Rozdział 27 - Dywersja i chabrowe szpilki
- Nigdzie nie idę! - ryczę, wbiegając po schodach.
- Maju, zejdź do nas. - prosi Andrzej.
- Nie!
- Majka! - woła za mną Tomek.
Zaczyna wspinać się na górę, ale matka go powstrzymuje.
- Zostaw ją, synu. - mruczy na tyle głośno, żebym usłyszała. - To uparta dziewucha.
Boli. Jak cholera. Tomek jest synem, a ja tylko upartą dziewuchą.
Pokonuję ostatnie stopnie i wpadam do pokoju, mocno zatrzaskując drzwi. Opieram się o nie i zsuwam na podłogę. Krzyczę głośno z bezsilności. Łapię pierwsze, co wpadnie mi w ręce - a jest to jeden z wielu walających się glanów - ciskam nim przed siebie. Zatrzymuje się na oknie. Szkło jęczy, ale nie pęka.
Kiedy po raz trzeci wybiłam szyby, Andrzej zamówił kogoś, kto wstawił w ich miejsce takie pancerne. Rzucałam w nie już nie raz, ale nie ma ani śladu. Chyba nawet bomba nie zrobiłaby im krzywdy.
Po chwili robi mi się niewygodnie. Szlag by trafił ten mój kościsty tyłek. Kiedyś przynajmniej miałam amortyzację, a teraz muszę się trzy razy zastanowić, gdzie usiąść.
Wybieram swoje łóżko. Zwijam się w kłębek na jego środku i wpatruję tępo w dal.
Marznę.
W pewnym momencie słyszę zamieszanie za drzwiami, chwilę później do pokoju wpada blondwłosa torpeda. Podbiega, wdrapuje się na materac. Siadam gwałtownie, chcąc ją odpędzić, ale mała zarzuca na mnie jej ulubiony, niesamowicie ciepły i mięciutki koc i oplata mnie od tyłu drobnymi ramionkami.
Przeciągam ją tak, że nadal mnie obejmuje, ale teraz znajduje się tuż przede mną.
- Co ty tu robisz? - pytam, uśmiechając się.
- Dywersja. - słyszę.
Ale to nie głos Karoliny.
Obracam głowę w stronę wejścia. Stoi tam Tomek z tacą w dłoniach.
Podchodzi ostrożnie, siada i stawia pomiędzy naszą trójką stos naczyń. Są na nich sterty przepysznie pachnących, puszystych naleśników, miseczki z miodem, syropami, kremem czekoladowym, bitą śmietaną, truskawkami i jagodami... skąd oni wzięli jagody o tej porze roku?
Aż mi ślinka cieknie, tak pięknie to wszystko wygląda.
- Co kombinujecie? - pytam podejrzliwie, ledwo opanowując chęć rzucenia się na przyniesione jedzenie.
- Nic. - zapewnia mnie mała z radością w głosie.
- Pomyśleliśmy, że może przydałoby ci się trochę słodkości po kłótni z rodzicami. - stwierdza jej brat.
- Ja pomyślałam! - piszczy dziewczynka.
- No dobrze. - zgadza się chłopak, wywracając oczami. - Ale to ja robiłem naleśniki!
Śmieją się. Po chwili dołączam do nich. Wyglądają tak uroczo, gdy są razem. Tomek jest troskliwym starszym bratem, zawsze gotowym spełnić prośby siostry. Jak byłam w jej wieku, marzyłam, żeby mieć takie rodzeństwo.
Ostatecznie Tomek i Karolina przekonują mnie do wstania z łóżka. Południe już dawno minęło i właściwie to powinniśmy zabierać się już do obiadu, ale wspólnie pałaszujemy pankejki tak słodkie, że aż zęby bolą. Bez trudu przychodzi mi nawet pochwalenie przybranego brata. Wcześniej nie wiedziałam, że umie gotować.
- Bez przesady. - mruczy, zawstydzony. - Rodzice wiecznie byli w rozjazdach, więc ktoś musiał nakarmić Karolinę, no nie?
Obie zgodnie kiwamy głowami.
