Rozdział 40 - Przymiarki I Hormony

- Nie ma mowy! - krzyczę, zrywając się na równe nogi. - Nie, nie i jeszcze raz nie!

- Ale dlaczegoooo? - jęczy Karolina, wpatrując się we mnie tymi swoimi oczami smutnego psa.

- Mało masz osób do zaproszenia? Dlaczego akurat ona?

Spór trwa już od dobrych kilku minut. Dziewczyny ustalają listę gości, których chcą zaprosić na przyjęcie urodzinowe. Mają już z pięćdziesiąt nazwisk. Połowy osób nawet nie znam i do tej pory siedziałam cicho, ale nie mogę dłużej milczeć.

- Bo będzie osobą towarzyszącą. - wyjaśnia spokojnie siostra. - Paweł nie przyjdzie bez swojej kotwicy.

Nie da się z tym kłócić. Jak znam Pawła, a znam go całkiem nieźle, bo przecież jest jednym z przyjaciół Patryka, chłopak nie wytknie nosa z domu, nie pytając o zgodę Sylwii. Jego partnerka całkiem go sterroryzowała. Problem z dziewczyną polega na tym, że jej chłopak za bardzo mnie lubi.

Dosłownie.

Na początku roku szkolnego, gdy za sprawą plotki rozpuszczonej przez Karolinę - tak, tej o moim rzekomym lezbijstwie - mogłam bez problemu przebywać w towarzystwie Patryka i jego kumpli, nie dając tym powodów do podejrzeń. Ich dziewczyny zazwyczaj trzymały się ode mnie z daleka, w obawie przed moimi zalotami. Uwierzyły wszystkie...

Oprócz jednej.

Właśnie Sylwia, która już w tamtym czasie była dziewczyną Pawła, ubzdurała sobie, że to mój podstęp, żeby omotać wszystkich "fajnych" chłopaków i mieć później w czym wybierać. wzięła za punkt honoru udowodnienie swoich racji. Przez długi czas robiła co mogła, nawet fabrykowała dowody, żeby tylko zbuntować koleżanki, które pomimo podejrzeń co do mojej orientacji, starały się przyjąć mnie do swojego grona.

W końcu Sylwia dała sobie spokój z tą całą kampanią, ale to nie znaczy, że przestała mnie nienawidzić. Raczej zeszła do podziemia - za bardzo naraziłaby się reszcie, poza tym na prywatne rozgrywki bólami prawie tak samo jak publiczna wojna.

A wojna trwała. I trwa w najlepsze do tej pory, bo żadna z nas nie chce ustąpić. Jesteśmy do siebie zbyt podobne. Z tą tylko różnicą, że ja nie staram się sprowadzić wszystkich z mojego otoczenia, z chłopakiem na czele, pod pantofel. No dobrze, może czasami mi się zdarzy, ale na znacznie mniejszą skalę.

Tak czy inaczej, nie chcę widzieć Sylwii na swoim przyjęciu, skoro już i tak musi się ono odbyć. Wystarczająco będę się męczyć.

- Maju... - jęczy błagalnie siostra. - Jak się nie zgodzisz, odpadnie połowa gości...

Mała wymarzyła sobie zorganizowanie imprezy na miarę średniej wielkości ślubu. Ze dwa razy muszę sobie przypomnieć, że to będzie także jej impreza, później jestem w stanie wyrazić nieme przyzwolenie.

Ostatecznie liczba zaproszeń zatrzymuje się na sześćdziesięciu sześciu osobach. Siedemdziesięciu dwóch, jeśli przyjadą nasi przyjaciele z Włoch. Nie dało się przekonać Karoliny, że to trochę nietaktowne, wysyłać im zaproszenie - co prawda w czasie dość krótkiej znajomości wytworzyły się pomiędzy nami silne relacje, ale i tak nie wolno nam stawiać ich pod ścianą, oczekując, że przyjadą z tak błahego powodu w środku semestru.

Do dziewczynki nadal nic nie trafia. A zaproszenia już i tak wysłała, stwierdza. Teraz tylko czekamy na odpowiedź Luki i Marii.

