Wytnij swój debiut cz.4 [wydawnictwo tradycyjne]

Wakacje, ach, wakacje.

W tym letnim czasie piszę ostatni już ogólny artykuł z serii „Wytnij swój debiut". Dziś słów kilka o tradycyjnym modelu wydawniczym, a później przejdę do omawiania poszczególnych wydawnictw. Jeśli macie swoje propozycje, od której firmy zacząć (obojętnie, w jakim modelu działa), to koniecznie napiszcie w komentarzu.

Zazwyczaj piszę to, co mi ślina na jeżyk przynosi, a właściwie natchnienie na łapki. Moje narcyzm i rozrośnięte ego niesamowicie się cieszą, kiedy czytam czy słyszę, jak to gładko napisane, a jak przyjemnie, a to dobrze tekst rozplanowany graficznie, a to brzmi, jak żywa rozmowa, a to interesujący artykuł, który przeczytała jedynie pani Basia i pan Mietek, ale muszą pochwalić pięć razy. I potem jeszcze za nakrzyczenie na cudze dzieci pochwalić, bo jakoś dzieciarnię uciszyć trzeba.

Heh, no i co ten wstęp ma wspólnego z wydawnictwem, Jeżu? – zapytacie.

Ano tyle, że u wydawcy tego nie ma.

Nie ma klepania po główce, ochów, achów czy bezpodstawnych zachwytów. Nikt nie powie, że tekst został świetnie napisany, jak go odwalisz w pięć minut na kolanie, bo trzeba zapełnić dziurę w gazetce. Osoby obeznane w pisaniu nie będą się niepotrzebnie zachwycać i powtarzać dziesięć razy jednego i tego samego; nie uraczą nikogo poematem, jakiż to wspaniały tekst, bo nie będą tracić czasu, który mogą poświęcić na wytknięcie błędów.

Współpraca z tradycyjnym wydawcą może być trudna dla autora, który oczekuje pochwał, a każde wytknięcie błędu i zgnojenie kilku godzin – dni, tygodni, miesięcy nawet lat – pracy to dla niego zbyt wiele.

Oczywiście, są osoby, które nawet w dwie minuty na kolanie nabazgrzą arcydzieło (ja uważam, że tak powstaje poezja, ale skupiam się na prozie, bo na tym udaję, że się znam), ale im również mogą zdarzyć się chwile słabości, kiedy coś zepsują. A wtedy muszą mieć na tyle dystansu do siebie, żeby nie załamać się po zniszczeniu pracy przez recenzenta.

Ustaliliśmy, że w tradycyjnym modelu wydawniczym nie ma zbędnych pochwał, są jedynie te, na które autorzy naprawdę zasługują. Ale z czym się właściwie je taki model wydawniczy?

No, na pewno nie z dżdżownicami, bo za mało Jeży pracuje w tym biznesie.

Pisarz kończy pracę, ma wszystko już w pliku. Robi korektę bądź nie, wedle własnego uznania, bo „przecież to rola wydawnictwa". Jednak polecam poprawki, to znacznie może zwiększyć szanse na wydanie, mówiła o tym kiedyś Nita w jednym ze swoich postcastów, link w komentarzu obok. O tym, co zwiększa szanse, można by osobny artykuł naskrobać.

Jednak nie teraz, bo teraz jesteśmy na etapie zakończonej pracy; poprawki w ilości uznanej za słuszne przez samego autora. Wystarczy tylko wybrać wydawnictwo i przesłać plik lub wydruk, wszystko zgodnie z wymaganiami.

Tutaj rola autora – w tradycyjnym modelu – może się kończyć. Jedynie będzie on zbierał do swojej kieszeni wynagrodzenie, większe bądź mniejsze, może będzie próbował szczęścia w innych wydawnictwach.

Ale właśnie „może", czyli nie musi.

Jednak, chwila, Jeżu nie myśli, kiedy ma w perspektywie, że następnego dnia to on będzie się użerał z dzieciakami, a kto inny zaszyje się w oazie spokoju.

Jak to jest z tym wysyłaniem, czekaniem na odpowiedź, podpisywaniem umowy...

