Rozdział 29 - Kocham cię, braciszku
Rozdział dedykowany MarihuAnne. Kochana, dziękuję Ci za to, że mogę wstać rano i zobaczyć na Wattpadzie te wszystkie cudowne komentarze. Dajesz mi motywację :*
Postanowienia postanowieniami, ale minął już tydzień, a ja niewiele zrobiłam. Właściwie to nic. Nadal uciekam jak szczur, bocznymi uliczkami - a w tym przypadku korytarzami. Kryję się pod kapturami. Nie odzywam się do niego nawet, jeśli powinnam.
Trudno ignorować Patryka, tym bardziej, że on się nie odgradza. Zawsze jest blisko, zawsze z dłonią wyciągniętą tak, że gdybym chciała, mogłabym po prostu ją złapać, bez żadnego problemu.
Ale, jak już mówiłam, nic w tej sprawie nie zdziałałam.
Czego nie można powiedzieć o moim przybranym rodzeństwie. Tomek urządził mi kilka pogadanek, ale siostra go przebiła. Dziewczyna ma gadane, trzeba przyznać. I nie jest tak odcięta od rzeczywistości, jak wcześniej myślałam. Tylko trochę dziecinna.
- Nie rozumiem cię. - jęczy, rozwalając się na moim łóżku. Bardzo szybko przyzwyczaiła się do nowego stanu rzeczy i do tego, na ile jej pozwalam. Nie żeby mnie to nie drażniło. Drażniło jak diabli. Ale lepszy ten mały potwór niż samotność. - On za tobą szaleje. I jest taki przystojny!
Wywracam oczami.
- Nie to jest najważniejsze. - karcę ją, ale kąciki ust mi drgają.
- No tak. - zgadza się. - Jest jeszcze akcent.
Rzucam w nią poduszką, którą właśnie skończyłam obszywać granatowym materiałem.
- No dobra, przepraszam! - piszczy ze śmiechem. - Ale i tak cię nie rozumiem. Patryk jest cudowny. Idealny!
- To może sama go sobie weźmiesz? - proponuję.
Krzywi się.
- Fuu. Jest stary.
- Tylko trzy lata, kochana. - przypominam jej. - Ja w twoim wieku szalałam za starszymi chłopakami.
- Nie prawda. Ty szalałaś za dwustuletnimi pisarzami.
- Są starsi? Są. Są facetami? Są. Więc się liczy.
Tak możemy się przekomarzać przez cały dzień.
Zamiast ratowania swojego życia sercowego, wzięłam sobie za punkt honoru wychowanie Karoliny na porządną dziewczynę. Nie taką jak ja. Na normalną. Im szybciej wyciągnie się ją spod tego cholernego klosza, tym lepiej dla niej.
Sobotni poranek oznacza, że robimy wspólnie śniadanie - ja, Tomek i Karolina. Wspólnie z chłopakiem zadecydowaliśmy, że musimy nauczyć małą gotować. Tak, żeby w przyszłości nie musiała być od kogokolwiek zależna.
Parę minut po wejściu do kuchni, czujnik dymu już zaczyna wyć.
- Patelnię nagrzewasz dopiero później! - syczę, czym prędzej ściągając kopcące się naczynie z kuchenki. - Najpierw przygotowujesz składniki na ciasto!
Chociaż nie powinno się tak robić, patelnia ląduje w przygotowanej wcześniej na wszelki wypadek miski z wodą. Nie nadaje się już do niczego - rączka kompletnie się stopiła, sama powierzchnia do smażenia pokryła się czarnym nalotem, którego bardzo trudno się pozbyć. Łatwiej już kupić nową.
- Ale... - warga dziewczynki drży z rozpaczy. Za chwilę pójdą łzy, jestem tego pewna. - W tych filmach...
- No już, nic się nie stało. - Tomek przytula ją do siebie, a mnie gromi wzrokiem. - Po prostu zrobimy tosty z serem. Co ty na to?
- Tomek! - fukam. Kolejne groźne spojrzenie. - Nie można się tak szybko zniechęcać, prawda? I ty i ja wiele razy sknociliśmy, zanim się nauczyliśmy.
Niechętnie przyznaje mi rację.
Więc wyjmujemy koleją patelnię, ale stawiamy ją na blacie. Później duża miska, mikser i składniki. Trochę mąki się rozpryskuje, pokrywając najbliższe szafki, ale żadne z nas już na małą nie krzyczy. Dziewczynka wydaje się dobrze bawić, a to najważniejsze.
Robi się trudniej, gdy nadchodzi czas smażenia. Najpierw walczymy z za dużą ilością oleju. Później ciasta jest za dużo. Kolejne naleśniki są już z odpowiedniej porcji, ale przywierają, przypalają się.
- Mmm. - mruczy Tomek, z trudem przełykając poczerniały kawałek przygotowanego dla niego śniadania. - To jest pyszne.