A właściwie to na zgodę ich rodziców, która przychodzi zadziwiająco szybko. Zaledwie kilka godzin po wysłaniu Karolina dostaje mail zwrotny od kuzynów Patryka. Piszą, że z chęcią przyjadą. Właściwie to ich rodzice i tak planowali w najbliższym czasie pojawić się z wizytą u państwa Maranzano, więc z chęcią się z nami spotkają.

Przyznaję, czytanie tej wiadomości napisanej łamaną polszczyzną - widać, że korzystali z pomocy google tłumacza - poprawia mi nastrój. W tych słowach jest coś bezradnego i uroczego zarazem. Jakby naprawdę się starali.

Domyślacie się pewnie, że Karolina wpada w euforię. Śmieje się sama do siebie, przez następnych kilka godzin chodzi po domu tanecznym krokiem, nucąc coś pod nosem albo śpiewając na całe gardło. Aż miło obserwować ją w takim stanie.

Mojego zdania niestety nie podziela Gloria.

- To się skończy wieeeelkim płaczem. - rzuca, gdy tylko Kara znika z jej pola widzenia.

- Czemu tak myślisz? - pytam naiwnie.

Przyjaciółka rzuca mi spod wytuszowanych rzęs na wpół kpiące, na wpół przywołujące do porządku spojrzenie.

- Kochanie, kto jak kto, ale ty i ja wiemy że młodzieńcza miłość to bzdura.

Popełniam ten jeden makabryczny błąd: zaczynam protestować. Jak to zakochana, za wszelką cenę staram się udowodnić przyjaciółce, że to ja mam rację, a nie ona. W odpowiedzi dziewczyna wygłasza długą, przynajmniej jak na nią, ale za to dość zabawną tyradę. Tylko koniec jest trochę smutniejszy.

- Jeśli ten cały Luka jest w połowie tak cudowny jak twój Patryk, młoda skończy na moim miejscu. - podsumowuje.

- Niby dlaczego? - oburzam się.

- Włoski akcent już odebrał jej rozum. Obie znamy to rozmaślone spojrzenie, Mim. Ty je miałaś dla Mareczka - krzywię się na dźwięk imienia mężczyzny - a ja... nie ważne.

- No i co z tego? - dalej brnę w swoją wersję zdarzeń. - Każdy się kiedyś zauroczył. Albo zakochał. Młoda dorasta i tyle.

- To nie jest zakochanie. - protestuje Gloria. - Zupełnie inaczej patrzysz na Patryka, którego kochasz. Podążasz za nim wzrokiem z... delikatnym rozmarzeniem, czułością. To, co ma w oczach młoda, to demon głupoty.

Rozmowa nie ma puenty. W pewnym momencie po prostu stwierdzam, że nie warto kłócić się z Glorią - nie wygram, a jej może to tylko zaszkodzić. Zostawiam któreś stwierdzenie bez odpowiedzi i płynnie przechodzę do kolejnej sprawy.

Temat nie przewija się już w naszych rozmowach przez kolejnych kilka dni, dopóki Luka i jego rodzina nie pojawiają się w naszym domu. Ze względu na brak wolnych miejsc - dom państwa Maranzano jest nieporównywalnie mniejszy od posiadłości Andrzeja - goście mają mieszkać właśnie u nas. I znowu zaczynam się zastanawiać, jak bardzo praca i pieniądze wyprały mojemu ojczymowi mózg - pozwala bandzie nastolatków mieszkać pod jednym dachem, praktycznie bez nadzoru? Myśli, że zakradanie się po nocach do cudzego pokoju to tylko bajeczka z hollywood'u?

Pewnie nigdy nie poznam odpowiedzi na te pytania. Z resztą i tak nie mam na to czasu - właśnie trwa ostatnia przymiarka naszych sukienek. Tak, Karolina zmusiła mnie do zaakceptowania sukienki szytej na zamówienie. Wszyscy goście będą w strojach wieczorowych - takie przynajmniej jest założenie - ale my dwie mamy się dodatkowo wyróżniać. To nasze święto. Tylko ten argument utrzymuje mnie w ryzach, gdy cholera mnie trafia, bo już od pół godziny stoję na dziwacznym podwyższeniu jak manekin, z dziwnie ułożonymi rękami - nie mogę opuścić ich wzdłuż boków, skądże - i pozwalam się kłuć szpilkami.

