Rozdział 25 - Cywilizowane miejsca i niedzielne rosoły
- Przecież nic mi nie jest! - krzyczę po raz setny.
Przymierzam się do wyrwania z ręki ostatniego wbitego w nią wenflonu, ale dwie pielęgniarki mocno mnie przytrzymują. Trzecia pakuje mi w żyłę kolejną igłę, przez którą wstrzykuje kolejną dawkę środków uspokajających. Momentalnie miękną mi kolana, chwieję się i lecę do tyłu. Padam na łóżko. Próbuję się podnieść, ale moja głowa zrobiła się nagle taka ciężka, że nie mam siły wstać.
- Poleż kochanie, niedługo przyjdzie pan doktor. - mówi łagodnym głosem jedna z piguł, ta bardziej ludzka. To znaczy ta, którą dawało się uprosić, żeby nie wpuszczała do mnie żadnych gości. Franca jest skuteczna, bo w ciągu tygodnia, który tu spędziłam, Andrzej pojawił się dwa razy, a matka tylko raz. Nikogo więcej nie widziałam.
Ale ma też swoje złe strony.
Pani Kasia - moim zdaniem bardziej pasowałoby Zdzisława, ale co ja tam wiem? - czuła się w obowiązku opowiadać mi wszystko o "moim chłopaku". Ten przystojny Włoch, który przyjechał tu z tobą, już się wybudził, ćwierkała. Leży po drugiej stronie korytarza. Pytał się o ciebie, słonko. Dzisiaj Patryk już wstał. Chciał do ciebie przyjść, ale spałaś. O co się tak pokłóciliście? Kochanieńka, odpuść mu trochę. On usycha z tęsknoty. Ciągle tylko pyta o ciebie i klnie coś po swojemu.
Obchodzili się tu z nami jak z jajkami. Trafiłam do kliniki (!) z kilkoma zadrapaniami, dwoma czy trzema wielkimi siniakami, rozciętą wargą i łukiem brwiowym, wybitym palcem wskazującym prawej ręki, częściową utratą głosu i tylko jednym złamanym żebrem. To naprawdę nie powód do takiej histerii. Kiedyś będąc na nartach, jeszcze w poprzednim życiu, jakimś cudem złamałam rękę i nogę w trzech miejscach. Wtedy dopiero bolało. Kolejne trzy miesiące prawie nie ruszałam się z domu, cała zagipsowana i obłożona stertą koców. Nie wiedzieć czemu, któryś z leków przyspieszających gojenie ran i zasklepianie się tej strzaskanej kości powodował u mnie spadek temperatury organizmu.
Natomiast po takiej walce jak z Mareczkiem byłam praktycznie zdrowa - mogłam skończyć z pękniętą czaszką, przerwanym rdzeniem kręgowym albo wyprutymi flakami, bo przecież gangster miał przy sobie swoją ulubioną kosę. Tylko cud sprawił, że nie wyciągnął tego ostrza.
Budzę się jakiś czas później. Zbliża się zmierzch.
Macam ręką na oślep w poszukiwaniu telefonu, jednak zamiast na płaski, metalowo-szklany prostokącik, trafiam na czyjąś ciepłą dłoń.
- Co kur... - krzyczę.
- Buonasera. - słyszę w odpowiedzi.
- Co ty tu robisz? - pytam jak idiotka. Przecież wiem, że siedzi. - Teraz bawisz się w jakiegoś stalkera?
- Tylko tak mogę spędzić chociaż chwilę blisko ciebie. Odcinasz się ode mnie, bambina.
Ciekawe czemu, myślę.
- Dlaczego ci tak bardzo zależy? - pytam ostro.
- No bo...- zacina się. - Bambina...
- No widzisz? - przerywam mu. - Nie ma sensownej odpowiedzi.
- Ma che chazza! - wykrzykuje. - A dlaczego nie mogę z tobą przebywać?
- Marnujesz swój czas. - brnę dalej.
- To już moja sprawa.
- Nie zaprzeczyłeś. - wytykam mu.
- Ale...
- Wyjdź. - proszę. - Wyjdź! - powtarzam głośniej.
- Zaczekaj! - zrywa się. - Nie wyrzucaj mnie. - błaga.
- Masz minutę. -syczę.
- Chciałem cię przeprosić za to wszystko...
- Czas mija. - nie chcę go słuchać. Pewnie ma na myśli ostatni niedzielny wieczór, kiedy odbiło mi po odrobinie wina.
- No i podziękować. Nie dałbym sobie rady z Markiem sam.
Prycham. Oczywiście, że nie. Jesteś na to zbyt delikatny, kochanie.
I tak ma pozostać.
- Podziękowania przyjęte. - oświadczam. - Coś jeszcze?
- Mam dla ciebie prezent. - stwierdza.
Wyciąga z kieszeni bluzy dwa zadrukowane kartoniki.
Dlaczego jemu pozwolili na noszenie własnych ubrań, a ja muszę siedzieć w tych beznadziejnych szpitalnych szmatach?
- To bilety. Na spektakl. - wyjaśnia. - Impro atak, tak się nazy...
