Krótkie cięcie #14 [perfekcjonizm]
Powiem prosto z mostu: nie wiem, jak zacząć. Być może to kwestia tego, że jestem świeżo po zredagowaniu poprzedniego artykułu, którego kolczasty autor również miał podobny problem, być może to kwestia przedawkowania kofeiny, być może po prostu jest to temat tak wielki i niemożliwy do wpakowania w mądre ramy, że zwyczajnie ciężko postawić tę pierwszą, wyznaczającą początek.
Nie będę ukrywać, że perfekcjonizm mam wpisany w geny, wypity z mlekiem matki. I to nie perfekcjonizm, który kojarzyć się może z panem w garniaku, mającym idealnie wyprasowaną koszulę i portfel pełen równo ułożonych banknotów. Mam na myśli chorobliwe, doprowadzające do degradacji własnego środowiska wewnętrznego uzależnienie, które równocześnie wspomaga mnie krótkimi błyskami dowartościowania, gdy znowu zgarnę najwyższą punktację na roku, ale i absolutnie blokuje inwencję twórczą, bo przecież zawsze gdzieś zgubię ten cholerny przecinek!
Ale nie, nie chcę zrobić z tego rozdziału wodospadu żalenia się. Wolę połączyć to z kilkoma aspektami, które ostatnio silnie mnie dotknęły, a które może dotykają i Was, w większości – młodzież w wieku szkolnym. I powiem Wam bez jakichkolwiek ogródek: będę w tym wszystkim cholerną hipokrytką.
Obserwuję młodszego brata, obserwuję moich uczniów, obserwuję Was i znajomych. Wielu, naprawdę wielu pogrążonych jest w wyścigu ocen, sprawdzianów i kolejnych kartkówek, które mnożą się i mnożą, skutecznie odbierając Wam nie tylko czas wolny, ale przede wszystkim spokój ducha i zdrowie psychiczne. Zabrzmię teraz jak zmanierowana ciotka z wielkim pieprzykiem na brodzie, ale "wiem jak to jest". Konkursy, koncerty, ciągły obowiązek prezentowania się z najlepszej strony. Bo o ile jeszcze wynik kartkówki mogę przed kimś ukryć, o tyle posypanie się w środku utworu na oczach publiczności raczej nie przejdzie niezauważone. Pojawia się więc nieustanne dążenie do bycia jak najlepszym, żeby nie przynieść wstydu sobie i całemu światu. Inne powody, które z pewnością dzielimy?
Rodzice. Nie zrozumcie mnie źle! Wiem, że chcą dla nas jak najlepiej. W ich oczach wyniki w nauce są niejako fundamentem pod naszą przyszłość, gwarancją bezpieczeństwa, finansowej stabilizacji. Ale czy tylko? Ile to razy człowiek słyszy plotkujących dorosłych, którzy wymieniają się uwagami typu:
– A moja Kasia to ostatnio dostała piątkę...
– Mój Krzysio pojechał na olimpiadę...
– A tamta Marta to podobno same problemy...
Kolejne szpileczki. Nie musimy słyszeć uwag o sobie, wystarczy nam to, co słyszymy o innych. Trudno wtedy nie poczuć się osaczonym. Dociera do nas, że jesteśmy żywą wizytówką swoich rodziców, swojego nazwiska, szkoły, nauczyciela czy klasy. Przedmiotem, który ma lśnić. A to, że oddychamy? To, że myślimy? Czy to ma znaczenie?
Czasem wydaje mi się, że nie bardzo. Podzielę się z Wami sytuacją osobistą, dość absurdalną. W poprzednim semestrze wylądowałam na urlopie dziekańskim. Ot, rzecz – zdawałoby się – normalna. Zaświadczenie od lekarza, leki, choroba nie wybiera. Nie było mowy o ćwiczeniu, ale udało mi się chodzić na niektóre przedmioty, żeby nie wyłączyć się z życia społecznego i uniknąć sytuacji, w której rok później musiałabym się spotkać w jednej sali z rocznikiem niżej (co za wstyd!).
Czy ktokolwiek w rodzinie wiedział o tym urlopie?