Dowiaduję się sporo o ich biologicznej matce, do niedawna żonie Andrzeja. Poznali się, gdy on był w szkole filmowej, a ona zaczynała pracę modelki. Później była jego muzą, gdy kręcił film dokumentalny o raczkującym wtedy w Polsce biznesie modowym. Kilka wieczornych ujęć przy butelce wina i pojawił się Tomaszek. Zadziwiające, jacy byli wtedy młodzi. Rodzice obu stron naciskali, żeby ślub odbył się jak najszybciej i po cichu... Początki ich wspólnego życia nie były łatwe. Związek oparty na wpadce zamienił się w pasmo namiętności i nienawiści. Czasem mogli ze sobą wytrzymać, częściej jednak się kłócili. Z ta sytuacja wpłynęła na twórczość Andrzeja - napisał kilka dobrych scenariuszy. Dostał trochę kasy, którą mądrze zainwestował. Zyskiwał coraz więcej. Kręcił coraz lepsze filmy. Pojawiał się na czerwonych dywanach i w lożach dla vip-ów... Wtedy przygaśnięta "miłość" w związku Markowskich odżyła. Żona, Klaudia, zobaczyła w mężu szansę na wybicie się. Towarzyszyła mu na galach i uroczystościach w kreacjach własnego autorstwa. Wtedy była już po drugiej ciąży i mogła zapomnieć o wymarzonej karierze modelki, ale zyskała nieco uznania w świecie mody - głównie dzięki sławie męża, ale liczył się przecież cel, a nie środki, prawda?
Jak to bywa w wyższych sferach, mężczyzna dużo pracował, kobieta też. Ponownie oddalali się od siebie. Każde z nich miało kochanków na boku i jakoś mocno się z tym nie kryli, ale też nie byli zazdrośni o siebie nawzajem. Ich miłość dawno umarła, byli ze sobą dla wygody. I dla swoich dzieci. Co prawda wielki rozwód przysporzyłby im więcej ludzkiej uwagi, ale czy było warto?
Otóż było. W momencie tego feralnego wypadku samochodowego sprawa rozwodowa ciągnęła się już od blisko roku. Dorośli, tak jak ich dzieci, byli zmęczeni ciągłymi walkami. Różnica polegała na tym, że Andrzej postanowił się relaksować, zmniejszając ilość pracy, wracając do dzieci, Klaudia natomiast popadła w uzależnienie od swoich jednonocnych przygód i alkoholizm. Tamtego wieczoru, gdy wjechała w samochód mojego taty, wracała od swojej przyjaciółki do domu. Przed jazdą postanowiła dodać sobie odwagi kieliszkiem - albo kilkoma kieliszkami - wódki, tak przynajmniej mówiła ta psiapsiółka. Dalej wiemy tylko tyle, że wsiadła za kółko i straciła panowanie nad pojazdem. A później...
BAM!
I koniec historii.
Może nie mija mi gniew na Klaudię, bo nigdy nie wybaczę zmarłej kobiecie odebrania mi mojego starego życia, ale przynajmniej zaczynam lepiej rozumieć jej dzieci. Posiadanie w rodzinie alkoholiczki nie jest miłe. Najgorszemu wrogowi bym tego nie życzyła.
Czas na pogaduchy się kończy. Koło piętnastej do pokoju wchodzi Andrzej, przypominając nam, że o siedemnastej mamy być gotowi do wyjścia.
Kolacja u państwa Maranzano.
Zastanawiam się, dlaczego takie wydarzenia w ogóle ma miejsce.
- To ty nie wiesz? - dziwi się Karolina. Wielu rzeczom się dzisiaj dziwi. - Tata kręci tam na placu budowy. On i pan Mer... Manan..
- Mananzano - podpowiadam jej.
- Właśnie. On i ten pan się przyjaźnią i mają taką umowę. Tata może kręcić w hotelu za mniejsze koszty, a w ten sposób sprowadzi więcej gości.
Muszę przyznać, że to ma sens. Andrzej jest przede wszystkim biznesmenem. A znając przybranego ojca Patryka, dał się oczarować nieprzeciętnym zdolnościom aktorskim mojego ojczyma.
Pozwalam Karolinie mnie ubrać. Nie pytajcie, dlaczego to robię, bo sama nie wiem. Po prostu czuję wtedy lepiej. No i nie muszę się martwić, że wybrałam za mało elegancki strój, bo mała całkiem nieźle zna się na modzie.
