93.
PoV Carrie
Piekło na ziemi istnieje. I wcale nie jest tak odległe, jak może się wydawać. Przynajmniej dla mnie. Nie chcieli na mnie eksperymentować, jak z Patrice. Nie chcieli też informacji. Nie widziałam żadnego członka WS, więc przypuszczam, że zgarnęli mnie nielegalnie. Pozostała ostatnia możliwość, która napawała mnie nieopisanym lękiem. Chcieli odwetu. Mojego cierpienia. I z każdą kolejną sekundą realizowali swój makabryczny plan. Nigdy w życiu nie doświadczyłam takiego bólu. I tak nie byłabym w stanie podać dokładnych opisów, bo oczy trzymałam cały czas mocno zaciśnięte. Ale czułam... Wszystko to czułam. Tępy ból po uderzeniach niezidentyfikowanymi, ciężkimi przedmiotami. Potoki krwi - jedne z moich oczu, jako łzy. Inne z ran, których także nie omieszkali mi zadać. A kiedy zasypiałam, wbijali w moje ciało igły z pobudzającą adrenaliną i koszmar rozpoczynał się od nowa. Owszem, robili sobie przerwy, ale to było jeszcze gorsze. Niepewność i nasłuchiwanie, czy przypadkiem nie zbliża się kolejny oprawca. Śmiali się przy tym. Prosto w moją twarz, łapiąc mnie za włosy i podnosząc nieprzyjemnie głowę. Z całych sił starałam się nie krzyczeć, ale ciche jęki wydobywały się ze mnie mimowolnie.
A może... Może zasłużyłam na to wszystko? Może to jest ta forma boskiej sprawiedliwości, mistyczna karma, lub coś jeszcze innego? Zapłata za bezpodstawne odebranie życia. Czyn, którego jako człowiek nie powinnam była... Nie... Nie mogłam się dopuścić, a jednak już dwie osoby zginęły z mojej ręki. I wciąż brzmi mi w duszy, że dało się inaczej, że popełniłam błąd. Więc teraz mam szansę za niego zapłacić.
- Otwórz oczy - usłyszałam po dłuższej chwili podejrzanego spokoju. Otworzyć? Obleje mnie kwasem czy znów wrzątkiem? Oczywiście nie byłam w stanie wykonać polecenia. Nie spotkało się to z miłym odzewem, bo zaraz otrzymałam dwa soczyste ciosy w policzki. Prawdopodobnie od Andrew'a, bo były to ciosy doskonale wymierzone, a wielkość ręki znacznie przerastała mój policzek. Uchyliłam załzawione krwią oczy z gotowością na najgorsze. Ale kolejny cios nie nadchodził. Musiałam mocno wytężyć wzrok, żeby w ogóle rozpoznać, kto przede mną jest. Zack. Trzymał coś w dłoni. Niewielki przedmiot, chyba jakieś zdjęcie. Zbliżył się powoli, wysuwając przed siebie przedmiot. Spoglądałam to na niego, to na zdjęcie. Ku mojemu przerażeniu, czy może bardziej poczuciu winy, na fotografii widoczna była rodzina. Nieco młodsza, szczęśliwa Rachel, z maleńkim dzieckiem na rękach i sam Zack z szarmanckim uśmiechem. Obrazek idealny, pozór doskonały. Przybliżył fotografię niemal całkowicie stykając ją z moją twarzą. Spuściłam wzrok, nie chcąc patrzeć na ten fałszywy obraz miłości
- Zniszczyłaś to. Zabrałaś ją. Była za młoda, żeby umrzeć. I wcale nie miała tak źle, jak ci opowiadała. Była wariatką. A ja jej nie wypędziłem. Pozwoliłem jej zostać, żeby nie zginęła na ulicy. I żyłaby do teraz, gdyby nie ty - wycedził grobowo, przez zaciśnięte zęby. Wstąpiło we mnie niezrozumiałe uczucie nagłej furii. Wyprostowałam się gwałtownie na krześle, strącając jego fotografię. Ryan ruszył już, gotowy pomóc Zackowi, ale ten zatrzymał go gestem. A ja nie umiałam już zapanować nad sobą
- To nie ja zniszczyłam twoją idealną rodzinę. To twoja, tylko i wyłącznie twoja wina. To nie była miłość tylko pasożytnictwo. Byłeś dla niej zwykłym krwiopijcą, który dzień po dniu zabierał jej szczęście i poczytalność. Zabójstwo ciała spoczywa na mnie, ale ty uśmierciłeś ją na długo przed! - patrzyłam na niego z furią, powoli przemieniającą się w żal. Spojrzał mi z pogardą w oczy, a ja starając się wytrzymać dzielnie jego spojrzenie, nie zarejestrowałam ruchu jego dłoni. Dłoni, w której trzymał coś ostrego. I dopiero ogromny ból, może kilka centymetrów pod mostkiem, uświadomił mi, w co tak naprawdę się wplątałam. Nie patrzyłam w dół.
