Elfy Świętego Mikołaja#3


- Znowu tu jesteś?

Dziewczyna o szalonej burzy kręconych włosów uśmiechnęła się w moim kierunku. Minął już tydzień odkąd codziennie zacząłem przychodzić do schroniska. Alicja nie miała nic przeciwko moim wizytą, wręcz przeciwnie, przyjęła mnie z większą radością, niż się spodziewałem. Schronisko nie miało zbyt wiele wolontariuszy, a w okresie letnim ilość podopiecznych drastycznie rosła.

- Jak ci idą prace porządkowe? – Zapytała podając mi smycz od ziewającego jamnika.

Zwierzę rozciągnęło się i gotowe do wymarszu niemal siłą wyciągając mnie poza teren wybiegu. Obok niego skakały wokół mnie dwa labradory oraz jeden mieszaniec o oklapniętych uszach i wesołym pysku. Nieustannie przerzucając smycz od jednej do drugiej ręki – żeby nie obwiązały mi nóg – ramię w ramię z Alicją ruszyliśmy na codzienny spacer.

- Świetnie. Jeszcze raz dziękuję za pożyczenie mi kosiarki, uratowałaś mi życie.

Alicja Kocur, starsza siostra niewychowanego policjanta, była właścicielką jedynego schroniska w okolicy. W swojej opiece miała wszystkie okoliczne porzucone psy, koty, króliki, a nawet para papużek nierozłączek się tutaj znalazła.

- Jeszcze nie zdecydowałeś się na żadnego pieska?

- Jest ich tak wiele i wszystkie są rozkoszne... - mruknąłem głaszcząc podgryzającego moją dłoń labradora – to trudny wybór. Najchętniej wziąłbym je wszystkie.

- Ze mną jest tak samo! – Odparła ze śmiechem – Dlatego prowadzę to schronisko. Nie byłam wstanie przejść obojętnie widząc te wszystkie pieszczochy w potrzebie.

Alicja była niesamowitą osobą, całkowitym przeciwieństwem swojego brata. Mogłem rozmawiać z nią godzinami, a jej pozytywne nastawienie udzielało mi się każdego dnia. To dzięki niej nie poddawałem się przy naprawach domowych, a przecież każda porażka ostro mnie dołowała. Gdy czegoś potrzebowałem zawsze wszystko miała. Czy to skrzynka z narzędziami, kosiarka czy nawet kable samochodowe. W moich oczach była prawdziwym aniołem zesłanym mi przez niebiosa, żeby wynagrodzić cały ten fałsz znoszony do tej pory.

Pomagałem Kocur wyprowadzać psy ilekroć potrzebowałem przerwy od niekończących się rzeczy do naprawy w domu, a było tego każdego dnia coraz więcej. Czułem, jakby ten dom był nawiedzony, w najlepszym przypadku, przeklęty. A może to na mnie spoczywała klątwa? Nigdy nie była ze mnie złota rączka, a miliony obejrzanych tutoriali w Internecie niczego nie zmieniało.

- Znowu na niego patrzysz?

Alicja z uśmiechem stanęła obok mnie wpatrując się w dużego, czarnego wilczura.

- Jest piękny, prawda?

W milczeniu pokiwałem głową, miała rację. Groźnie wpatrujące się w nas błękitne ślepia były zdecydowanie piękne... i smutne. Ilekroć na niego patrzyłem nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że jest potwornie samotny.

- Nawet o tym nie myśl – zaśmiała się szturchając mnie łokciem.

- A o czym takim myślałem? – Zapytałem z uśmiechem idąc za nią.

- O wejściu tam. – Mruknęła kręcąc głową – Do tego kojca nie wolno wchodzić.

- Wygląda na samotnego... nie jest ci go szkoda?

- Poprzedni wolontariusz też tak myślał.

- I co się z nim stało? – Dopytywałem omal na nią nie wpadając.

Alicja zatrzymała się, a jej mina spoważniała, gdy nasze oczy znów się spotkały.

- Już więcej tutaj nie wrócił.

Coś w jej tonie przyprawiło mnie o dreszcze. Co miała przez to na myśli? Ostatni raz zerknąłem w stronę czarnego psa, zanim schronisko zniknęło nam z pola widzenia. Chciałem poznać historię kryjącą się za jej słowami, nie wyglądała na skorą do rozmowy. Zaciskając usta powstrzymałem się przed zadawaniem kolejnych pytań. Alicja miała dokładnie taką samą minę, co Ted.