Pół godziny przed czasem jestem już ubrana w ciemnoniebieską sukienkę przed kolano, z długimi rękawami, ale odsłaniającą obojczyki, na których spoczął średniej wielkości naszyjnik - kluczyk wysadzany cyrkoniami. Do tego idealnie sprawdzają się czarne rajstopy i niezbyt wysokie, chabrowe szpilki, które pożycza mi dziewczynka. Co jest bardziej przerażające : to, że mamy ten sam rozmiar czy to, że mała chodzi w butach na obcasie lepiej niż ja? Brzmię jak babcia, ale ja w jej wieku nie rozstawałam się z moimi znoszonymi trampkami do czasu, aż nie dało się już w nich chodzić. Wtedy kupowałam nową parę i doprowadzałam do tego samego stanu.
Gdy idę po Karolinę do jej pokoju, przeżywam szok. Podczas gdy dziewczynka notorycznie nawiedzała moją sypialnię, ja do jej nie wchodziłam od ponad pięciu miesięcy. Wtedy był silnie różowy z akcentami brokatu i motylków - nie mam nic do brokatu, ale ona, na miłość boską, ma trzynaście lat!
Teraz pomieszczenie jest małą kopią mojego własnego. Róż znika, zamalowywany ciemnymi mazakami, miejsce bzdurnych drobiazgów zajmują książki. Poduszki i dywaniki nadal są różowe i puszyste, ale znad łóżka zniknął siateczkowy baldachim z księżniczkowymi koronami.
- Jesteś gotowa? - pytam, niezbyt dyskretnie rozglądając się dookoła.
Karolinka wychodzi ze swojej garderoby.
- Jak ci się podobam? - kręci się powoli wokół własnej osi.
Zauważam, że ma coraz bardziej kobiece, płynne ruchy. Mimo to, dzisiaj zdecydowała się być dzieckiem. Nosi sukienkę o podobnym kroju i kolorze do mojej, ale jej ubranie podkreśla figurę wciąż należącą do dziecka. Kończy się równo z kolanem, a dekolt jest znacznie mniejszy niż u mnie. Malutki, połyskujący, srebrny kluczyk na jej szyi ma tylko jeden maleńki kryształek. Zamiast szpilek założyła balerinki w tym samym kolorze, co sukienka. Zgadzają się natomiast czarne rajstopy i fryzura. Co prawda nie ma podgolonej głowy, ale upięła swoje włosy w podobny do róży kok, którego ognistą wersję mam na sobie.
Cała jest moją małą, trochę bledszą wersją. Wygląda słodko i dziecinnie, a gdy stoimy obok siebie, to moja - zazwyczaj wątpliwa - uroda wysuwa się na pierwszy plan.
Jestem niemal pewna, że cokolwiek zaplanowała, jak na razie się spełnia.
- Gotowe, moje panie? - wtrąca Tomek. Dobrze wygląda w dopasowanym garniturze. Ze śmiechem każda z nas bierze go pod rękę i pozwala sprowadzić się po schodach.
Z domu wychodzimy za rodzicami. Siadając na tyle samochodu, po raz pierwszy od... samego początku, tak właściwie... nie wywołujemy kłótni o zajęte miejsce albo przyciśnięte ubranie. Sama podróż mija spokojnie. Wysiadając przed rezydencją, do której nas zaproszono, ponownie trzymamy się za ręce.
Drzwi otwiera gospodyni, Domenica Maranzano. Radosny grymas od progu gości na jej twarzy. Prowadzi nas do jadalni. Nogi same mnie niosą, a znając drogę, wyrywają się tam, gdzie może być Patryk, dlatego mocniej przytrzymuję się ramienia Tomka. Rzuca mi zaniepokojone spojrzenie, ale nic nie mówi. Tak, jak go o to prosiłam.
Jak zawsze, posiłek u rodowitych Włochów to niesamowita przyjemność. Niezliczone ilości pysznych przystawek rozpieszczają nasze podniebienia, a gospodarze zabawiają nas rozmową, chwaląc się przy okazji nabytymi umiejętnościami wysławiania się po polsku. Wszyscy wydają się zadowoleni ze spotkania...
Tylko Patryk jest jakiś smutny. Zupełnie jak nie on. Wpatruje się to w ścianę, to w talerz, bawiąc się jego zawartością, ale jedynie sporadycznie biorąc kęs lub dwa.
To twoja wina, głupia.
Staram się ograniczyć spoglądanie na niego. Za bardzo boję się, że on też wtedy na mnie zerknie, nasze spojrzenia się skrzyżują i nie wytrzymam tego obrzydzenia do mnie, które z pewnością kryje się w oczach chłopaka.
