76.
PoV Carrie
Południe zbliżało się nieubłaganie. Chyba każdy zna to uczucie, gdy kiedyś na coś się czeka, minuty dłużą się niemiłosiernie. Z kolei kiedy chcesz czegoś uniknąć, prawie zawsze czas biegnie wtedy dwa razy szybciej. Zaczęłam się szykować, odmawiając już pacierz w duszy. Znam swoje możliwości, a i tak za każdym razem boję się tak samo. Przecież nawet mistrzom zdarza się upadek, a ja? Mnie daleko nawet do zaawansowanego zwiadowcy. To duża odpowiedzialność. Za siebie, za swoją "ekipę". I choć niepisana, umowa z Operatorem jest realna. Muszę spełniać ją jak najlepiej. Ostatnio zaczęły mi się dziwacznie zmieniać poglądy. Choć to pewnie normalne, widziałam świat w coraz ciemniejszych barwach. Tak, ta od nadziei... Zupełnie tak, jak to jest z dorastaniem. Za dzieciaka widzisz wszystko w ślicznych, żywych barwach. Potem, im bardziej rośniesz, blakną. Aż w końcu dosięgasz punktu kulminacyjnego, gdzie jest tylko czerń i biel. Nic poza tym. I choć z niemałym oporem, już powoli zaczęłam wkraczać w tę sferę. Wydawało mi się, że świat przyjaźni, przygód i nowych rzeczy zamienia się w służbę. Zabij, lub zgiń. Nie zawiedź. Idź naprzód. Poświęć się dla dobra sprawy. Nie wiem, może to głupie. Może nielogiczne. Na pewno pokrętne odbieranie rzeczywistości. Ale właśnie takie, jakie niechcący przyjęłam ja.
Moja teoria jest prawdziwa. Zdawało się, że zamyśliłam się co najwyżej na pięć - dziesięć minut. Tymczasem wybiła dwunasta. Południe. Przypominając sobie te stare westernowe filmy, stwierdzić można, że to czas, w którym słońce stoi w zenicie. Przychodzi czas na konfrontację. Nadchodzimy z dwóch różnych stron, patrząc na siebie wrogo. Odbędzie się pojedynek. A stawka jest wysoka. Wyciągamy rewolwery, odwracamy się od siebie i odchodzimy kilka kroków. Następuje znak, odwrót i strzał. Chyba, że przeciwnik zagra nieuczciwie i odda strzał w twoje plecy. Tak i dziś. Może wszystko pójdzie według planu. Może absolutnie wszystko zwali nam się na głowę. A jak będzie? Odpowiedź jest przerażająca. Dowiemy się potem. Niepewność będzie trzymać nas przez cały czas. Już trzyma. A my nie możemy zrobić z tym nic. Wreszcie wszyscy się uszykowali. Wsunęłam maskę. Zdążyłam do niej przywyknąć, niejako stała mi się nawet ostoją spokoju. Bo za nią mogłam ukryć to wszystko. Strach. Niepewność. Są bardziej zaraźliwe, niż jakakolwiek rzecz na tym świecie. A jeśli nagle wszyscy zaczną się bać, nic się nie uda.
Ruszyłam na zewnątrz. Dziś było pochmurno. Idealny klimat dopełniający dzieła zupełnego zatracenia. Opady byłby zbyt wyraziste. Słońce nazbyt przeciwne. Chmury były solidarnie, lub prześmiewczo niepewne. Może znikną po krótkim czasie. Może zaś przemienią się w okropną nawałnicę. Niepewność, niepewność... Wszędzie niepewność. Strasznie to przytłaczające. Znam tylko jeden sposób, żeby to zmienić. Ruszyliśmy.