Podczas tego jednego tygodnia bardzo wiele się działo dziwnych rzeczy i wcale nie wyolbrzymiałem. Ilekroć wracałem do domu, coś się w nim zmieniało... dosłownie. Nie od razu zacząłem zwracać na to uwagę. Po sześciu dniach, dopiero jak zniknęła dziura w altance, zacząłem zauważać, że jednak niczego sobie nie wyobrażałem. Na początku były to małe rzeczy, jak np. koc z kanapy położony na krześle czy zamknięta skrzynka z narzędziami, którą zostawiłem otwartą. Były to bzdury, które łatwo sobie tłumaczyłem: Musiałem zapomnieć. Musiałem zapomnieć, że właśnie tak to zostawiłem. Teraz wpatrując się w idealnie załataną dziurę na altance, nie wiedziałem, co myśleć. Czy powinienem uciec z krzykiem? Czy może zostawiać na stoliku ciasteczka i mleko, bo może to Elfy Świętego Mikołaja przychodzą mi tu pomóc w wolnej chwili?

Zdezorientowany chodziłem i sprawdzałem, co się pozmieniało przez cały tydzień. Drzwi wejściowe chodziły tak lekko, że po powrocie ze schroniska omal nie wypadłem przez próg. Rano jeszcze upiornie skrzypiały, a otworzenie ich wymagało więcej siły, niż przy normalnych drzwiach. Wewnątrz domu wciąż śmierdziało wilgocią oraz kurzem, ale nie było już tego nieprzyjemnego zaduchu. Uchyliłem jeno z okien w kuchni... znów to samo, otwierało się znacznie łatwiej. Sprawdziłem pozostałe okna, z nimi było tak samo. Czyżby mój dom był nawiedzony przez ducha złotą rączkę? Niedowierzająco pokręciłem głową. Ktoś musiał tutaj wchodzić pod moją nieobecność. Ciężko szło mi uwierzenie w to. No, bo po co? Po co ktoś miałby się tu włamywać? Włamywał się i pomagał w naprawach? Przecież to niedorzeczne.

Następnego dnia nie wyszedłem do schroniska, zostałem siedząc w ciemny kącie salonu. Musiałem wiedzieć, kto to... jak na złość, nikt się nie pojawił. Rozdrażniony spojrzałem na zegarek. Gdybym trzymał się swojego zwykłego grafiku, pięć minut temu wróciłby dopiero do domu. Mój zmarnowany w domu dzień podsunął mi dwie hipotezy:

1) Włamywacz nie tylko doskonale zna mój rozkład dnia, ale również musi mnie obserwować, inaczej dziś wpadlibyśmy na siebie.

2) Mieszkam w nawiedzanym przez elfy świętego Mikołaja/duchy złote rączki domu.

Ciężko westchnąłem osuwając się niżej na fotelu, ta sytuacja mnie zabijała. Co jeżeli naprawdę wkręcałem sobie chore akcje? Nie, nie mogłem sobie tego wszystkiego wyobrazić. Jasny dowód miałem na tarasie, wystarczyło porównać naprawy wykonane przeze mnie, a te, które pojawiły się bez mojej wiedzy. Niebo, a ziemia. Jak już wspominałem, nie byłem najlepszy w pracach fizycznych.

Podniosłem się podejmując decyzję, musiałem z kimś o tym porozmawiać. Jeżeli zamieniałem się w wariata musiałem usłyszeć to od osoby postronnej. Złapałem za bluzę i decydując się na spacer dla otrzeźwienia umysłu wyszedłem. Siedzenie teraz w domu nie było dla mnie najlepsze.

Drogę pokonywałem dość szybko, nie miałem ochoty na żadne podziwianie krajobrazu. W mniej niż pół godziny znalazłem się pod szyldem schroniska. Potrafiłem zrozumieć, dlaczego skierowałem się akurat tutaj, nie miałem, z kim innym porozmawiać. Do tej pory zdążyłem poznać tylko pięć osób: Wójta, który pokazał mi dom, Adwokata zajmującego się sprawą spadkową, Listonosza, Policjanta/Włamywacza i Alicję. Z całej tej listy, z kim chciałbym porozmawiać? Moja podświadomość wybrała za mnie.

Przeszedłem obok rozszczekanych wybiegów uśmiechając się w stronę radośnie merdających ogonami psów. Pewnie chwyciłem za klamkę do biura Kocur, gdy wściekły głos powstrzymał mnie przed wejściem.

- Co to wszystko ma wspólnego ze mną?! – Donośny głos rozjuszonej kobiety z łatwością wydostawał się przez kartonowe drzwi.

Walcząc ze sobą przyłożyłem ucho do drzwi. Później pozwolę sobie na wyrzuty sumienia, teraz ciekawość była znacznie silniejsza od mojej przyzwoitej strony.

- To nie moja wina, że brakuje ci jaj, żeby załatwić sprawy samodzielnie!

Kto tak wyprowadził ją z równowagi? Przylgnąłem do drzwi jeszcze mocniej starając się wyłapać drugiego rozmówcy, mówił spokojnie i powoli:

- Nie po prosiłem cię o nic niemożliwego. 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top