Naostrzona recenzja #2 [Han Solo]

Indiana Jones w kosmosie...

Idąc do kina w dniu premiery, starałam się nie mieć żadnych oczekiwań. Zarówno jako dziewczyna, jak i superfan wychowany na Gwiezdnych Wojnach, uwielbiam Hana Solo. Dlatego moje obawy związane z tym, co Disney zrobi z moim ulubionym bohaterem, były ogromne. Dla mnie Han Solo to nieuczciwy przemytnik, bezczelny zawadiaka, który nie boi się niczego, przy tym obdarzony urokiem osobistym i bardzo przystojną twarzą Harrisona Forda. Stąd moje przekonanie, że ten Han Solo nie będzie prawdziwy, bo braknie w nim Harrisona Forda. Po wyjściu z kina nie odczuwałam jednak niesmaku czy zażenowania, film był przyjemną rozrywką, tylko tyle i aż tyle.

Jeśli chodzi o fabułę to nie była szczególnie skomplikowana, choć obfitowała w zwroty akcji. Cała oś opierała się na słynnym pokonaniu trasy na Kessel w 12 parseków. Trochę miałam wrażenie, że film był zbudowany na trzech filarach – 1. co doprowadziło Hana na trasę na Kessel; 2. jak ją pokonuje; 3. co z tego wynikło. Przez to brakowało mi napięcia. Wiedziałam, że Hanowi uda się przelecieć w ten sposób oraz wiedziałam, że Han, Chewie i Lando muszą przeżyć te przygody. A przecież ich losy można było przedstawić tak, by odbiorcy w kinie obawiali się tego, co czyha na bohaterów. Scena, w której Chewbacca zwisa na jednej ręce nad przepaścią, nie miała dla mnie żadnej wartości emocjonalnej, bo wiedziałam, że nie spadnie. I trochę szkoda, że zabrakło tego napięcia, bo Lawrence'ie Kasdanie, autorze scenariuszy do Imperium kontratakuje i Powrót Jedi, spodziewałam się więcej. Mimo tej wady film oglądało się przyjemnie.

Największym plusem dla mnie, choć się tego nie spodziewałam, był brak Jedi. Zupełny brak mieczy świetlnych, rodziny Skywalkerów, mocy i ograniczenie walki o wolność galaktyki do minimum, spowodował, że film był bardziej zwykłą, bliską przygodą. I o dziwo, w tej konwencji opowieść o Hanie Solo nabiera więcej sensu. Mamy tu brudny świat, pełen zimnych, przebiegłych przestępców, którzy zdradzają się na każdym kroku i zrobią wiele dla zysku. Wartością przewodnią nie jest dobro. Ono gdzieś tam się oczywiście przedziera na wierzch, ale to nie ono napędza bohaterów, ani żadna wielka idea. Jak na klasyczne kino przygodowe przystało będą pościgi, strzelanie, wybuchy, pociąg do obrabowania, nieuczciwi hazardziści i dziewczyna, której trzeba zaimponować czy ocalić. Trochę mam skojarzenia z kosmicznym westernem, którego bohaterem nie jest jednak ostatni szeryf, a banda złoczyńców.

Niezwykłe wrażenie zrobiła na mnie scenografia. Świetnie oddano świat przestępczy, w którym wychował się i w którym żyje Han. Daje to odrobinę świeżości Gwiezdnym Wojnom, gdyż jest to takie rozwinięcie klimatu, jaki towarzyszył scenom w kantynie na Moise Eisley, gdzie, jak wszyscy wiemy, Han Solo strzelił pierwszy! Całe tło fabuły zawiera wiele smaczków dla fanów pozafilmowego uniwersum Star Wars. Gra w Sabacca, wspomniane kartele i syndykaty (także ten prowadzony przez Huttów) oraz niespodziewane pojawienie się jednej z postaci w ostatnich scenach, dają wrażenie spójności z książkami, serialami, komiksami i oczywiście kinową sagą, choć mogą być zrozumiałe tylko dla tych, którzy siedzą w tym świecie głębiej. Mnie ostatnia scena wprowadziła w błąd, co do umieszczenia tego filmu w chronologii Gwiezdnych Wojen. Byłam pewna, po obejrzeniu filmu do końca, że akcja toczy się w momencie, gdy mamy młodego Anakina, zanim pojawił się Darth Vader, a tak naprawdę są to wydarzenia bezpośrednio przed Nową Nadzieją.

