2. Kryzysy

Miałem wyznaczoną misję, ale to dopiero w nocy, teraz trzeba przetrwać cały dzień zajęć. Udałem się najpierw na sesję walki. Ćwiczyłem tu walkę kontaktową. Sala mieściła się w drugiej części statku, więc o mały włos byłbym się nie spóźnił. Po godzinnym piekle, gdzie dostałem ostry wycisk, udałem się na siłownię. Tam nikt nas nigdy nie pilnował, więc zamiast treningu na siłowni zrobiłem sobie trzygodzinny sen. Na koniec na szczęście zostały mi tylko zajęcia ze strategi, które swoją drugą prowadził Kapitan Ameryka. Gdy on wygłasza wykłady, nie ma opcji, by ktokolwiek przysypiał, bo opowiada tak, że czujesz się, jakbyś był na polu bitwy. Szkoda, że nie miałem nigdy szansy pogadać z nim trochę. Nim się obejrzałem, wykład minął i przyszedł czas szykować się na misję. Gdy, dochodziła pierwsza w nocy, ustawiłem się nad krawędzią zewnętrznego pokładu Helicarriera. Zrobiłem jeden krok i zacząłem spadać. Lecąc w dół, powoli obracałem się w powietrzu. Kocham to uczucie wolności. Niestety wraz z chwilowym brakiem zajęć, naszło mnie wiele nieprzyjemnych myśli.

Zastanawiałem się, czy może lepiej byłoby roztrzaskać się o asfalt i oszczędzić wszystkim zmartwień. Tak chyba byłoby dobrze dla wszystkich. Ciocia May, która zawsze bardziej martwi się o mnie niż o siebie. A co by było, gdyby dowiedziała się o mojej drugiej tożsamości? Najpewniej umarłaby na zawał. Mógłbym oszczędzić jej cierpień i zniknąć z jej życia. Dyrektor Fury osiągnąłby swój cel i miałby mnie z głowy, choć ja naprawdę nie wiem, czemu tak mu zależy, by wydalić mnie z akademii. Może nie uważa mnie za superbohatera? Albo po prostu nie chce mu się męczyć z kimś takim jak ja. Co do reszty to drużyna też byłaby z tego zadowolona. Wreszcie mieliby wymarzonego i odpowiedzialnego dowódcę - Białego Tygrysa i pozbyliby się sarkastycznego, leniwego i bezużytecznego pajączka. Jedyne osoby, które mogłyby ucierpieć to dzieci, które chodzą do mnie na korepetycje. Ale przecież ja często ich olewam z powodu braku sił po misjach, a w mieście jest dużo wolnych nauczycieli, którzy chętnie pomagają. Więc patrząc na to wszystko, chyba nikt nie będzie cierpieć.

Z tych ponurych przemyśleń wyrwał mnie pajęczy zmysł. Wystrzeliłem pajęczynę w stronę budynku i przeleciałem dosłownie kilka centymetrów nad ziemią i wypuściłem kolejną sieć. Gdybym miał kilka minut dłużej na zastanowienie, pewnie dobrowolnie roztrzaskałbym się na drodze. No, ale cóż, może przyszłym razem. Zaśmiałem się smutno. O czym ja myślę? Przelatując między szklanymi wieżowcami, starymi kamienicami i placami budowy, dalej myślałem nad zakończeniem swojego bohaterowania. Bo ile można robić to na siłę? Może ja się do tego nie nadaję? Nim się spostrzegłem, siedziałem na dachu jednego ze starych magazynów, który był dla mnie idealny; blisko głównego obozu, ciemnej dzielnicy, jednocześnie nie groził zawaleniem. Powiem, że dobry wybór, ale wzięty bez namysłu. Może powinienem przestać się zamyślać w trakcie misji? A teraz trzeba zobaczyć, co się zmieniło od ostatniego razu w naszym ulubionym miejscu.