PoV Toby
Biegnąc, ważyłem toporek w dłoni. Zapowiada się ciekawie. Tim powiedział, że jeśli będę zmuszony, mogę nawet zaatakować. Cieszy mnie to na swój pokręcony sposób. Z kolei jednak droga dłużyła mi się jak na złość. Bipolarność tego świata bywa przytłaczająca. W jednej chwili potrafi dodać ci skrzydeł i jednocześnie cię zgasić. Cóż, nie pozostaje nic, jak żyć. Jeśli przejmuję się porażkami, to czemu nie cieszyć się sukcesami? Dlaczego, zamiast miotać się pomiędzy pesymistą, a optymistą lepiej nie pozostać realistą? To takie... Najbezpieczniejsze. A z resztą o czym ja gadam? Czy ta droga wydłużyła się aż tak, że zostałem filozofem? Mogę już wstawić swoje popiersie do muzeum? Chwila, to ja mam piersi? Ah, no tak. Adrenalina już skacze. A odległość co raz mniejsza. Nareszcie trafiliśmy na cel naszej podróży. Męska część ekipy ukryła się w krzakach opodal. Zastaliśmy już stały widok Andrewa (bo udało się zweryfikować imię tego kulturysty) siedzącego na słońcu i Rebecci czytającej na tarasie. Patka wzniosła się w powietrze i rozpędziwszy się nieco w stronę ziemi wylądowała na środku ogrodu dosyć efektownie. Na reakcję nie trzeba było czekać długo. Gazeta, którą Rebecca trzymała na kolanach wylądowała kilka metrów dalej, kiedy przestraszona dziewczyna omal nie spadła z krzesła, piszcząc wniebogłosy. Andrew natomiast poderwał się natychmiastowo z leżaka. Z domu wyłonili się też Zack i Ryan. Jeśli dobrze zapamiętałem, Zack to ten z jasnobrązowymi włosami, co wiecznie łazi w czymś co zawiera wzór moro, a Ryan to ten z krótkimi dredami. Nim ktokolwiek zdążył się odezwać, dało się słyszeć dźwięczny zaśpiew Carrie. Kojarzyłem tę piosenkę, ale nie miałem głowy zastanawiać się teraz nad tytułem. Chyba połknęli haczyk. Andrew rzucił się w stronę Patki, zanim jednak zdążył jej dosięgnąć, ta unosiła się już dwa metry nad nim. Ryan wrócił do domu. Cofam, co mówiłem o haczykach i połykaniu... Podczas, gdy Patrice próbowała odwrócić uwagę siłacza, Rebecca otrząsnęła się ze strachu i pognała w stronę Carrie. A może jednak połknęli ten haczyk...? Ryan pojawił się z bronią, chyba tego typu, którego dostał Brian. Znów cofam te haczyki... Podczas, gdy Carrie wodziła po krzakach Rebeccę, Patka rozpaczliwie próbowała ratować sytuację, robiąc rozmaite uniki. Wiadome jednak było, że w końcu dostanie i plan zejdzie na niczym. Tim dał nam sygnał. Do ataku. Nie wiem, jak nas przejrzeli, ale nie damy się tak łatwo. Wypadłem z krzaków, lecąc prosto na tego całego Andrewa. Tępą stroną toporka uderzyłem go z całej siły w kolano. Jak widać trafiłem, bo dało się słyszeć nieprzyjemny trzask, a siłacz zawył i upadł na ziemię. Wątpię, by to go powstrzymało, ale przynajmniej będzie miał pamiątkę. Carrie wypadła z drugiej strony krzaków, siłując się z Rebeccą. Nie szło jej najgorzej. Tim z Brianem w tym czasie próbowali dosięgnąć strzelca atakiem na dwa fronty, z dodatkową pomocą Patrice, która także dezorientowała Ryan'a. Dla pewności spróbowałem ogłuszyć pospiesznie mężczyznę, który zwijał się obok i zaraz potem dołączyłem do tamtej trójki w rozpaczliwej próbie przedarcia się do domu. Smutna zależność. Choć jest nas czwórka na jednego strzelca i tak nasze siły mogą nie starczyć.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top