55.
PoV Brian
Znowu przy niej siedziałem. Wiele się nie zmieniło. Jedynie jej twarz nabrała trochę kolorów. Nadal jednak była słaba. Od niedawna trwała przy niej też Carrie. Obecność dziewczyny nie przeszkadzała mi. Niemal od razu rozpłakała się, kiedy ujrzała dziewczynę. Siedziała teraz po drugiej stronie łóżka, obserwując Patkę, co z resztą robiłem i ja. Dziś niestety miałem obchód, więc musiałem ją opuścić. Bałem się to zrobić, ale wewnętrzny głos podpowiadał mi, że jest bezpieczna. Jedynym, co mnie niepokoiło, był fakt, że maszyny podtrzymujące ją przy życiu momentami szalały. Raz doszło nawet do asystolii, a Ann nie zdążyła zareagować, bo serce podjęło pracę i to nawet zbyt szybką, tylko po to, by potem się uspokoić i znów zacząć szaleć jak po mocnej kawie. Na szczęście dalej obyło się już bez żadnych większych przygód. Zerknąłem na zegarek. Westchnąłem ponuro, bo nadszedł już czas. Właściwie w domu zostawał dziś tylko Operator. Pozostała trójka miała jechać później na jakieś zakupy, Ann miała się udać po jakieś tylko jej znane, potrzebne rzeczy, a Sally nie widziałem. Wstałem i skierowałem się do wyjścia. Chciałem, aby ta noc minęła jak najszybciej. Ubrałem się i ruszyłem w las. Starałem się skupiać na patrolu, ale tej nocy zwyczajnie nie mogłem. Moje myśli kierowały się cały czas w stronę Patki. Wreszcie nie wytrzymałem. Lekko zapomniany nawyk powrócił do mnie. Zacząłem układać wiersz. O Patce. Dla Patki. Pomagało mi to połączyć obchód z myśleniem. Obiecałem sobie, że go spiszę i kiedy wstanie, przeczytam jej. Zawsze chciała jakiś usłyszeć. Kiedy tylko się obudzi, spełnię jej życzenie.
PoV Patrice
Sen zaczął opuszczać mój umysł. Przypominało mi to wynurzanie się z głębokiej wody. Stopniowo odzyskiwałam zmysły. Dotyk. Coś mnie przykrywało i było dość ciepłe. Smak. W ustach miałam gorzki posmak minionych dni. Powonienie. Czułam zapach jakichś chemicznych substancji. Słuch. Pikanie. Raz - dwa. Raz - dwa. Jak moje serce. Wreszcie wzrok. Najpierw tylko ciemność, potem stopniowo inne jej odcienie. Wreszcie kurtyna opadła. Otworzyłam oczy. Wszystkie wspomnienia wróciły do mnie ze zdwojoną siłą. Gdzie jestem? Poznawałam to pomieszczenie. Taki mały szpitalik pod salonem... Ale czy to znaczy, że jestem w domu? Usiadłam. Przyszło mi to ze sporym trudem, ale udało się. Ciało nadal bolało po obrażeniach zadanych wcześniej. Ale było lepiej. Odpięłam jakieś dziwne kabelki od mojej ręki i klatki piersiowej. Pewnie postępowałam głupio, ale w tamtym momencie nie obchodziło mnie to. Wstałam. Dlaczego jest tu tak pusto? Jest chyba noc, słońce nie wpada przez jedyne, małe okienko. Skierowałam się w stronę salonu. Cisza. Zupełnie nikogo. Idąc, musiałam opierać się o ściany, żeby zachować równowagę, w czym skrzydła bynajmniej nie pomagały. Wreszcie stanęłam w holu. Pustka. Zaczęłam się zastanawiać, co się dzieje, ale nic nie przyszło mi na myśl. W pewnym momencie poczułam przypływ chłodu za mną. Obróciłam się prędko. Coś materializowało się za mną. Poznałam owe "coś" od razu