Dostałam zakaz mówienia komukolwiek. Pół roku udawania, że normalnie chodzę na uczelnię, normalnie żyję i wcale na kolację nie muszę zjadać pół kilograma leków. Nawet najbliższa rodzina nic nie wiedziała, tylko mama. Mówię Wam o tym, bo jest to już sytuacja skrajna, równocześnie będąca kulminacją tego, co być może dzieje się w Waszych życiach. Strach przed złą oceną, żeby nikogo nie zawieść. Zakuwanie do czwartej nad ranem, bo trzeba utrzymać reputację. Bo jeśli trafi się gorsza ocena, będzie to świadczyć o...
No właśnie, o czym?
Czy jeśli nie będziesz mieć samych piątek, oznaczać to będzie, że jesteś gorszy? Może mniej inteligentny? Leniwy? Bezwartościowy? A może czujesz, że skoro rodzice Cię utrzymują, skoro wydają na Ciebie czas i pieniądze, Ty musisz im się odwdzięczyć?
Widzicie, jest różnica między byciem ciekawym świata wokół, posiadaniem wewnętrznego zapału do nauki dla zdobywania wiadomości i umiejętności, a nauką dla samej nauki. Nauki dla ocen, oczekiwań, dla satysfakcji i zapełnienia dziur, które zioną z Waszego wnętrza. I tak jak narkoman dzwoni o drugiej w nocy do dilera, tak jak alkoholik wyciąga z piwniczki wino, a anorektyczka staje na wadze, tak my pożeramy kolejne strony, kolejne zadania i ćwiczenia.
Jesteśmy uzależnieni.
Wielkie słowa, zdaję sobie z tego sprawę. Ale jak inaczej to nazwać? Jak nazwać uczucie, przez które cały dzień myślisz tylko o egzaminie? Odrzucasz wszystkich wokół, rezygnujesz z życia towarzyskiego... ba! Rezygnujesz z życia, na rzecz nauki? Liczy się tylko zrobienie wszystkich zadań i nauczenie do sprawdzianu. Czy to na pewno jest czymś dobrym?
Oczywiście, więcej nauki to w większości przypadków lepsza praca, a lepsza praca to lepsza sytuacja finansowa, stabilizacja, wygoda, bezpieczeństwo. Ale czy aby na pewno warto poświęcać własne zdrowie i zaburzać proces rozwoju psychicznego dla pieniędzy i marek premium? Czy jeśli masz mdłości na widok jedzenia, trzęsą Ci się ręce i wiecznie boli brzuch, aby na pewno postępujesz dobrze?
Niewiele jest osób mogących poszczycić się "zdrowym głodem nauki". Większość tkwi zakleszczona w ciągłym wyścigu, chorej walce, która skutkuje wycieńczeniem. W niektórych środowiskach powoli staje się czymś normalnym, że co drugi uczeń ma poważne problemy ze zdrowiem psychicznym. Nigdy nie zapomnę słów mojego wykładowcy, który popatrzył po kilkudziesięciu studentach i powiedział:
– Spójrzcie po sali. Czy wiecie, że połowa z was ma za sobą wizytę u terapeuty?
Przerażające.
Pytanie: czy gdybym pozwoliła sobie na omsknięcie palca, gdybym przyjęła do wiadomości, że to nie po moim występie muszą być największe oklaski, czy żyłoby mi się lepiej?
I pytanie do Was: czy jeśli odpuścicie sobie przedmioty mniej ważne, świat się zawali?
To nie jest tak, że zdacie maturę i wreszcie będziecie wolni.
To nie jest tak, że jak już wreszcie zaliczycie wszystkie egzaminy na studiach, będziecie mieć czas żyć.
Wciąż wchodzimy w nowe etapy odpowiedzialności, jesteśmy zamykani w kolejnych więzieniach, a życie przecieka nam przez palce. Szkoła, studia, praca. A gdy wydaje się, że wreszcie możemy przez ten tydzień urlopu nadrobić porzucone marzenia, pojawiają się dzieci i wszystko szlag trafia. Dzieci opuszczają dom, nadchodzi emerytura, wreszcie jest czas i... i brakuje nam sił, pieniędzy i chęci.