Ciemna dzielnica Manhattanu, najgorsze zbiorowisko całego miasta lub nawet kraju. I do tego jakie urokliwe. Wygląda jak piękny targ w słoneczny dzień, pełen różnokolorowych przedmiotów, które sprzedają uśmiechnięci, sympatyczni ludzie. Nic tylko samemu się uśmiechnąć. Wyobraziliście sobie? To teraz rozwalcie swoje słońce na kawałku, rozszarpcie stoiska i polejcie wszystko i wszystkich chemikaliami, pokryjcie kilkuletnim brudem, sprawcie, że uśmiechy na twarzach ludzi znikną na zawsze, chyba że będą widniały na twarzach psychopatów, których najlepiej unikać. Czyli jednym słowem stwórzcie obraz po apokalipsie. Tak wielkiej i jednocześnie tak małej, że objęła tylko jedną dzielnicę, ale tak dogłębnie, że nikt nie jest w stanie jej wykorzenić. Dodajcie do tego obrazka jeszcze milionowe sumy za większość oferowanych przedmiotów i usług. Tak właśnie wyglądają miejsca handlu większości mafii. Nie zależnie, o której mówisz, wszystkie tu zaczynały. Tylko jak ja mam znaleźć swoją grupkę przedszkolaków w takim tłumie? I odpowiedź jak zwykle przyszła sama. Pajęczyn zmysł zasygnalizował zagrożenie, momentalnie odskoczyłem w górę, patrząc jak w miejsce, które chwilę temu zajmowałem, trafiły drobne pociski rakietowe. Spojrzałem w stronę mojego napastnika. Jak miło, nawiedził mnie mój najukochańszy robaczek, Beetle - tylko nie mówcie tego Antmanowi. A tam, gdzie cenne ładunki, jest równie cenny ochroniarz, a tak się składa, że nie ma droższego niż Beetle. Jest jak latający żywy skład z bronią zamknięty w uroczym fioletowo - srebrnej, naszpikowanej technologią zbroi wyglądem kojarzącej się z owadem. I trzeba wspomnieć, że jest duszą towarzystwa, potrafi przegadać każdego. Tylko szkoda, że nigdy nie chce rozmawiać ze mną. Może się obraził i ma focha? Postawiłem się tego dowiedzieć, bo co mi szkodzi zapytać, jeśli zaraz i tak zacznie się walka.

- Ej! Chrząszczu, czy ty się na mnie fochasz? - Spytałem ze smutkiem w głosie.

Jedyną reakcją mojego rozmówcy było wystrzelenie w moją stronę rakiet z małej wyrzutni na prawym ramieniu. Chyba jednak nie powinienem był pytać, ale cóż, ludzie, a raczej pajęczaki nie uczą się na błędach. Wyskoczyłem za krawędź budynku i od razu przyciągnąłem się do niej, odpierając się na niej plecami i przytrzymując się obiema rękami i nogami. Taka z tego lekcja, że zdobywanie wiedzy może boleć. Nie chcąc tracić wroga z oczu, szybkim ruchem przemieścił się poziomo po ścianie naokoło budynku. Chciałem przejść dalej by zaskoczyć wroga od tyłu, ale odkryłem coś zaskakującego. W rozbitym oknie magazynu, zamiast pordzewiałych maszyn, bałaganu czy kurzu zobaczyłem nowoczesne laboratorium, pełne maszyn chemicznych i tych służących mutowania, a to wszystko znaczkiem Oscorpu. Z danych Tarczy, o ile te, które przeglądałem, są nadal aktualne, wynika, że ta największa i najbardziej rozpoznawalna firma nigdy nie angażowała się w interesy w ciemnej dzielnicy. Zawsze zarząd tej szanownej instytucji interesował tylko zysk i badania genetyczne...

