Rozdział 30 - Wzory do naśladowania
Rozdział dedykowany MarihuAnne, SoCold_18 i DanonXD. Dzięki za wenę :D
-Jestem tak głupia, że to aż przechodzi ludzkie pojęcie. - marudzę, wciąż siedząc pod kołdrą.
Tomek z Karoliną już od paru minut próbują przekonać mnie do wyjścia spod niej, ale żadna metoda nie skutkuje. Nawywijałam, a teraz boję się spojrzeć im w oczy i przyznać do błędu.
- Ale chowając się przed światem nic nie zdziałasz. - tłumaczy mi Karolina tym swoim dziecięcym głosikiem.
- Już jestem. - oznajmia Tomek, zamykając za sobą drzwi. - I mam coś dobrego.
Odsuwam o milimetry nakrycie, tak, że tylko mój nos wystaje na zewnątrz. Wyczuwam swoją ulubioną herbatę z hibiskusem, lekko kwaskową i mocno barwiącą, oraz delikatny aromat... słodyczy.
- Nie chcę ciasteczek. - jęczę, chowając się z powrotem. - To wszystko ich wina.
- Ale to twoje ulubione.
- Czekoladowo-czekoladowe z dodatkiem czekolady? - upewniam się.
- Dokładnie te.
Siadam, szczelnie owijając się swetrem i dwoma kocami, które mam pod ręką.
Rodzeństwo się ze mnie śmieje, ja natomiast sięgam po swój kubek. Zanim wypiję chociaż łyk, postanawiam ogrzać sobie od niego dłonie.
- Co ty taka zmarznięta? - pyta Tomek.
- Przeszłam się. - wyjaśniam. - Ze szkoły. Na piechotę.
- Że co? - piszczy mała.
- Że co? - wtóruje jej brat. - Oszalałaś? Mogłaś przecież zadzwonić do kierowcy.
- Nie wiedziałam, że już wrócił z urlopu. - bronię się.
- No to trzeba było się nas zapytać. Albo zadzwonić do taty, on by zrozumiał. - zapewnia mnie Karolina.
- Nie zrozumiałby tylko wysłał po mnie matkę. - prycham. - A właśnie jej chciałam uniknąć.
I tak sobie narzekamy, popijając gorącą herbatę i zajadając się słodkościami. Marznę jak diabli, aż trzęsę się z zimna i nic mi nie pomaga. "Przeziębiłaś się", orzeka w końcu Karolinka. Mała znawczyni od siedmiu boleści.
Z posłania wychodzę dopiero przed kolacją, do stołu zasiadam w grubym swetrze, opatulona dodatkowo kocem. Nie obywa się bez podejrzliwego spojrzenia matki, kobieta jednak szybko zajmuje się czymś innym.
- Dzieci. - przemawia. - Zbliżają się ferie zimowe, dlatego pomyśleliśmy, że warto byłoby gdzieś wyjechać.
Tomek i Karolina wiwatują. Przyłączam się, chociaż z mniejszym entuzjazmem, klaszcząc pomiędzy kolejnym kaszlnięciami.
- Wybraliśmy Livigno, we Włoszech. - dodaje matka. Zaczynam się niepokoić. Wtedy ona musi zrzucić bombę: - Państwo Maranzano, szczęśliwym trafem, zaprosili nas do swojej rezydencji.
Cała nasza trójka zachłystuje się napojami.
- Może to nienajlepszy pomysł... - mruczy Karolina, posyłając mi współczujące spojrzenie.
- Nie ma innych miejsc? - dopytuje jej brat.
Andrzej kręci głową.
- Są. Ale dlaczego nie możemy skorzystać z uprzejmości naszych dobrych znajomych. Poza tym ich syn jest, zdaje się, w dobrych relacjach z wami?
Czuję, że patrzy prosto na mnie.
- Tato... - Tomek najwidoczniej zastanawia się, jak wybrnąć z tej sytuacji.
