Rozdział 37 - Obroże i szalone pomysły
Siedzimy jak na szpilkach, czekając na powrót Andrzeja. Jest już prawie dwudziesta druga. Twardość schodów zaczyna nam o sobie boleśnie przypominać, jednak ani ja, ani Tomek, ani Karolina, ani tym bardziej Gloria, nikt z nas nie może ruszyć się z miejsca, tak bardzo jesteśmy ciekawi wyników dzisiejszego spotkania.
Mężczyzna wyszedł z domu ponad trzy godziny temu, niosąc w dłoni skórzaną, czarną teczkę, zapewne zawierającą odpowiednie dokumenty. Wsiadł do jednego spośród swoich najbardziej imponujących samochodów i odjechał z piskiem opon. Obliczyliśmy, że na dojechanie do celu potrzebuje około godziny, jeśli wybierze objazd - niby parę kilometrów do nadrobienia, ale przynajmniej uniknąłby zwyczajnych korków, które zabrałyby jeszcze więcej czasu. Jazda z powrotem powinna zabrać do czterdziestu pięciu minut tą samą trasą, ale długość rozmowy z matką Glorii pozostaje jedną wielką niewiadomą. My obstawiamy nawet do czterech godzin, jeśli doliczyć księdza odprawiającego nad sławnym reżyserem egzorcyzmy - coś czuję, że fakt, iż to on wyprodukował kilka najlepszych horrorów ostatnich lat nie pomoże w odwiedzeniu tej skostniałej dewotki od jej zdania - natomiast moje optymistycznie nastawione do życia rodzeństwo daje ojcu maksymalnie godzinę na załatwienie sprawy.
Już mam się z nimi o to wykłócać, gdy drzwi się otwierają. Wchodzi Andrzej, w zadziwiająco dobrym nastroju, a za nim...
prawnik.
Mogłam się tego spodziewać.
Adwokat pracujący praktycznie na stałe dla ojczyma jest jednym z najgorszych sukinsynów, ale i najskuteczniejszych specjalistów w kraju i poza jego granicami. W życiu nie przegrał ani jednej sprawy. To on toczył batalie o prawa autorskie, wywalczał odszkodowania i raz po raz wyciągał mnie ze szponów wymiaru sprawiedliwości. Gdyby nie on, trzy razy co najmniej zamknęliby mnie w poprawczaku o zaostrzonym rygorze, a dwa kolejne dali prosto na elektrowstrząsy.
Ta sprawa to dla niego pestka.
Ufna w stosunku do ojca Karolina natychmiast zrywa się z miejsca i biegnie, by usłyszeć jakiekolwiek nowiny. Podążamy za nią.
- No i jak? - dopytuje dziewczynka, skacząc wzrokiem od ojca do Glorii, która stanęła obok niej i z powrotem. - Udało się?
Dorośli spoglądają po sobie z dobrodusznymi uśmiechami.
- Cóż... - zaczyna Andrzej.
- Sprawa i tak trafi do sądu. - podejmuje jego towarzysz, którego nazwisko wciąż próbuję sobie przypomnieć. - Ale patrząc na postawę twojej mamy, Glorio, wszystko ułoży się po naszej myśli.
- Czyli nie będę musiała z nią już mieszkać? - upewnia się przyjaciółka.
- Na to wygląda. - przyznaje niechętnie papuga*. Facet bardzo nie lubi mówić czegoś, dopóki nie jest tego absolutnie pewien. - Tak zwana adopcja ze wskazaniem. Nie powinno być problemów, twój kurator, Glorio, to mój długoletni przyjaciel, podobnie jak sędzia, do którego trafi sprawa.
- Wie pan, kto będzie ją prowadził? - dziwi się Karolina.
Adwokat uśmiecha się znacząco. Mi ta mina w zupełności wystarczy. Kurator Glorii to niezły sukinsyn, ciężko z nim się dogadać, ale jeśli ci dwaj pili ze sobą przysłowiową wódkę, to sprawa praktycznie załatwiona. Tak to już w tym kraju działa, nie ma co się oszukiwać.
Niezależnie od smutnego systemu sprawiedliwości, ogarnia nas trudna do opisania euforia. Skaczemy, piszczymy, tupiemy, trzymamy się za ręce i gratulujemy. Szkoda tylko, że nie możemy tego oblać. Powstrzymują nas dwie rzeczy: Tomek i Karolina nie piją, a ja obiecałam Glo, że przez następne pół roku będę trwała w abstynencji razem z nią. Ahh, nie wiem, jak to wytrzymam, ale najwyraźniej nie mam wyboru. A w piwnicy jest taki dobry szampan...