Przede wszystkim na część pytań może odpowiedzieć krótki tekst, który znajdziecie na moim profilu, w prace „Literki z ketchupem"; jest on nawet zatytułowany „wydawnictwo tradycyjne". Piszę tam głównie o odpowiedziach, a właściwie ich braku.

Jasne, miło by było dostać maila chociażby z „nie, dzięki, spadaj", ale jeśli do wydawnictwa przychodzi kilkadziesiąt propozycji dziennie, to i z takiego odpisywania zrobiłby się czas, w którym można spokojnie ocenić kolejną pracę.

Praktycznie wszystkie wydawnictwa piszą o tym niejednokrotnie, że odpisują tylko tym, z którymi chcą współpracować. W skrócie – brak odpowiedzi w podanym terminie = odrzucenie pracy.

A jaki to termin? Często trzy miesiące, niektóre grupy jednak podają nawet pięć czy pół roku.

Długo to czy nie? Autorom na pewno czas ten się dłuży, ale w wydawnictwach też pracują tylko ludzie, którzy muszą dane prace przeczytać. Dlatego warto już od początku pokazać się z dobrej strony i poza pomysłem mieć warsztat, poprawnie technicznie tekst i maila, dobre streszczenie. (Streszczenie to nie zajawka, głuptasy. Wydawnictwo oczekuje spojlerów, bo prawdopodobnie nikt nie przeczyta całej książki przed podjęciem współpracy albo zanim pracownicy będą mieć pewność, że tekst jest warty uwagi).

A umowa? Jeśli już ktoś się zdecyduje wydać nasz tekst, to trza podpisać, bo panie, jak to tak inaczej, nie?

Spokojnie, dzieciaki. Przeczytajcie uważnie każde słowo i nie dziczcie, bo to się źle dla Was skończy. Negocjujcie – nie dostaniecie może na powitanie najwyższej stawki, ale może uda się Wam ustalić warunki korzystne dla siebie, bo to całkowicie normalne, że wydawnictwo najpierw przedstawia wersję korzystną dla siebie.

Skoro piszemy o umowie, to kolejna ważna kwestia, a mianowicie, jak to z tymi prawami autorskimi? Panuje jakieś powszechne przekonanie, nie mam pojęcia, skąd się ono wzięło, że tradycyjni wydawcy kradną prawa i autor nie może później nic zrobić ze swoją pracą.

Przede wszystkim, taki zapis musiał znaleźć się w umowie, bo my dzielimy się jedynie prawami majątkowymi. Prawa autorskie w Polsce są niezbywalne i nawet jakbyście podpisali świstek, że przekazujecie autorstwo Gosi spod szóstki, to te prawa wciąż są Wasze. A to, w jakim stopniu podzielicie się innymi prawami do tekstu, to kwestia tego, jaką umową podpiszecie.

Dlatego tak trudno negocjować wszystko naj, jeśli nie jest się Mrozem czy innym Małeckim. Bo prawda jest taka, że nie wiadomo jak tekst byłby genialny, to my prosimy wydawnictwo o sponsorowanie, bo to jednak firma pokrywa 100% kosztów, a wręcz nam płaci. Negocjować trzeba się nauczyć, bo inaczej wydawnictwo kopnie takiego delikwenta w tyłek, mówiąc, że ma pięćdziesięciu innych na jego miejsce.

Nie chcę Was teraz straszyć – może trochę – negocjujcie, tylko róbcie to z głową.

Tuż obok praw wszelkiej maści odwiecznym problemem z wydawnictwami tradycyjnymi jest kwestia wynagrodzenia. Co poza chwałą i sławą? Te marne pięćdziesiąt groszy, jak to z tym jest?

Nie będę oszukiwać, z researchu wynika, że wynagrodzenia autorów są niskie, nie da się z nich utrzymać, chyba że pisząc cztery bestsellery rocznie. Jeśli nie byłby to bestsellery, to tak z dwanaście rocznie starczy na utrzymanie.

Nie spodziewajcie się więc, że uda Wam się ugrać 10 zł od egzemplarza, bo nie wiem, czy tyle ląduje w ogóle u wydawnictwa z tych 40 zł ceny okładkowej, a raczej nie. Jednak macie pewność, że coś sobie dorobicie, bo nawet ta złotówka czy mniej, to zawsze coś, biorąc pod uwagę, że nie wykładaliście nic na samo wydanie. Bo tak naprawdę to wydawnictwo ryzykuje, wydając; jest cała skomplikowana strategia, co opłaca się bardziej: czy wydawać dużo w małych nakładach, czy odwrotnie.

