Renowacja#5

Naprawdę chciałem wyprosić Teda ze swojego mieszkania. Był ostatnią osobą, którą przywitałbym z otwartymi ramionami. Mimo tego, wciąż tutaj był. Moja własna wygoda czasem mnie przerażała. Jak zobaczyłem policjanta z młotkiem w dłoni i to, jak dobrze się nim posługuje, nagle już mi nie przeszkadzał. Przychodził codziennie, a ja byłem gotów zaproponować mu nocleg, byleby wciąż mi pomagał. Kocur przychodził każdego dnia po pracy i bardzo szybko przestało mi to przeszkadzać. Przyjeżdżał od razu z obiadem dla naszej dwójki, zgarniał je z jednej restauracji po drodze. Jak można było nie znosić osoby, która cię karmi? Nie można było. Z każdym posiłkiem czułem do niego coraz mniejszą awersję. Wciąż był dziwakiem, zdania w tym temacie nie zmieniłem. Głównie milczał, nie mówił zbyt wiele. Nie była to niewygodna cisza, no może z początku. Ted nie otwierał ust bez powodu. W pewien sposób to lubiłem, dostawałem konkretną odpowiedź. Z drugiej strony, trudno było z nim rozmawiać, tematy ucinał krótko i zwięźle.

- Wiesz, że nie musisz tutaj przychodzić codziennie, prawda? – Zapytałem proponując mu szklankę zimnej lemoniady.

Ted ze wdzięcznością wziął ode mnie napój. Dni robiły się coraz gorętsze i dłuższe. Ta wiosna była wyjątkowo ciepła i sucha, zaczynałem marzyć o basenie. Chociaż wanna wypełniona po brzegi lodowatą wodą po ciężkim dniu robót domowych była prawdziwym spełnieniem marzeń.

- Wiem.

Źle ułożyłem pytanie! – Wygarnąłem sobie w myślach powoli rozumiejąc schemat funkcjonowania policjanta. Jeżeli odpowiedź na pytanie można było zamknąć w jednym słowie, robił to. Pytanie musiałem formować tak, żeby wymagało dłuższej i wyjaśniającej odpowiedzi.

- To, dlaczego przychodzisz codziennie? Nie wolałbyś spędzić tego czasu ze swoją dziewczyną?

Nie próbowałem go wygonić. Zwyczajnie zdawałem sobie sprawę, że mój dom położonym był daleko od serca miejscowości. W bliskiej okolicy nie miałem żadnego sąsiada. Byłem tylko ja i ten rozpadający się dom. No, w tej chwili również policjant/włamywacz/żywiciel/remontowiec. Powoli sam nie wiedziałem, jak najlepiej określać mężczyznę.

- Nie umawiam się teraz z nikim.

Rozmawiając z Kocurem można było zadawać tylko jedno pytanie naraz, odpowiadał tylko na ostatnie. Po zadaniu pytania nie wolno było też niczego dodać, nawet w formie twierdzącej. Zawsze odnosił się do ostatniego zdania, jakby te pierwsze nigdy nie padły.

- To dość dziwne, jesteś przystojny.

Spojrzałem na niego z ukosa zajmując miejsce obok. Mężczyzna odsunął szklankę od ust wbijając we mnie miodowe spojrzenie. Nie kłamałem, na policjancie można było zawiesić oko. To, dlatego jego towarzystwo było dla mnie tak uporczywe. Przy nim prezentowałem się bardzo zwyczajnie, do bólu szaro. Moje mysie, na krótko ścięte włosy nie miały polotu do jego gęstych, brązowych loczków, które naprawdę chciałem dotknąć. Będą w dotyku równie miękkie, na jakie wyglądają? Niby długością były zbliżone do moich krzywych strąków, ale po wyprostowaniu pewnie lekko sięgały mu za ramiona. Był też bardziej opalony. Wyglądałem przy nim, jak jakiś nerd siłą wyciągnięty z piwnicy. Nie mogłem na to narzekać, w końcu to ja nie lubiłem się ze słońcem.

- Uważasz mnie za przystojnego?

Mimowolnie cofnąłem się w tył, gdy jego twarz znalazła się bliżej mojej. Z tej odległości mogłem poczuć jego dezodorant, czy nawet zapach słońca na jego skórze. Poirytowany odepchnąłem od siebie jego głowę.

- Nie nazwałbym cię brzydkim – wzruszyłem ramionami odbierając od niego pustą szklankę.

Odchodząc w głąb domu, długo czułem palące spojrzenie na karku. Czy powiedzenie czegoś takiego było dziwne? Ciężko było mi powiedzieć, sam często dostawałem takie komplementy, może puste, a może nie.

Byłem zadowolony z efektów naszej wspólnej pracy. Nigdy nie podejrzewałem się o to, że przyłożę rękę do renowacji tarasu, wymiany okien czy nawet skoszenia trawy. Do tej pory nie miałem okazji samodzielnie wymienić żarówki, co tu mówić o pozostałych sprawach. Czułem się taki wyzwolony. Nie miałem pojęcia, że wykonanie czegoś samodzielnie może dać tyle satysfakcji. Gdybym wiedział wcześniej... i tak nie kiwnąłbym palcem, nie miałem tyle wolnego czasu.

- Wyglądasz na zamyślonego – zauważyła Alicja zabierając jamnika gryzącego moje sznurówki.

- Naprawdę? – Mruknąłem nieprzytomnie przenosząc na nią wzrok.

- Garnek próbuje zjeść twoją dłoń już od pięciu minut – powiedziała wskazując na labradora z moją ręką w pysku – Nie mów, że naprawdę to lubisz.

Zaskoczony wyrwałem się psu, dopiero poczułem jego ostre zęby na skórze.

- Ja cię tam nie oceniam, – wzruszyła ramionami z wrednym uśmieszkiem – ludzie są różni.

- T-to wcale nie tak! – Zawołałem biegnąć za nią.

- To, o czym tak intensywnie myślisz, że pozwalasz się zjadać żywcem? – Zapytała zwalniając kroku.

- Zastanawiam się, co kupić Tedowi w podzięce za pomoc z tarasem.

- Proste, daj mu sieb... - zamilkła tak gwałtownie, że zachłysnęła się własną śliną.

Poklepałem ją po plecach, gdy zaczęła pokaszliwać. Czerwona na twarzy i ze łzami w oczach chwyciła za butelkę wody.

- Co się stało? – Zapytałem podając jej chusteczkę.

Kobieta ze wdzięcznością otarła sobie twarz, łzy spłynęły jej po czerwonych polikach.

- M-mucha... - wydukała nie patrząc mi w oczy.

Alicja usiadła na pieńku ściętego drzewa łapiąc spokojniejsze oddechy. Chciałem wiedzieć, co chciała powiedzieć. Odczekałem, aż kobieta skończy łapać oddech.

- Ted bardzo lubi whisky. – Powiedziała uspokajając się wreszcie – Możesz spróbować napić się z nim trochę.

- Nie mam zbyt mocnej głowy. – Mruknąłem trochę niezręcznie – Nie sądzę, żeby czerpał z tego przyjemność.

- Będzie czerpał przyjemność. – Odpowiedziała z cieniem uśmiechu – Po prostu spróbuj, proszę?

Do tej pory nie wiem, dlaczego się zgodziłem. Nim się zorientowałem, stałem w sklepie z butelką jednej z lepszych whisky. 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top