- Do teatru? - upewniam się. - Jaja sobie ze mnie robisz?
- Myślałem, że lubisz teatry. - broni się.
- No to się pomyliłeś. - fukam. Oczywiście kłamię, aż mnie skręca, tak bardzo chciałabym iść na to widowisko, bo sporo dobrego o nim słyszałam. Ale mam okazję, żeby wbić szpilę i nie mogę jej przepuścić. - Co ty sobie myślisz? Że raz wsadzisz mnie w ładną kieckę, zaprowadzisz w cywilizowane miejsce i już wszystko będzie dobrze? Że wrócę do normalności i będziesz mógł mnie zaliczyć?
Odsuwa się, zaskoczony moją opryskliwością.
- Nic się nie zmieni. - ciągnę dalej, przybierając najbardziej okrutną minę, na jaką mnie stać. Brakuje mi mojego makijażu.
- Nie o to mi chodziło, bambina.
Wywracam oczami.
- Znajdź sobie kogoś, na kogo te idiotyzmy działają. - radzę. - Mnie twój akcencik nie rusza.
- Bambina...
- Wyjdź.
- Nie.
- Wyjdź.
- Nie.
- Wypierdalaj! - warczę.
Schylam się po cokolwiek, czym można by rzucić. Pada na szpitalne kapcie. Zamierzam się jednym z nich i...
Chłopak jest już za drzwiami.
Wybucham głośnym śmiechem.
On naprawdę uwierzył, że w niego rzucę. Że mogłabym zrobić mu krzywdę.
Jeśli tak, to po co miałabym go bronić?
Nawet nie zauważam, kiedy śmiech przechodzi w kaszel. Cichnie i w końcu przekształca się w szloch.
Boli mnie klatka piersiowa.
Przyciskam twarz do poduszki. Na szczęście nie ubrudzi się już od tuszu.
Nie wiem, ile czasu zwijam się tam z bólu i płaczę, ale odbieram to jako całą wieczność. W myślach krzyczę sama na siebie, wyzywam od najgorszych. Podczas najgorszych momentów mam ochotę wstać i pójść do Patryka. Przecież jest tak blisko...
Z trudem opanowuję ten odruch.
Nie mogę.
Zastanawiacie się pewnie, co ja wyprawiam. Przecież właśnie wsadziłam ostatniego członka zarządu w łapy policji, wcześniej odpowiednio go uszkadzając. Chwilę wcześniej pogodziłam się z rodziną. W dodatku mam cudownego przyjaciela, który ewidentnie czuje do mnie miętę przez rumianek. Moglibyśmy żyć długo i szczęśliwie w białym domku na przedmieściach, otoczeni gromadką dzieci i wiernym psem zawsze przy nodze.
No właśnie w tym problem.
W niedzielę w nocy, a właściwie to już w poniedziałek nad ranem, coś do mnie dotarło.
Obudziłam się wtedy pośród ciemności, targana kolejnym koszmarem. Leżałam w silnych ramionach Patryka. To mnie tak wystraszyło, że wymknęłam się cichcem - a w tym, powiedzmy sobie szczerze, jestem mistrzynią - i zaszyłam gdzieś w zakamarkach garażu państwa Maranzano. Znaleźli mnie dopiero parę minut przed ósmą, a do tego momentu miałam sporo czasu na przemyślenia. Doszłam do wniosku, że nie wolno mi się zadawać więcej z Patrykiem. Nie zasługuję na niego. Jestem zbyt zepsuta. On oczekuje normalnego życia, szczęśliwego życia, kochającej żony i dobrej gospodyni domowej. Takiej, która da mu potomka. No wiecie, zasady prawdziwego faceta: kupić psa, posadzić drzewo i spłodzić syna.
Ja sobie z tym nie poradzę. Sama myśl o byciu z kimś w ten sposób... przeraża mnie teraz bardziej niż cokolwiek innego. On nie będzie czekał w nieskończoność, a nie ma sensu być tylko przez chwilę, do puki nie zainteresuje się kimś innym.
Na dłuższą metę nie damy rady. No i jeszcze miałabym się ustatkować? Być kurą domową? Może jeszcze powinnam nauczyć się robić tradycyjny niedzielny rosołek?
O czym ty w ogóle myślisz, dziewczyno? Ganię sama siebie w myślach. Jeśli statystyki są prawdziwe, nie dożyjesz nawet do trzydziestki.
Mam w głowie taki mętlik, że sama się w nim gubię. Przed zaśnięciem wyłapuję tylko jedną sensowną myśl: Nie mogę być z Patrykiem. On zasługuje na kogoś lepszego. I zamierzam mu to wpoić za wszelką cenę.
W mediach piosenka "The one you love" w wykonaniu Passenger ft. Kate Miller-Heidke.
Kochani, jak zawsze czekam na wasze głosy i komentarze, bo to one motywują najbardziej. Jeśli macie jakiekolwiek uwagi, piszcie. Każdy wytknięty mi błąd to kolejny krok w stronę lepszego "ja", więc będę Wam naprawdę wdzięczna.
Do zobaczenia wkrótce :)
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top