Kiedy zaczniecie żyć? Kiedy zamkniecie książkę i powiecie sobie: tyle wystarczy na czwórkę, czas zadzwonić do przyjaciółki i wyskoczyć do kina? Dlaczego odrzucacie świat wokół? Dlaczego zostawiacie przyjaciół, bliskich i własne pragnienia?
Zastanówcie się przez chwilę, czy nie dusicie się pod naciskiem obroży oczekiwań, obowiązków i uzależnienia, w którym tkwicie. Czy na Waszych barkach nie siedzi ciągły niepokój szepczący: nie zdążysz, nie zapamiętasz, marnujesz czas, ucz się, ucz się, ucz się!
Porzucamy nasze opowiadania, bo ciągle nie czujemy się zadowoleni. Nie potrafimy przyjąć krytyki, a pod wpływem negatywnego komentarza cofamy publikację. Żyjemy w ciągłym strachu... Nie. Wegetujemy w ciągłym strachu. Boimy się dopasowanej bluzki, bo widzimy wałeczek na brzuchu, stawiamy równiutko kroki, bo przecież na pewno wszyscy na korytarzu na nas patrzą. Jesteśmy nieidealni, a nieidealni znaczy gorsi.
Uzależnienie od perfekcjonizmu wkrada się powoli i niezauważenie. Ogarnia kolejne obszary naszego życia. Tutaj powstrzyma przed opublikowaniem opowiadania, tam nie pozwoli na wyjście bez makijażu, jeszcze gdzieś indziej wywoła panikę na widok plamki na spodniach. Nie widzimy go, dopóki potrafimy poprawnie funkcjonować. Pojawiają się coraz to nowsze objawy, nasze ręce są coraz silniej związane, ale my tego nie widzimy, choć wyparowuje z nas szczęście, a do posiłku zjadamy garść antydepresantów.
Jest jednak coś, co sprawia, że perfekcjonizm jest uzależnieniem wyjątkowo niebezpiecznym. Bo o ile zmuszanie się do wymiotów czy tracenie pieniędzy na automatach raczej nie spotka się z aprobatą społeczeństwa, o tyle nasza idealność skutkuje aplauzem i niekończącymi się brawami. W oczach innych jesteśmy kimś, kto zasługuje na podziw. W końcu nasze życie zdaje się być pasmem kolejnych sukcesów, prawda? Kto raz usłyszał litościwy śmiech w reakcji na nasze "nic nie umiem", wie, jak bardzo jest to satysfakcjonujące. Jak miłe i łechtające ego jest słyszenie pochwał i dalszego dopingu.
I tak, jestem hipokrytką, i to cholerną. Ostatni tydzień spędziłam na kofeinie i lekach na katar, zakuwałam po dziewięć godzin dziennie, a gdy nie zakuwałam, myślałam tylko o tym, co stanie się, jeśli jakimś cudem nie zdam. Prawie nie jadłam, nie mogłam spać, nie mogłam nic. W głowie miałam tylko wstyd. Czułam się poniżona, że mam egzaminy we wrześniu, choć wynikało to z choroby, nie lenistwa czy imprezowania.
Udało się. Cztery egzaminy na piątkę, przy historii muzyki pobity wydziałowy rekord o trzy punkty. I co mi z tego przyszło?
Nic.
Kompletnie nic.
Siedzę teraz z indeksem obok siebie i zastanawiam się, czy było warto. Zastanawiam się nad wartością tych cyferek, literek, nad wartością nauki dla samej nauki. Spoglądam z przestrachem na telefon, na którego ekranie wiszą powiadomienia o wiadomościach od znajomych, którym obiecałam spotkanie, ale w głowie mam miesięcznik, konkurs, powieści, czytelników i groźnie łypiący z kąta pokoju fortepian. W uszach mam nierozczytanego Prokofiewa i myśl, że nie zdążę. Zawiodę. Nie dam rady. Znów będę szukać ucieczki. Skończy się na nocach poza domem, toksycznych znajomościach i butelce pod łóżkiem. Myślę już o tym, że zaraz zaczyna się rok akademicki, a ja będę musiała znowu walczyć o najwyższe noty.
Bo jestem uzależniona od myśli, że jestem cokolwiek warta.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top