Obietnica to obietnica.
Szybko jednak kończy nam się energia na świętowanie, a dopada zmęczenie. Tak, jak poprzedniego wieczoru, dziewczyny lądują w mojej sypialni, a Tomek zostaje sam. Zagląda tylko raz i zostaje obrzucony poduszkami, kapciami i pluszakami. Jego mina jest warta tego nieludzkiego wysiłku ciskania nic nie ważącymi przytulankami.
Następnego poranka muszę się zmierzyć z większym wyzwaniem. Po raz kolejny wszyscy zastanawiamy się, co zrobić z Glorią - Andrzej trochę boi się puścić ją do starej szkoły, a nie może pójść razem z nami, dopóki mężczyzna nie przejmie praw opiekuńczych, co może jeszcze trochę potrwać. Zostawienie dziewczyny samej w domu wydaje się jeszcze gorszym pomysłem, ale co poradzić?
- Czuj się jak u siebie w domu, tylko nie przegnij. - mówię przed wyjściem. - Lodówka stoi otworem więc...
- Tylko nie popsuj telewizora! - krzyczy rozbawiony Tomek, zbiegając po schodach z plecakiem przewieszonym przez ramię. Elegancki, jak zawsze, szybko zwraca uwagę Glorii, która natychmiast się rumieni. Dlaczego, pozostaje zagadką, ale reaguje tak bardzo często. To prawdziwy cud, że ten odcień skóry nie został jej jeszcze na stałe.
Na pożegnanie całuję Glo w policzek, jak za dawnych czasów i z żalem wychodzę. Męczy mnie poczucie winy, ale silniejsza jest chyba chęć powrotu do szkoły.
Mnie też to przeraża. Minęło zaledwie parę miesięcy, a już dałam sobie wyprać mózg. Mówcie co chcecie, ale podoba mi się w tej szkole chyba wszystko: możliwość chodzenia w ulubionych butach, ta czystość i brak odpadających fragmentów ścian, ludzie, z którymi można się tu spotkać - jako zmęczona dotychczasowym życiem weteranka walk w środowiskach patologicznych doszłam do wniosku, że ci wszyscy grzecznisie nie są tacy źli - i nauczyciele, którzy starają się do ucznia dotrzeć, a nie go zgnoić. Zdecydowanym faworytem został pan dyrektor. Facet wykazał się - i wykazuje do tej pory - niesamowitą cierpliwością, goszcząc mnie u siebie po kilka razy w tygodniu.
Ale nie może być tak różowo. A właściwie może i właśnie w tym problem. Panna Pudrowy Róż, ta sama tęga belferka, której podpadłam na początku roku, nadal mnie nie cierpi. Czepia się mnie jak nikogo innego i wyrzuca ze swoich lekcji kiedy tylko się da. Wkurza ją chyba sam fakt, że oddycham.
Cóż, jest to nienawiść ze wzajemnością.
Wyobraźcie sobie więc moją radość gdy dowiaduję się od koleżanki z klasy, że moja znienawidzona belferka złamała we ferie nogę i przez kilka najbliższych tygodni nie będzie w stanie nas torturować.
To znaczy uczyć.
Z każdą mijającą godziną okazuje się, że nauczyciele to też ludzie, bo wielu z nich jest nieobecnych. Albo się pochorowali albo tak zabalowali na jednej z tych swoich mistycznych imprez, że do tej pory szukają drogi powrotnej z wnętrza Ziemi... A wszystkie te domysły to wina wyłącznie pana od polskiego, który postawił sobie za cel wpoić uczniom swoją miłość do twórczości Verne'a... i swoją niezwykła znajomość gatunków alkoholi. Można by pomyśleć, że gimnazjalistów w tej kwestii już się bardziej nie uświadomi, a jednak...
Od południa muszę walczyć ze swoją starą żądzą zerwania się z nudnych lekcji. Nie wróciliśmy jeszcze do normalnego trybu, a zastępcy naszych profesorów nie robią nic poza straszeniem nas zbliżającymi się egzaminami. Tak, wiemy, że są w kwietniu. Dokładną datę mamy wypaloną w mózgach.
Już nam wystarczy.
Lekcje wloką się niemiłosiernie, ale wreszcie słyszymy ten piękny dźwięk dzwonka oznaczającego wolność. Niemal jak w teledysku Britney Spears, wszyscy zrywają się z miejsc i pędzą do wyjścia. Brakuje tylko latających w powietrzu kartek.
