52.
PoV Carrie
Nie wiedziałam co mam myśleć. Emocje miotały się w mym wnętrzu, tworząc prawdziwą burzę. Błąkałam się po bezpieczniejszej części lasu, wbijając wzrok w ziemię. Fizycznie może i tam byłam, natomiast myślami błądziłam gdzieś daleko, poza tym co otaczało mnie w bieżącej chwili. Analizowałam po kolei wszelkie szczegóły i niuanse, wyobrażałam sobie typowe scenariusze "co by było, gdyby...", roztrząsałam najmniejsze wątki. Nie działało to na mnie zbyt dobrze, ale cóż innego mogłam zrobić? Czekanie było dla mnie zbyt dużym wyzwaniem, nie mogłam tak po prostu sobie usiąść i popatrzeć na zegar, żeby po, zapewne jakimś niebotycznie długim czasie, stwierdzić, że jest źle. Tyle wiedziałam i teraz. Ciężki stan. Jak ciężki? Czy ona z tego w ogóle wyjdzie? Czy dane nam będzie śmiać się jeszcze kiedyś razem, z naszych szaleństw? Czy jeszcze kiedyś dane nam będzie porozmawiać? Czy kiedykolwiek ujrzę jeszcze jej brązowe oczy? Pytań są setki. Odpowiedzi nie ma na większość. Ran jest wiele. Bandaży za mało.
Usiadłam pod jakimś przypadkowym drzewem i ukryłam twarz w dłoniach. Nie chciałam się rozklejać, ale jak żyć ze świadomością, że twój przyjaciel może w każdej chwili zginąć, a ty nie możesz zrobić nic? Czułam się taka bezwartościowa, bezradna. Chciałam krzyczeć z żalu, ale jaki przyniosłoby mi to skutek? Pewnie nic pozytywnego. Coraz trudniej było mi mieć nadzieję. Umykała mi przez palce, jak piasek nad morzem. Nie mogłam jej nijak złapać, zatrzymać. Opuszczała mnie coraz prędzej. Zaczęłam kwestionować trafność mojego pseudonimu. Hope. Nadzieja. Prędzej Hopeless. Beznadziejna. Bo taka właśnie się czułam.
PoV Brian
Było już grubo po północy. Tim wyruszył na obchód już kilka godzin wstecz, a Toby spał cicho na swoim łóżku. Ja natomiast wierciłem się, nie mogąc zasnąć. Umysł uporczywie bronił się przed snem, stosując różne taktyki. Wreszcie nie wytrzymałem. Wstałem z łóżka i podszedłem do okna. Spojrzałem w niebo. Księżyc ułożony był w cienki łuk, jasno świecąc na niemal bezchmurnym niebie. Gwiazd tej nocy było mało. Patrzyłem na horyzont, zatracając się w myślach, kiedy w pewnym momencie nawiedził mnie dziwny pomysł. Nie rozważałem jego pozytywów i negatywów, a po prostu zacząłem go wykonywać. Wyszedłem z pokoju i skierowałem się w stronę szpitalika Ann. Zastałem ją, krzątającą się gdzieś na zapleczu. Ledwie postawiłem stopę za progiem, pojawiła się w moim polu widzenia
- Witaj Hoodie, coś się stało? - spytała, układając kilka rzeczy na półce
- Nie, nie. Ja chciałem tylko... Czy mogę... Mogę przy niej posiedzieć? - nie musiałem nawet precyzować, przy kim. Była jedyną pacjentką. Ann spojrzała na mnie swoimi szkarłatnymi oczami
- Jeśli ona nie ma nic przeciwko, ja też nie mam - w jej głosie rozbrzmiała nutka rozbawienia. Chciała dodać mi otuchy. Skinąłem głową, dziękując i skierowałem się do dziewczyny. Znajdowała się za seledynowym parawanem, odcinającym ją niemal od reszty świata. Kiedy ją ujrzałem, poczułem nieprzyjemny dreszcz niepokoju. Była niemal tak samo blada, jak wcześniej. W niektórych miejscach miała bandaże. Wiele urządzeń musiało pomagać jej utrzymać życie. Ale oddychała. Jej pierś spokojnie wznosiła się i opadała. Usiadłem na taborecie obok i zapatrzyłem się w jej twarz. Kiedyś gościł na niej uśmiech, teraz - nic. Dosłownie. Nie wyrażała żadnych uczuć. Chłodna obojętność. Nie powinno mnie to dziwić, była nieprzytomna. Ale w takim stanie nie widziałem jej jeszcze nigdy. Zupełnie pozbawionej emocji. Delikatnie, by nie naruszyć wenflonu od kroplówki, chwyciłem ją za dłoń. Była dość chłodna. Zbyt chłodna, jak na nią. Zatamowałem łzy, które znowu zaczęły się zbierać w moich oczach. Co ze mną jest nie tak? Nie poruszył mnie tak nawet widok umierającej ofiary Operatora na pierwszej misji. Przetarłem oczy prędko, by nie pozwolić sobie na ani jedną chwilę słabości. W tej dziewczynie jest coś takiego wyjątkowego. Jeszcze nie wiem co. Ale zamierzam to odkryć, jak tylko się obudzi. Bo musi się obudzić. Innego wyjścia nie ma. Przynajmniej dla mnie.
Odetchnąłem głęboko. Nie pozwoliłem czarnym myślom wkraść się do mojego umysłu. Zgodnie z radą Tima nie martwiłem się na zapas, a czuwałem. Czuwanie było swego rodzaju nagrodą. Mogłem obserwować każdy jej ruch i reagować, gdyby coś się działo. A kto wie, może dane mi będzie oglądać jej przebudzenie. Delikatnie pogłaskałem dłoń dziewczyny i utkwiłem w bezruchu, obserwując jej twarz. Wierzę, że w końcu będzie dobrze. Bo kiedyś musi być.
PoV Tim
Noc była dosyć spokojna, wręcz nudna. Obchód był właściwie formalnością, ja po prostu przechadzałem się z rękami w kieszeniach, lustrując drzewa. Nic nie zapowiadało zmian. Wreszcie, w okolicach piątej ujrzałem blask na horyzoncie. Słońce zaczęło wschodzić. Podziwiałem chwilę ten widok, po czym postanowiłem ruszyć w stronę domu. Droga minęła mi bez przygód, to właściwie był już tylko spacerek. Wchodząc do pokoju, zerknąłem na łóżko Briana. Nie było go. Podobnie Carrie. Właściwie tylko Toby spał spokojnie w swoim łóżku. Podrapałem się na głowie. Nie miałem zielonego pojęcia, gdzie mogła się wybrać ta dwójka. Uznałem jednak, że nie mają już pięciu lat i nie zrobią sobie krzywdy. A jako, że byłem po nieprzespanej nocy, najzwyczajniej w świecie położyłem się do łóżka i przykryłem kocem. Było ciepło, więc wcześniej wspomniany wystarczył idealnie. Zamknąłem oczy i usnąłem.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top