- Czy ten materiał powinien być aż tak zakrwawiony? - mruczę zirytowana, czując kolejną igiełkę wbijającą się w moją bladą skórę, tym razem gdzieś na wysokości talii.

Gloria parska śmiechem. Siedzi na kanapie i przygląda się całej sytuacji, dosłownie podjadając popcorn. Musi mieć niezły ubaw - rok temu zamordowałabym krawcową z zimną krwią, a teraz udaję grzeczną dziewczynkę z dobrego domu. Stroję się i przeglądam w lustrze. Zeszmaciłam się, delikatnie mówiąc.

Ale i w niej zaszła spora zmiana. Może to przez rozpad naszego starego środowiska, może przez ciążę, a może dlatego, że uwolniła się od postrzelonej matki-tyranki? Nie jestem pewna. Tak czy inaczej, mam przed sobą zupełnie nową Glorię. Nie tą sprzed Dnia Zero. Tamta dziewczynka była uroczą trzpiotką. Nowa Glo ma w sobie coś z tej pięknej stateczności, pokory i lepszego zrozumienia świata, tak charakterystycznych dla matek. A przynajmniej części z nich.

Przez większość czasu. Chwilowo... Cóż, wydaje mi się, że ma kolejny rzut hormonów, bo z niewiadomych przyczyn zaczyna płakać.

-Co jest? - pytam zaniepokojona. Może coś z dzieckiem?

-Wyglądasz ślicznie, cheri. - chlipie. - Jak Bella w czwartej części...

Dobry boże, o czym ona bredzi?

-Maja będzie wyglądać jeszcze lepiej. - upiera się Kara. - Kris mogła poczuć tylko przedsmak tak cudownej kreacji...

- O czym wy mówicie? - pytam zirytowana.

-Dziewczynom przypomniał się "Zmierzch", złotko. - wyjaśnia krawcowa, majstrując coś przy mojej spódnicy.

Mija chwila, zanim udaje mi się dopasować tytuł do konkretnej serii.

Oh, naprawdę? Porównały mnie do tego bladego mięczaka zwanego główną bohaterką? No błaaaaaaagam. Przecież ja sama umiem o siebie zadbać. Nie muszę czekać, aż magicznie ożywiony kawałek granitu rzuci mi się na ratunek...

- Wygląd, cheri, wygląd. - mruczy Glo, widząc zniechęcony grymas na mojej twarzy. Znowu pociąga nosem i kontynuuje łzawy szczebiot. -Kristen była piękna w tym filmie, ale ty będziesz jeszcze piękniejsza...

-A co z prawami kobiet? - kpię, zapominając o instynkcie samozachowawczym. - Wygląd to nie wszystko, umysł też się liczy...

Jakoś nie udaje mi się ich przekonać. Zamiast zrozumienia dostaję dość długą naganę. Jestem niekulturalna, aspołeczna, brak mi podstawowych manier. Jestem zbyt szczera i bezpośrednia, ranię tym ludzi, a to, że mam dość dużą wiedzę z pewnch dziedzin, nie daje mi pozwolenia na popisy. W ten sposób wpędzam w kompleksy innych ludzi...

Kończy się na tym, że to ja, biedny, krwawiący, spokojnie stojący manekin, jestem psującym humory potworem.



Kochani!

Nie znam dokładnie Waszych gustów literackich i wiem, że trochę mogłam się narazić, kierując Majką tak, by nie przepadała za "Zmierzchem". Sama nic do niego nie mam, muszę się wręcz przyznać, że była to jedna z pierwszych serii, które z chęcią przeczytałam, jednym z kamieni węgielnych, na którym później osiadła moja miłość do książek. Tak więc jeśli są tu jacyś fani Belli, Edwarda i całej reszty, to szczerze Was przepraszam. No ale wiecie, twardzielka w glanach i słodzizna o zakazanej miłości...? To nie bardzo do siebie pasuje...

No dobra, koniec ględzenia.

Do zobaczenia wkrótce :)

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top