79.

PoV Carrie

Wspiąwszy się na szczyt, do mej duszy wkradły się wątpliwości. Z zewnątrz dochodziły odgłosy walki. Nie mogę ich zawieść... A jednak boję się, co tam zastanę. Zebrałam się w sobie. Klamka była zimna w dotyku. Nacisnęłam ją powoli. Drzwi otworzyły się z głośnym skrzypnięciem. Wraz ze mną, do pomieszczenia dostała się wiązka światła. Było tam dosyć ciemno. Jedynym źródłem światła była lampa naftowa postawiona na stoliku pośrodku pokoju. Ogarnęłam pobieżnie wzrokiem pomieszczenie. Bardzo ubogie w meble, staroświeckie wręcz, jak nasz domek. Jedynymi sprzętami były tutaj szafa, łóżko, stolik i fotel, oraz coś w rogu pokoju, co pewnie miało imitować toaletę. Na łóżku natomiast ktoś siedział. Spodziewałam się ataku, ale nic takiego nie miało miejsca. Kobieta, chwilę przed czterdziestką. Strasznie blada, niemal jak kreda. Patrzyła w podłogę. Była przerażająco wychudła, skóra zdawała się wisieć na niej jak na wieszaku. Pod oczami miała ostro kontrastujące z cerą, ciemne wory. Szmaragdowe oczy wpatrzone w podłogę pełne były łez. Ognistorude włosy roztrzepane w nieładzie. Obraz prawdziwej rozpaczy. Nawet nie patrząc na mnie, odezwała się

- Wejdź, Carrie - zamarłam. Zna moje imię? Posłusznie weszłam

- Kim... Pani jest? - spytałam niepewnie. Kobieta wciąż nie patrzyła na mnie

- Teraz jestem nikim... Absolutnie nikim... Wszyscy myślą, że nie żyję. Kiedyś? Kiedyś byłam Rachel - odezwała się cichym, schrypniętym głosem. Żal mi się robiło tej kobiety, wydawała mi się rzeczywiście być zupełnym przeciwieństwem tego miejsca. I opowieść Patrice... "Rachel jest niewinna".

- Ty chcesz wiedzieć, kim jestem, prawda? - spytała cicho - Nie odpowiadaj. Wiem co powiesz, zanim o tym pomyślisz. To przyczyna mojego pobytu tutaj. Dar jasnowidzenia. Widzę twoje intencje i prawdziwie wiem, że nie jesteś taka jak oni... 

- Jak kto...? - spytałam cicho

- Jak Zack, Rebbeca, Andrew i Ryan. Właściwie o Rebbece mogę się zwracać teraz w czasie przeszłym. Nie żyje. Ale zacznijmy od początku. Skoro obie znamy swoje imiona, a ja wiem już coś o tobie, teraz opowiem ci o sobie. Po to tu w końcu jesteś - kiwnęłam głową. 