A teraz moja największa bolączka, czyli postacie. Największą niespodzianką był dla mnie Lando Calrissian! Po zwiastunach bałam się śmieszkowego chłystka, a dostałam kawał dobrego, starego Lando w jego kolorowych pelerynkach! Donald Glover naprawdę stał się swoją postacią, oddając jej to, co w niej najlepsze – urok, szarmanckość, sposób bycia. Pozytywnie wypadli również Woody Harrlerson w roli mentora Hana i Paul Bettany jako główny villian. Ich postacie były wyraziste i chętnie się je oglądało. Choć tego drugiego było zdecydowanie za mało. Tak jakby cały czas antenowy Vosa, podzielono pomiędzy niego i Enfysa Nesta i towarzyszącej mu bandy piratów. Choć są oni bardzo intrygujący, to sposób, w jaki rozwiązano ich kwestię strasznie mnie rozczarował. Gorzej sprawa miała się z Emilią Clarke, która chyba na zawsze pozostanie dla mnie Daenerys, nawet w innym kolorze włosów. Miałam wrażenie, że była tam tylko po to, by Han Solo mógł się zakochać w kimś ładnym, a relacja pomiędzy nimi była raczej drewniana i może tylko odrobinę lepsza od tej pomiędzy Anakinem a Padme. W sumie tylko jedna scena z jej udziałem zapadła mi w pamięć, scena w garderobie Lando. Jej losy też łatwo było przewidzieć, skoro w Nowej Nadziei Han jest sam, a jego serce wolne, by móc zakochać się w Lei.

Ciągle to odwlekam, ale muszę wreszcie napisać o nim. O tym, który jest kręgosłupem, sercem, mózgiem tej opowieści. A przynajmniej powinien być. Han Solo. Moim zdaniem trochę za dużo nawciskano informacji o tej postaci – skąd jest, jak poznał Chewbaccę, jak stał się przemytnikiem, gdzie nauczył się strzelać i pilotować, jak zdobył Sokoła Millenium i chyba najgorsze rozwiązanie fabularne tego filmu – dlaczego nazywa się Han Solo. Zupełnie nie przyjmuję tego wytłumaczenia, w ogóle mam wrażenie, że prawdziwy Han nigdy by się na coś takiego nie zgodził. Więcej nie zdradzę, gdyż nie chcę odbierać Wam przyjemności z oglądania. Przez ten natłok informacji Han Solo, którego znam i kocham, gdzieś ginie. Niby wiem, że to jeszcze nie jest dorosły, w pełni ukształtowany przemytnik z Nowej Nadziei, że dopiero te wydarzenia go takim uczynią, ale czuje niedosyt, gdy o nim myślę. Alden Ehrenreich nie jest Harrisonem Fordem i nigdy nim nie będzie, choć bardzo się stara. Powiela pewne maniery i nawyki oryginalnego bohatera, ale brak mu tego zawadiactwa, tego błysku w oku. Tu nawet nie chodzi o to, że to inny aktor, bo Landa też gra ktoś inny, a mimo to postać wychodzi mistrzowsko, ale to, że jest nijaki, dużo mniej charyzmatyczny niż oczekiwałabym po postaci tego typu.

Mimo wszystkich niedociągnięć film mi się podobał. W dużej mierze miała na to wpływ piękna muzyka, przygodowy charakter (taki Indiana Jones w kosmosie) oraz interesujący, brudny świat przestępczy pełen różnych ras i planet. A także swobodna różnorodność, która przejawiała się w scenach o różnej konwencji – westernowski napad na pociąg, pościgi jak w kinie akcji czy sceny na Mimban z wojną z perspektywy imperialnego żołnierza, przypominającą „Szeregowca Ryana". Więcej ducha Hana Solo w tym Hanie Solo i byłoby perfekcyjnie!

Nihgtingale   

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top