Jestem trochę zdziwiona widząc, że Patryk wsiada do naszego samochodu. Co prawda nie pokłóciliśmy się - jeszcze - ale od powrotu z Włoch nie odwiedził mnie w domu ani razu. Nie zamierzam ustąpić w kwestii Glorii, więc postanowiłam, że poczekam aż chłopak przejdzie nad jej obecnością do porządku dziennego. Jak do tej pory wciąż jest przeciwny pomocy przyjaciółce, ale to już jego sprawa.
Swego rodzaju tradycją stało się, że po powrocie do domu nasza stale trzymająca się razem banda pędzi prosto do kuchni. I chociaż różnimy się tu absolutnie wszystkim - mamy wegetariankę, pół-Włocha, miłośnika kuchni meksykańskiej i Francuzkę z wyboru, a teraz także pannę z zachciankami z kosmosu - to wspólne gotowanie zbliża nas jak nic innego. Dzisiaj, drogą głosowania, dowodzenie oddajemy naszemu makaroniarzowi, a w kilka minut później kroimy, podsmażamy, blendujemy... słowem robimy lasagne. W dwóch wersjach, mięsnej i warzywnej, specjalnie dla mnie od zielonookiego. Rozmawiamy przy tym, śmiejemy się, ogólnie panuje miła atmosfera. Dopiero gdy zasiadamy do stołu, wybucha bomba, a jest nią pomysł Glorii, która swoją porcję makaronu z mięsem i pomidorami oblewa pieczołowicie sosem czekoladowym.
- No co? - pyta zdziwiona, oblizując palce na których zostało trochę kremu. Uśmiecha się niby nieśmiało, niby nie wiedząc o co chodzi
- Ugh... - wzdycha z obrzydzeniem Tomek.
- Zabijcie mnie, jak będę tak robić. - prosi Karolina.
- Właśnie dlatego nie będę miała dzieci. - wtóruję jej podobnie zrezygnowanym głosem.
- Jeszcze zobaczymy. - mruczy Patryk, wpatrując się przerażonym wzrokiem w talerz mojej przyjaciółki.
Wszyscy rzucamy mu zdziwione spojrzenia, ten jednak wzrusza tylko ramionami, jakbyśmy przesadnie reagowali na zwykłą oczywistość. Skupiamy się więc z powrotem na Glorii i staramy się wyperswadować jej te szaleństwa. Nic do niej nie trafia, więc jesteśmy skazani na oglądanie, jak pochłania lasagnię z czekoladą...
Festiwal dziwactwa przerywają dziwne dźwięki, jakby stukanie...
I szczekanie.
Ale co, u diabła, miałoby szczekać w tym domu?
Odgłosy dochodzą od strony salonu, więc właśnie tam się jak najszybciej udajemy. Tak, po raz kolejny wszyscy razem, jak dzieciaki na wf-ie biegające za jedną piłką. Wystartowałam z najlepszego miejsca, więc jako pierwsza dopadam szklanej ściany z widokiem na rozległy ogród. Tym razem na pierwszym planie znajduje się jednak nie ziemia przykryta białą pierzynką, ale średniej wielkości psiak. To kundelek z długą, lekko skołtunioną i przemoczoną szarą sierścią, małą białą koloratką pod szyją i oklapniętymi uszami. Jest bardzo szczupły, widać to nawet przez tą warstwę włosia, chude łapki zakończone czarnymi pazurkami trzęsą się odrobinę z zimna. Jednak najbardziej chwytają za serce czarne jak dwa węgielki, lśniące oczka wpatrujące się we mnie z niemą prośbą.
Nie wiem jak ten pies się tu znalazł, ale nie widziałam go nigdy w sąsiedztwie, a nie ma obroży, więc pewnie jest bezdomny.
Muszę coś z tym zrobić.
*Papuga - moje ulubione określenie prawnika.
Kochani, czas na kilka słów tytułem wyjaśnienia. Ja wiem, że obiecywałam maraton i tak dalej, ale proszę o odrobinę wyrozumiałości. Miałam swoje sprawy do załatwienia, zbierałam kolejne doświadczenia, żeby móc je tu bardziej wiarygodnie opisać. Nie mogę też przyrzec, że teraz wrócę ze zdwojoną siłą... Nigdy nie wiem, co się w życiu wydarzy. Ale postaram się dać z siebie wszystko.
Do zobaczenia wkrótce :)
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top