- Poznałam Zacka siedem lat temu. Pierwsze lata były wspaniałe - snuła opowieść, zapatrzona w jakiś niewiadomy punkt, z niemą iskierką szczęścia w oczach - Był wspaniały. Pokochaliśmy się. Miał dziwne hobby, ale miłość wybacza takie rzeczy. Kiedyś, ten jeden raz, zaprosił mnie na ich "seans spirytystyczny", "rytuał", czy jak to tam zwać. Byłam wtedy w ciąży. I zaczęło się. Koszmary senne. Deja vu. Wizje w trakcie jakichkolwiek czynności. Kiedy na świat przyszedł Bruce... To wszystko się jeszcze bardziej pogorszyło. Zack jednak wolał to wykorzystać. Dostrzegłam, jak wielki z niego potwór. Choć wtedy nie było to jeszcze takie oczywiste. Mogłam przynajmniej chodzić po domu. Prawdziwym ciosem była dla mnie śmierć Bruce'a. Mój malutki synek tego nie zniósł. Mój dar, czy raczej przekleństwo, przeszło na niego. Biedne dziecko nie umiejąc jeszcze ogarnąć tabliczki mnożenia, już atakowane tak okropnymi wizjami nie umiało wytrzymać. I choć młode serca mają w sobie siłę, jego już nie wytrzymało... Zmarł, a ja nie mogłam poradzić na to nic. Część winy pewnie jest moja, ale najwięcej ma w sobie Zack. Gdyby tylko przestał... Bruce miałby dzisiaj sześć lat... Po tym wszystkim zamknął mnie tutaj. Według niego tak jest bezpieczniej. Lepiej. Ale nie dla mnie. Pozbawił mnie wolności, upokorzył. Nie jestem w żadnym stopniu tym, kim byłam kiedyś. A on wciąż mnie wykorzystuje. Wie dobrze, jak wiele kosztuje mnie zaglądanie w różne sfery, gdzie normalnie patrzeć nie powinnam. A jednak wciąż mnie do tego zmusza. I trzyma tutaj. A ja modlę się, aby mój koniec nastał jak najszybciej... I dziś chyba nadszedł ten dzień... - Rachel nareszcie podniosła wzrok i spojrzała na mnie. Zmroziło mnie - Carrie. Wiem, jak wiele będzie cię to kosztować. Czuję twój strach. Ale proszę cię. Proszę, po prostu proszę. Zabij mnie. Ryan już tu zmierza. Jeśli dotrze i zastanie cię tutaj, złapie cię. Dwójka twoich przyjaciół także jest już uwięziona. Nie przyniesie wam to nic dobrego - mówiła spokojnie. Jej głos balansował na krawędzi załamania. Szczerze chciałam jej pomóc. Po prostu podejść, przytulić ją i wyciągnąć stąd. Bolesna była świadomość, że to niemożliwe. Kobieta zdawała się odczytywać moją duszę

- Nie pomożesz mi, skarbie. Nawet, jeśli uwolnię się od Zacka i reszty tej sparszywiałej ekipy, piętno, które odcisnął na mnie tamten świat zaprowadzi mnie do pokoju bez klamek - wstała chwiejnie i podeszła do mnie. Ostrożnie wyjęła z mojej kieszeni nóż i włożyła mi go w dłonie. Dostrzegłam, że nadgarstki ma ciasno skrępowane liną tak, że przypomina to swego rodzaju kaftan bezpieczeństwa, tyle, że wersję nieco mnie ograniczającą ruchy - Proszę cię. Tylko tak mnie uwolnisz. Proszę... - w jej oczach pojawiły się łzy. Jeśli naprawdę znała, co czuję w tym momencie, to nie dziwię się. Nie chciałam tego robić. Nóż trząsł się w moich rękach. Oto staję w sytuacji, gdzie prawdziwie muszę zmierzyć się ze swoją najgorszą fobią. Kobieta rozpłakała się. Zacisnęłam ręce na trzonku noża i przygryzłam wargę. Musi być inne wyjście, po prostu musi! 

- Nie ma innej drogi, kochanie... Opowiedziałam ci wszystko, co tylko miałam ci do powiedzenia. Tym sposobem wypełnisz misję. Nie mając mnie wiele stracą. A j-ja... Wreszcie b-będę... Wolna... - głos łamał jej się żałośnie. Zacisnęłam oczy, z których popłynęły łzy

- Czy to jest na pewno to, czego chcesz? - zapytałam drżącym głosem. Tracę kontrolę. Zwyczajnie się boję. Nie chcę zabijać, ale chcę pomóc. Boże, błagam, pomóż mi

- Tak. Carrie. Uwolnisz mnie. Zwrócisz mi spokój. Ryan jest już niedaleko... - spuściła głowę - Proszę. Zrób to. P-Proszę... - drżącymi rękoma uniosłam narzędzie. Nie chcę tego, lecz ona już tak 

- P-Proszę - Szybki ruch. Nóż utkwił w jej piersi. Kobieta zachłysnęła się swoją krwią. Spojrzała na mnie z nieopisaną wdzięcznością. 

- Dzi...ękuję... - To były jej ostatnie słowa.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top