Domenica ma genialny dar wyczuwania tego, czego za żadne skarby świata nie chciałabym robić i zmuszania mnie właśnie do tego. Dlatego aż podskakuję na krześle, gdy jej głos wybija się ponad inne. Prosi syna, by oprowadził Tomka i Karolinę po domu, a później wymyślił dla nich jakieś zajęcie. Ma przy okazji zabrać też mnie, bo dorośli chcą porozmawiać.
Protestujemy niemal równocześnie, każde z nas milknie jednak, słysząc to drugie. Ostatecznie, ze spuszczonymi głowami wstajemy do stołu i snujemy się w stronę wyjścia z pomieszczenia.
Chodzimy po całym domu, a ciszę przerywają pojedyncze uwagi Patryka i wybuchy śmiechu dobiegające z jadalni.
- Gdzie jest łazienka? - pyta po jakimś czasie Karolina.
Patryk tłumaczy jej.
- Majuś, pójdziesz ze mną? - prosi dziewczynka.
Zgadzam się. Wszystko, byle tylko móc uciec od młodego Maranzano.
Co dziwne, po drodze mijamy przynajmniej dwie toalety, ale mała ciągnie mnie do tej najodleglejszej. Nie żebym nie była jej wdzięczna za uratowanie z opresji, ale w tych szpilkach naprawdę źle się chodzi...
Stojąc pod drzwiami i czekając na Karolinkę, pozbywam się butów. Podłoga jest koszmarnie zimna, czuję to nawet przez te grube rajstopy, a jednak jej płaskość i twardość przynoszą moim biednym stopom ulgę. Przyrzekam sobie wtedy, że więcej już nie założę tych wymyślnych narzędzi tortur. No chyba że na własny ślub, ale do tego, jak wiadomo, nigdy nie dojdzie.
Tak, taki układ z samą sobą zdecydowanie mi się podoba.
Słyszę krótkie zawołanie, a później kroki w korytarzu.
- Maju, zbieramy się już. - oznajmia Andrzej. Jest w dobrym nastroju, więc najwyraźniej dla nich spotkanie było udane.
Dwóch chłopców zbiega po schodach. Znikają na chwilę w jadalni, później dołączają do nas przy drzwiach wyjściowych.
- Zapomniałaś torebki. - Tomek podaje mi kopertówkę.
- Dzięki.
W samochodzie każde z nas już przysypia. Tym razem to Tomek siedzi na środku, a my z Karoliną po bokach, opierając o niego głowy.
Wygodnie.
Trzymając się za ręce i potykając, pokonujemy kolejne schody.
W swojej sypialni włączam tylko najmniejsze światło, potrzebne do tego, bym widziała rzeczy walające się po podłodze i miała szansę je wyminąć. Rozbieram się, zakładam koszulkę podkradzioną kiedyś Tomkowi, która obecnie pełni rolę mojej piżamy. O ile pamiętam, ma na przodzie sprany już symbol Supermana.
W ostatnim przebłysku świadomości otwieram torebkę. Szukając po omacku telefonu, który wydaje z siebie agonalne dźwięki rozładowującej się baterii, trafiam na jakiś sztywny papier.
Moment, przecież ja tam nie wkładałam żadnych papierów.
Sięgam do stojącej na szafce nocnej lampi i zapalam ją. Ponownie nurkuję dłonią w kopertówce, wyławiam z niej ten świstek...
Chociaż północ już minęła, uczucie senności mnie opuszcza.
To nie świstek.
To koperta.
A w niej list.
Poznaję schludne pismo Patryka.
Domyślam się, że Karolina i jej wyjście do toalety to była tylko kolejna akcja dywersyjna, żeby chłopcy mogli podrzucić ten list, kiedy nie patrzyłam.
Nieźle to zaplanowali.
Jednak zamiast podziwiać zdolności logistyczne przybranego brata, pospiesznie rozrywam kopertę i zabieram się do czytania. Z każdym kolejnym słowem w moich oczach wzbiera coraz więcej łez.
Witajcie ponownie! Wiem, że nie ładnie przerywać w takim momencie, ale mam nadzieję, że przekonacie się, iż warto było (będzie) czekać na kolejny rozdział. A ten pojawi się już niedługo, więc...
Do zobaczenia wkrótce :)
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top