Przybyłem sobie facepalma. Przecież to oczywiste. Oscorp wspiera tę grupę, oni przeprowadzają eksperymentalne badania, dokumentacja trafia do firmy, gdzie wyłapują błędy. W opinii wszystkich udaje się za pierwszym razem, zarząd ma wyniki, a przestępcy kasę za pomoc w szczytny celu. Układ idealny, szkoda, że nie dla ludzi, którzy mają pełnić funkcję myszy laboratoryjnych. Przecież nie można sprzedać nieprzetestowanej substancji. Trzeba to będzie zgłosić. Sięgnąłem do lewego nadgarstka, gdzie znajdował się ukryty komunikator. By go uwidocznić, wystarczyło dotknąć guzika na pasku. Postawiłem, że zamiast do dyrektora skontaktuje się z drużyną. Może choć ten jeden raz ruszą się i zareagują? Przycisnąłem guzik i czekałem na odzew. Nie minęła sekunda, a z tylu mojej głowy poczułem łaskotanie zwiastujące kłopoty.

Nim zdarzyłem wykonać jakikolwiek ruch, okno, przez które przed chwilą zaglądałem, zostało roztrzaskane przez metalową mackę z chwytakiem, którym zostałem złapany mnie w pasie i wciągnięty do magazynu. Poczułem ból, gdy wystające odłamki szkła powbijały się w moje ręce i nogi. Zostałem brutalnie rzucony o ścianę. Nim dotknąłem ziemi, zostałem przyszpilony przez dwie takie same macki. Moje ręce znalazły się w żelaznym uścisku. Idealne porównanie. Może powinienem był zostać poetą? Jedna z nich zniszczyła komunikator na moim nadgarstku, przy okazji łamiąc mi kostki w nadgarstku. Nie udało mi się powstrzymać okrzyku bólu. Czułem, jakby ktoś rozerwał mi ciało.

- Witaj Spidermanie. - Odezwał się lekko gardłowy głos.

Ze wszystkich ludzi na świecie, dlaczego on? Doktor Octopus, dawniej genialny naukowiec, ktoś, kto chciał dać świat coś wspaniałego, ale trafił na złą drogę. Nie wiadomo dlaczego na tej drodze wybrał sobie na cel uprzykrzanie mojego życia i próbę poznania mojej prawdziwej twarzy. Zajęczałem, ale nie z bólu, a z irytacji. Dlaczego to nie mogła być normalna misja jak na przykład złapanie jakiegoś złodzieja. Może chociaż spróbuje się zabawić.

- Część doktorku. Dawno się nie widzieliśmy, choć osobiście wolałbym jak najdłużej nie oglądać przerośniętej ośmiornicy. - Powiedziałem przesłodzonym głosem.

Moja wypowiedzi zamiast złości wywołała wybuch śmiechu.

- Och jak mi tego brakowało. - Powiedział, udając, że wyciera łezkę rozbawienia. - Tylko ty w takiej sytuacji nie potrafisz posłuchać swojego instynktu samozachowawczego i wyzywasz swojego wroga.

- Przyjazny bohater z sąsiedztwa do pańskich usług. - Skłoniłem żartobliwe głowę.

- Będzie mi brakować twoich aroganckich żartów. - Powiedział z satysfakcją w głosie.

- To może mnie wypuść, to wtedy nie będziesz tęsknić, a ja obiecam ci, że będę odwiedzał cię dwa razy w tygodniu. I co ty na to? - Przekręciłem głowę lekko na bok jak mały szczeniak.

- Oj pajączku... Chyba znasz odpowiedź?

- Znam, ale ty tak ładnie marszczysz nos, jak się złościsz i... - Przerwałem, gdy poczułem ból drugiego miażdżonego nadgarstka. Znowu krzyczałem z bólu.

- I co ci z tego przyszło. Może zabiłbym cię od razu, oszczędzając cierpień, ale po namyśle doszedłem do wniosku, że mogę użyć cię do innych celów.

- Zdradzisz jakich? - Popatrzył na mnie kpiąco. - Ploooosze! - Jęczałem kpiąco.

- Pajączku, pajączku. - Mówił, kręcąc głową z politowaniem. - Chyba nie myślisz, że pozwolę ci odejść bez kary za twoje wcześniejsze zachowanie?