Czyli jakieś dochody są, zero ryzyka, mało zaangażowania; coś idealnego dla osób piszących hobbistycznie, które nie poświęcają pisaniu całego swojego życia.

A co z tym „nie musi", od którego właśnie uciekłem?

Patrząc na profile pisarzy, wielu z nich angażuje się w korektę, których zawsze jest kilka, a nawet kilkanaście. Jeśli wybierzemy odpowiednie dla naszych potrzeb wydawnictwo, dobrze będziemy się z nim dogadywać, to będziemy mieć szansę brać czynny udział w korekcie czy redakcji, a nie jedynie zatwierdzać zmiany, które redaktor i tak by wprowadził na swój sposób, ewentualnie podziękowałby za współpracę. (Nie zapomnę, gdy czytałem „Felixa, Neta i Nikę", w przypisie znalazło się „redaktor był przeciwny temu zdaniu, ale autor się upierał"; to świetnie pokazuję tę współpracę pisarz-redaktor).

Właściwie, każdą zmianę autor musi zaakceptować ze względu na swoje prawa do tekstu, ale słyszy się o sytuacjach, kiedy to twórca nie ma nic do gadania, a pewnie wszystko wygląda inaczej w każdym wydawnictwie.

Czyli naprawdę profesjonalna i porządna korekta, szczególnie w wydawnictwach dbających o swoją renomę, może wręcz chcące być tymi luksusowymi, bo w końcu książki są dla tych lepszych. (Który mól książkowy nie uważa się za lepszego? Niech mnie nauczy pokory).

Dalej to wydawnictwo zajmuje się daleko sięgającą promocją, bo to firmie zależy na dużej sprzedaży. To oni mają dzięki temu zyskać, jeśli nakład się nie sprzeda, to wydawnictwo traci, dlatego zawsze są podejmowane odpowiednie starania w zależności od nakładu oraz wielu innych czynników. Wydawnictwa mają swoje umowy z ogólnopolskimi dystrybutorami, swoje sprawdzone reklamy, stałe miejsca na targach czy innych wydarzeniach. Jedyne co, to autor musi być dostępny w danym terminie, a jeśli wydawnictwo o niego zadba, to wszystko potoczy się samo.

Czy tradycyjne wydawnictwo gwarantuje więc sukces?

Ktoś na pewno o takim pisarzu usłyszy. Na pewno mole książkowe, bookstagramerzy codziennie sprawdzający profile wszystkich wydawnictw. Czy kupią książkę, może dostaną egzemplarz recenzencki?, zależy do wielu innych czynników.

Czy odniesie się sukces? Zależy to od samej książki, warsztatu autora, ale też i reklamy, a co za tym idzie, odpowiedniego doboru wydawnictwa. Dlatego teraz razem zaczniemy pasjonującą podróż przez polskie oficyny wydawnicze, aby każdy mógł znaleźć coś dla siebie.

A teraz tradycyjne, niczym ten model wydawniczy, podsumowanie.

Wady:

– Mała kontrola nad tekstem w czasie poprawek (na pewno mniejsza niż w przypadku self-publishingu);

– Niskie wynagrodzenie;

– Mało możliwości samodzielnego sprzedawania, rozprowadzania książek po rynku;

– Prawdopodobieństwo zostania „jednorazowym" autorem (wszyscy wiedzą tylko o jednej książce, a reszta ich nie interesuje);

– Ryzyko złej współpracy autor-wydawca.

Zalety:

– Profesjonalne, wieloetapowe korekta i redakcja;

– Reklama, promocja;

– Obecność na targach książki, festiwalach, spotkania autorskie;

– Wysłanie do bloggerów egzemplarzy recenzenckich, szeroka promocja w Internecie;

– Obecność w największych koncernach typu Empik;

– Zero ryzyka finansowego;

– „Dobre imię";

– Profesjonalna okładka, skład (chociaż w przypadku niektórych wydawnictw mam co do tego wątpliwości);

– Kontakt z osobami pracującymi nad naszym tekstem;

– Brak większych zmartwień.

NikodemJez  

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top