- Nie, jest okej. - przerywam mu. Zbieram się na odwagę i zwracam do Andrzeja: - Masz rację, to nasi znajomi. Pojedźmy tam.
- A ty się z nim nie... - wyrywa się Karolina.
- Spokojnie. - uciszam ją. - Jakoś przeżyję.
- Wszystko w porządku? - Andrzej robi się podejrzliwy.
- W jak najlepszym. - potwierdzam. - To kiedy lecimy?
Niemal natychmiast żałuję swojej decyzji. Mamy wyjechać, a właściwie to wylecieć z kraju w dniu rozpoczęcia ferii, czyli coś koło 15 lutego i wrócić dopiero na koniec miesiąca. Bosko. Dwa tygodnie z państwem Maranzano, ich synem i moją rodzinką.
Ma ktoś sznurówki?
Chciałabym się na nich powiesić...
Ten tydzień nauki, który nam pozostał, mija bardzo szybko. Nie odzywam się do Patryka, który już z pewnością wie o wyjazdowych planach rodziców. Wolny czas spędzam, o dziwo, ze swoim rodzeństwem. A tego czasu jest sporo, bo wszyscy się rozchorowaliśmy... Swoim spacerem w śnieżycę zafundowałam sobie porządne choróbsko, a oni oberwali rykoszetem, dlatego też siedzimy wspólnie pod kocami w pokoju jednego z nas, wychodząc tylko po jedzenie albo kolejny gorący napój. Jest zabawnie, gdy czytamy sobie na głos książki - czyta to, które jest w stanie mówić. Najczęściej pada na mnie. Niestety, straciłam prawo do wyboru powieści - dwie poprzednie, po które sięgnęłam, zawierały "treści nieodpowiednie dla dziewczynki w wieku Karoliny"... Tak, indoktrynacja nadal trwa. Program rozbijania klosza rozpocznę, gdy nabiorę sił.
Nadchodzi piątek, a więc ostatni dzień w kraju. I ostatnia chwila na spakowanie bagaży. Jak zwykle, u mnie nic nawet się jeszcze nie zaczęło.
- Gdzie są moje spodnie? - wołam, biegnąc do pralni. Wszyscy czujemy się już lepiej, więc kręcimy się po domu w poszukiwaniu tego, co nam będzie potrzebne za granicą.
- Nie wiem! - odkrzykuje Tomek z głową w lodówce.
- A nie możesz wziąć innych? - proponuje mała.
- Nie! Te mają futerko! - upieram się.
- Sama masz futerko! - fuka zdegustowany chłopak.
- Nie byłoby tego problemu, gdybyś pożyczył mi maszynkę do golenia. - rzucam.
- Weź mój depilator. - krzyczy siostra.
- PRZESTAŃCIE O TYM ROZMAWIAĆ!!! - drze się nastolatek. - Nic mnie wasze owłosione nogi nie obchodzą.
- Jak on śmie? - prycha Karolina. Stoimy ramię w ramię przy schodach, każda trzyma pokaźnych rozmiarów koszyk ze sparowanymi już skarpetkami.
- Trzeba się zemścić. - podsuwam jej pomysł.
Z okrzykiem wojennym na ustach biegniemy do kuchni, ciskając w Tomka tymi kulkami skarpet. Broni się, zasłania rękoma, piszczy niemalże. Jesteśmy jednak bezlitosne, przerywamy dopiero, gdy kończy się nam amunicja. Wtedy już słaniamy się ze śmiechu, niemalże leżymy na podłodze. Gdyby ktoś nas teraz zobaczył, zacząłby poważnie zastanawiać się nad wsadzeniem nas do pokoi bez klamek i okien.
- To cię nauczy nie przerywać naszych babskich pogaduszek. - mówię, gdy głupawka już nam mija.
Podnosimy się z podłogi z gracją urodzonego kilka godzin wcześniej źrebaka. W głowie mi się kręci, płytki podłogowe wirują, na zmianę przybliżają się i oddalają, zostawiając mnie samą, na pastwę ścian zakrytych szafkami... Karolina wychodzi, mnie natomiast Tomek przytrzymuje chwilę dłużej.