- Za ile to przyniosą? - rzucił Zack, odwracając się do Ryana. Tamten odparł coś, że już w drodze i za niedługo będzie. Nie miałam już siły rozmyślać, czym będzie "to", bo już wiedziałam, że na pewno niczym dla mnie dobrym. Modliłam się, żeby przedmiot był na tyle długi i niefortunnie wbity, żebym zdążyła się wykrwawić. Wykrwawić i nie oglądać nigdy więcej ich twarzy. Ani swojej w lustrze.
PoV Patrice
Wiadomość przyszła nagle, w zupełnie niespodziewanym momencie. Nie mogłam w nią uwierzyć, ale wcale nie napawała mnie optymizmem. Namierzył ją. Ale nie wie, jak się przedstawia sytuacja. Musiałam opanować emocje i działać. Brian już wiedział, musiałam znaleźć Tima. Na szczęście mówił już wcześniej, że będzie u Toby'ego, więc tam też się udałam. Wpadłam na salę bez pukania, muszą mi tym razem wybaczyć. Plusem takiego wejścia był fakt, że cała ich uwaga została skupiona na mnie
- Operator ją namierzył. Musimy się zbierać. Szykujemy oddział i idziemy, nie ma czasu na zwłokę - rzuciłam pospiesznie. Na odzew nie musiałam długo czekać, Tim momentalnie znalazł się obok. Toby mimo najszczerszych chęci pomocy zmuszony był jednak zostać. Pognaliśmy do salonu, gdzie zgodnie z oczekiwaniami zebrała się znakomita większość osobników. Nie znaczyło to, że zebrali się sami najlepsi, ale takowych nie było czasu szukać. Tim wspiął się na fotel. Rozmowy nieco przycichły.
- Cisza! Mam polecenie od Operatora, by zebrać dosyć liczną grupę, która pójdzie z nami po Hope. Wiecie już o poprzednich wydarzeniach. Nie mamy czasu na zwłokę i tak Jeff, będzie można się wyszaleć - Tim spojrzał po wszystkich. Nie owijał w bawełnę, jak to często ma miejsce w fantastycznych filmach, w których jakiś król podnosi na duchu swoje rozbite wojsko pustym monologiem. Przynajmniej jednego członka załogi mieliśmy już wliczonego. Po dość szybkiej chwili dołączyli jeszcze Jason, Pupeteer, Dina, Kagekao, Laughing Jack i najdłużej zastanawiający się Liu. Nie oszukiwałam się, że połowa z nich, jeśli nawet nie więcej, idzie z nami tylko dla rozrywki. Mimo to potrzebowaliśmy dość dużego wsparcia, bo sytuacja wyglądała bardzo poważnie. Po przegrupowaniu i dobraniu jeszcze kilkorga osób, ruszyliśmy do Operatora, który miał przenieść nas w odpowiednie miejsce. Nie było nawet czasu na dokładne omówienie planu, ot wypad z dużą ilością liczenia na szczęście. Choć może brzmieć to jak szaleństwo i tak nie mieliśmy gwarancji, że odbijemy Carrie żywą. Liczyła się każda sekunda.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top