- Dobry wieczór, Operatorze - przywitałam się
- Dobry wieczór. Co tu robisz? Powinnaś odpocząć - odpowiedział. Stałam chwilę w ciszy - patrząc na niego. Wreszcie nie wytrzymałam. Zwyczajnie podeszłam i przytuliłam się do niego. Odwzajemnił ten gest
- Cieszę się, że żyjesz. Zwinnie nam uciekałaś - odparł łagodnie, jak dobry ojciec. Teraz nareszcie czułam, że wszystko wraca do normy. Po chwili ogarnęło mnie uczucie przeszywającej, chłodnej pustki, towarzyszące teleportacji. Odkleiłam się od niego, po czym rozejrzałam. Tak jak myślałam, Operator teleportował nas z powrotem do szpitalika
- Powinnaś odpocząć. Musisz się zregenerować. Kiedy tylko wrócą, mogę przysłać do ciebie któregoś z przyjaciół - odparł. Pokiwałam głową
- Dziękuję - rzuciłam, kiedy miał już wychodzić
- Nie masz za co, dziecko - odpowiedział i już go nie było. Opadłam na poduszkę. Wróciłam. Udało mi się. Ja żyję. I to daje mi największą satysfakcję.
PoV Toby
Kończyliśmy załatwiać sprawunki w sklepie. Ze względu na porę ludzi było mało, więc uwijaliśmy się jak najszybciej, byle tylko wrócić do domu. Potrzebowaliśmy typowo spożywczych produktów, jak mleko, mąka, owoce czy makaron. Zabrawszy wszystko stanęliśmy w kolejce. Zaczęło mi się nudzić. Może i nie trzeba było czekać, ale kasjerka (Józia, jak odczytałem z plakietki) chyba pomyliła na tej zmianie melisę z kawą, bo ruchy wykonywała potwornie wolno. Przestępowałem więc z nogi na nogę, licząc, że los jednak się odmieni i to espresso, którego Józia może nawet nie piła, zacznie działać. Zdążyłem przeanalizować każdy szczegół jej wyglądu. Wiek około pięćdziesiątki, kruchutka postura. Jako perfum używa chyba wody od ogórków. Włosy krótkie, farbowane na kolor, który chyba miał przypominać kasztanowy, a wyszedł jak czekolada na asfalcie w upalny dzień (to jest, bardzo źle). Na nosie okulary w cienkich oprawkach, za którymi kryły się piwne oczy. Bluzka sklepowa, koloru porannego pawia z plakietką "Mam na imię Józia i chętnie służę pomocą". Ciekawie.
- Sześćdziesiąt siedem złoty, dwadzieścia pięć groszy - odparła wreszcie. Głos miała także taki powolny i cichy. Tim wygrzebał należne pieniądze, po czym spakowaliśmy zakupy i ruszyliśmy do samochodu
- Ale to to wolne było - narzekałem
- Albo ty jesteś niecierpliwy - odparł Tim
- A może ty zbyt cierpliwy? Wrzuć cegłę do jeziora i poczekaj, aż wypłynie - powiedziałem, śmiejąc się z własnego żartu
- Znalazł się... Idź zacznij biegać wokół samochodu tak szybko, żebyś swoje plecy widział - zripostował chłopak. Carrie słuchała naszej wymiany zdań lekko zamyślona, z widmem uśmiechu na ustach. Zachęcony tym dalej droczyłem się z chłopakiem
- A ty co, zrób sok z banana - rzuciłem
- Co ci dziś odwala? - spytał poirytowany chłopak
- Spokojnie, ja tu tak kulturalnie...
- On też jest kulturalny. Jak siada, to od razu przeprasza za to swoją zadnią część ciała - wtrąciła się Carrie, a wtedy wszyscy zaczęliśmy się śmiać. Wsiedliśmy do samochodu i ruszyliśmy do rezydencji.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top