- Dzięki, że się nią zajmujesz. - mówi.
- Nic takiego nie robię. - wzruszam ramionami.
- Ratujesz mnie przed niezręcznymi rozmowami. - wywraca oczami.
- Serio? Przecież ona ma trzynaście lat, do diabła! To już nie jest ciemnogród.
- Pamiętasz, że wychowywała się pod kloszem? Mama nigdy nie miała dla niej zbyt wiele czasu. Nauczyła ją jak się ubierać albo jak golić nogi.. - oboje parskamy śmiechem. - Ale nie zdążyła nauczyć jej być kobietą.
- I co mi do tego? - nadal niewiele rozumiem.
- Nie chcę, żeby twoja matka wychowywała moją siostrę. - oświadcza mi wprost.
- Czyżbyś nareszcie przejrzał na oczy? - kpię.
- To nie tak.. - próbuje się wytłumaczyć. - Lubię twoją mamę. Ale trochę się zmieniła... - prycham. Tej kobiecie od nadmiaru pieniędzy odbiło. - Tak czy inaczej, ty będziesz lepszym wzorem dla mojej siostry. - podsumowuje chłopak.
Nie mogę już wytrzymać.
- Żartujesz, tak? Ja mam być wzorem dla Karoliny?
Kiwa tą swoją pustą łepetyną.
- Czyś ty oszalał? - pytam, trochę zbyt ostro. - Mała ma przed sobą świetlaną przyszłość. Wyrośnie na mądrą, piękną, dobrą kobietę. Zdobędzie wszystko, czego zapragnie. A ma ją wychowywać nastoletnia dziwka i alkoholiczka? O rasowej złodziejce nie wspominając.
- Jesteś dla siebie zbyt krytyczna. - brat kładzie mi rękę na ramieniu. - Karolina jest w ciebie wpatrzona jak w obrazek.
- I to mnie martwi.
Tego dnia nie udaje nam się wypracować żadnego kompromisu. Oboje wiemy, że nie możemy pozwolić mojej matce zdobyć za dużych wpływów, ale co zrobić dalej?
To się jeszcze okaże.
Późnym wieczorem ogromne walizki, zwane potocznie kolubrynami, są już zapięte, torby podróżne spakowane, a telefony ładują się, oczekując nowego dnia. Dom cichnie dopiero po północy, by następnego ranka zbudzić się przed siódmą. Udaje się nam nie zaspać. Punktualnie o ósmej wychodzimy z domu. Zastanawiam się, jak musimy wyglądać dla osób postronnych: podstarzały, ekscentryczny reżyser i jego wystrojona żona, spokojny nastolatek, słodka dziewczynka z blond warkoczem i łagodna punkówa. Moje włosy sięgają już do linii łopatek, rudości stanowią tylko ich połowę.
Ogólnie prezentuję się dość łagodnie, prawie tak, jak reszta rodziny. Nie zwracam na siebie uwagi aż tak bardzo, jak zwykle. Wkrótce zaczynam tego żałować. Nie zrozumcie mnie źle, nie mam nic do pracowników lotniska w Warszawie, ale przydałby im się porządny kubek kawy na rozbudzenie, bo wykonują swoje zadania w ślimaczym po prostu tempie.
Problemy zaczynają się, gdy mam przejść przez wykrywacze metalu. To takie bestie, że wyczują metalowy guzik albo sprzączkę. A ja, psia mać, mam buty z blachą podeszwie i ileś tam śrub w połamanych uprzednio kończynach. Jak zwykle, muszę pozbyć się obuwia i pokazać zaświadczenia od lekarzy o takiej sytuacji.
Jak ja kocham lotniska.
Pocieszeniem okazują się sklepy bezcłowe, w których spędzamy trochę czasu. Mała wypatrzyła jakiś uroczy ciucholand, a Tomek i ja napadliśmy na księgarnię i sklep ze słodyczami. Wracamy do miejsca, w którym siedzą Andrzej i matka obładowani torbami.