Nie, nie jest. Nawet polane dużą ilością miodu i dżemu, staje kołkiem w gardle. Solidarnie jednak krzywimy się, uśmiechamy i udajemy, że to najlepsze pankejki, jakie kiedykolwiek jedliśmy.
- Nie kłam. - stwierdza Karolina, biorąc do ust swój kęs. Od razu go wypluwa.
Zgadzamy się, że lepiej to zostawić, bo jeszcze komuś zaszkodzą.
Po chwili myszkowania znajdujemy paczkę moich ulubionych batonów musli z bakaliami. Kruszymy je, wrzucamy do miski, zalewamy odrobiną mleka. Doprawiamy lodami "malaga" znalezionymi gdzieś w zamrażarce, bitą śmietaną i posypką. Są dużo lepsze, co do tego nie ma wątpliwości.
Andrzej nie zadaje pytań, gdy wchodzi do kuchni. Wie już wszystko, widząc swoje dzieci noszące fartuszki, z mąką we włosach i polewą czekoladową na twarzach. Życzy nam tylko dobrej zabawy i wychodzi w pośpiechu, bylebyśmy tylko nie zmusili go do jedzenia naszych wynalazków.
Przy garach spędzamy praktycznie cały dzień. Wieczorem lodówka zaczyna już świecić pustkami, za to blaty pozastawialiśmy różnego rodzaju przekąskami i ciasteczkami. Gdy tak patrzę na te słodkości, przychodzi mi coś do głowy: jeśli upieczemy jutro kolejną porcję, w poniedziałek mogłabym podrzucić kilka Patrykowi. Tak, jak on to kiedyś robił.
Następnego dnia realizuję swój plan. Karolina patrzy na mnie podejrzliwie, gdy wręczam jej mikser i uczę kolejnego przepisu. Pada na ciasteczka z nutellą i masłem orzechowym. Idealnie chrupiące i ciągnące się w jednym. Wychodzą piękne, niemal idealne: okrągłe, rozpływające się w ustach i niesamowicie słodkie.
Na zgubę prowadzi mnie pomysł ozdobienia ich. Bierzemy z małą różnokolorowe bibuły z jej pokoju. Wycinamy kwadraty, układamy na środku po jednym ciastku, składamy i zawiązujemy ozdobnymi sznureczkami. Karolina wpada na pomysł wydrukowania do tego małych karteczek z jakąś wiadomością.
Jakby czytała mi w myślach.
Ona wymyśla tekst do tych, które da Tomkowi - wspominałam już, że uwielbia swojego brata? - a ja krótkie słowa przeprosin dla Patryka. Wycinamy i przyczepiamy notki do paczuszek z ciastkami.
Wszystko jest gotowe.
Zasypiam z poczuciem dobrze wykonanej pracy.
Niestety, następnego dnia budzimy się za późno. Biegając w pośpiechu po domu, łapię pierwsze ciastka, które wpadną mi w ręce, nawet nie sprawdzając, co jest na nich zapisane.
Do szkoły przyjeżdżamy po dzwonku. Korzystając z tego, że szatnia jest już pusta, zakradam się do szafki Patryka. Znam szyfr, więc bez trudu ją otwieram i zostawiam jedno z ciastek, po czym biegnę do klasy.
Tak jak zawsze, chłopak idzie po lekcji do szatni. Idę za nim, chcąc obserwować jego reakcję. Po cichu liczę, że wreszcie porozmawiamy.
Staję kawałek od niego, niby szukając czegoś na własnych pułkach, w rzeczywistości jednak mu się przyglądam. Na twarzy chłopaka pojawia się szeroki uśmiech, gdy zauważa upominek. Zerka w moją stronę, domyślając się, skąd może pochodzić słodycz, później wraca do czytania wiadomości. Radosny grymas szybko znika. Obrzuca mnie jeszcze jednym spojrzeniem, tym razem bolesnym, ciska prezent w głąb metalowej szafki, zatrzaskuje drzwiczki i odchodzi.
Zauważam opadającą na drewnianą podłogę karteczkę. Rozpoznaję wybraną wczorajszego wieczora czcionkę.
Zabieram papierek z podłogi.
Włosy na głowie stają mi dęba.
To nie tak miało być.
Przeklinam sama siebie.
Zgniatam przeklętą wiadomość w dłoni i wyrzucam.
Kocham Cię, braciszku.
Kochani! W ten oto sposób dotarliśmy do smutnego momentu na rozstaju dróg: nasi bohaterowie pogodzą się wreszcie, czy może bólu między nimi było już tyle, że na więcej nie mają siły?
Przyznam się Wam do czegoś: sama nie wiem, jak to się potoczy. Ale jeśli macie jakieś pomysły, piszcie śmiało.
Do zobaczenia wkrótce :)
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top