Mówiąc, to ścisnął mi nadgarstek, na którym kiedyś był mój komunikator. Kolejne miażdżenie kości było bardziej bolesne niż pierwsze. Odłamki kości poprzebijały mi skórę, sprawiając, że krew wpływała spod metalu, kapiąc głucho na ziemię. Nie mogłem powstrzymać krzyku, który zdzierał mi gardło. Ręka paliła żywym ogniem. Nie czułem nic poza rwaniem mięśni i ściskiem ramienia. Przy lekkich ruchach chwytaka, odłamki kości coraz bardziej przemieszczały się wśród mięśni. Drżałem z bólu.

- I co? Podoba ci się mój uścisk na zgodę? Nie jest zbyt... bolesny? - Mówił głosem psychopaty.

Nie byłem w stanie się odezwać, ponieważ gdybym otworzył usta zamiast riposty, po magazynie rozległby się kolejny krzyk.

- Nie odpowiesz? - Doktor mówił z teatralną rozpaczą. - Nie wiesz, że mądrzejszym od siebie należy okazywać szacunek. Chyba muszę nauczyć cię manier.

Macka puściła moją zmasakrowaną rękę i złożyła ramiona chwytaka. Wystarczyła chwila i broń uderzyła całym importem w mój brzuch. Słyszałem moje pękające żebra i zacząłem krztusić się krwią, która napłynęła do moich ust zaraz po uderzeniu.

- I widzisz pajączku. - Powiedział Octopus zbliżając się do mnie. Gdy jego twarz znalazła się blisko mojego ucha, tak, że czułem jego oddech na lewej stronie mojej twarzy, zniżył głos do szeptu. - To twój koniec.

Odsunął się ode mnie, niespodziewanie zabierając macki i upadłem na podłogę na zraniony brzuch i rękę. Zaklinałem siarczyście, łącząc to z jękiem, przez co zabrzmiało to, jak łkanie.

- Tylko tyle trzeba by pokonać Wielkiego Spidermana, obrońcę niewinnych i postrach złoczyńców. Naprawdę wystarczy tylko trochę bólu. Żałosne. - Powiedział z odrazą. - Rozczarowałeś mnie pająku, a ci, którzy mnie rozczarowują, nie zasługują na moją uwagę.

Powiedziawszy to, sprawił, że jego złożony chwytak zaczął wirować.

- Teraz czas się pożegnać, powiedz papa. - Jego złowieszczy śmiech wypełnił salę.

Wirująca broń odgięła się do tyłu. Z pełną prędkością ruszyła w stronę swojego celu, którym była moja klatka piersiowa. Chyba pierwszy raz się nie wywinę. To byłaby przyjemna chwila, gdyby nie ból. Nie ma na co narzekać zaraz przerastanie boleć i to się skończy. W chwili, gdy miałem poczuć ulgę, usłyszałem, jak coś rozwala ścianę i niebieskawy promień trafia w mackę, niszcząc ją.

- Pajacu! Może byś podniósł się ze swojej wygodnej ziemi i nam pomógł. - Krzyczał Nova.

Naprawdę musi się w takiej chwili ze mnie nabijać? Jego głos docierał do mnie, jakbym był pod wodą.

- Ej! Pajączku no dalej, musisz nam pomóc! - Tygrysica nie dawała za wygraną, ale ja nie miałem siły walczyć.

Mój wzrok zaczął się zamazywać, a moje powieki stawały się coraz cięższe. Złamane żebra chyba przebił płuca, ponieważ coraz trudniejsze było zaczerpnięcie oddechu. Ból promieniował w całym ciele, szarpiąc wszystko w stronę zniszczonego nadgarstka. Jakby na skraju świadomości docierały do mnie obrazy walki i dźwięki ataków. Słyszałem, jak mnie wołali, ale nie miałem siły odpowiedzieć. Oni mieli być moją rodziną, mieli mi pomagać, a nawet nie mogli mnie uratować. Gdy już prawie padłem w błogie omdlenie, poczułem chłodny metal zaciśnięty wkoło mojej tali i pęd powietrza, który przenikał przez mój kostium.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top