- Dzieciaki, przecież we Włoszech też mają żywność. - matka wznosi oczy do nieba, jakby się nas wstydziła.
- Ale to tylko do samolotu. - uświadamia ją mój przybrany brat.
Dalsze spory nie mają sensu, więc oddalamy się o kilka ławek od dorosłych i rozpakowujemy swoje łupy. Z myślą o pobycie w górach wybrałam sobie pięć powieści. Do tego dokupiłam nowy dwustukartkowy kołonotes i komplet ładnych ale niedrogich długopisów. I tak poszłam na ustępstwo, bo nie zabierałam swoich przyborów do rysowania.
Czekanie na samolot trwa ponad godzinę. W tym czasie we troje obalamy dwie ogromne czekolady, kilka paczek żelków i słodzonych napojów. Mam dziwne przeczucie, że będą bolały nas brzuchy, ale nic takiego się nie dzieje.
Podchodząc do rękawa samolotu zauważam państwa Maranzano. Z uśmiechami na twarzach witają Andrzeja. Nie umyka mojej uwadze, że do matki odnoszą się z pewną rezerwą. Jakby jej do końca nie ufali...
Za rodzicami wlecze się Patryk, z nosem w telefonie. Niby przypadkiem zaglądając mu przez ramię zauważam na ekranie zdjęcie jakieś ładnej dziewczyny o oliwkowej karnacji i lśniących, ciemnych włosach. Wysyła do niej wiadomość "niedługo u Ciebie będę".
Staram się wyglądać naturalnie, gdy wchodzę na pokład, ale chyba mi nie wychodzi, bo łapię kilka współczujących spojrzeń Karoliny.
Nasze miejsca są obok siebie, więc siadamy tak, jak ostatnio w samochodzie - Tomek po środku, a my dwie oparte o niego. Andrzej i matka siedzą za nami, a Patryk i państwo Maranzano po drugiej stronie przejścia.
Zabawne jest to, że kilka osób, widząc Andrzeja, prosi go o autografy. Mężczyzna bez większego zdziwienia podpisuje się we wskazanych miejscach, zamienia po kilka słów z każdym, kto go rozpoznał i dopiero wtedy siada w swoim fotelu z pogodną miną. Jak mu to nie przeszkadza? Ja bym się wściekła, gdyby ktoś mnie zaczepiał na każdym kroku.
Ale on to on, a ja to ja.
Sam lot mija dość spokojnie. Poza kilkoma przypadkami turbulencji, które Tomek określa jako wyjątkowo łagodne. Kolejny znawca się znalazł... Osobiście umieram ze strachu, za każdym razem żałując, że umrę, nie pogodziwszy się z Patrykiem...
A on rozmawia sobie z rodzicami w najlepsze. Na mnie nawet nie spojrzy. Z tego, co rozumiem, mówią o jakieś dziewczynie imieniem Maria. Bardzo oryginalne, doprawdy. Tak, czy inaczej, Maria jest cudowna, Maria jest słodka, Maria tak ślicznie się uśmiecha... Maria też będzie w tym kurorcie.
Tą ostatnią informacje musi mi przetłumaczyć Tomek, który dłużej uczy się włoskiego.
- Tylko kim jest Maria? - zastanawia się szeptem.
Obstawiam, że wymarzoną synową.
Kochani wy moi! Wiem, że ten rozdział to istne pomieszanie z poplątaniem, ale cóż poradzić. Mam pomysł na dalszą akcję i muszę przeskoczyć kilka mniej istotnych spraw, żeby dobrać się do sedna tego planu, tak więc przeskoki czasowe, nagłe osiąganie prędkości światła i dziwaczne zmiany narracji mogą się zdarzyć i nie bądźcie o to na mnie źli, proszę.
To tyle na dzisiaj.
Do zobaczenia wkrótce :)
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top