Rozdział 17 - Ucieczka
-Kurwa! -ryczy Mareczek, uderzając głową o sufit samochodu.
Aż podskoczył, słysząc wybuch. Teraz czym prędzej przedostaje się z tylnej kanapy na siedzenie kierowcy. Próbuję usiąść obok niego, ale powstrzymuje mnie warknięciem:
-Zostań tam.
Siadam posłusznie, poprawiając ubranie. Na niewiele się to zdaje, ale przynajmniej pomaga uspokoić rozszalałe myśli.
Dookoła latają drewniane, metalowe i szklane odłamki. Widzę przez okno spadający na trawę ludzki palec. Z wielkim, złotym sygnetem. Ledwo można go dostrzec w tych ciemnościach, ale jestem pewna, że właśnie tam leży.
Mkniemy po tej wąskiej ścieżce, podskakując na każdej nierówności. W końcu wydostajemy się na asfaltową drogę. Dopiero po chwili orientuję się jednak, że jedziemy w kierunku przeciwnym do naszego miasta.
-Co ty robisz? -piszczę przerażona.
-Zamknij się. - ucisza mnie. -Musimy na kilka dni zniknąć.
Próbuję zrozumieć, co ma na mysli.
Jedziemy przez dobrą godzinę. Przez ten czas staram się milczeć, dłużej jednak nie mogę wytrzymać.
-Co tam się stało? -pytam cicho.
-Wybuch, kretynko. - odpowiada. -Mamy kreta w szeregach.
-Chyba nie myślisz, że to ja? -odpalam. Boże, przecież właśnie się zdradziłam.
-Niee- rechocze Mareczek ku mojemu zaskoczeniu. - Jesteś na to za głupia.
Nie wiem, czy mam się wściekać, czy odczuwać ulgę. Ostatecznie pada na to drugie.
Jedziemy dobrych kilka godzin, zanim mężczyzna decyduje się zatrzymać na stacji benzynowej. Jesteśmy w jakiejś wsi, tak zwanej łańcuchówce. To znaczy, że wszystkie najważniejsze budynki położone są wzdłuż jednej ulicy. Kilkaset metrów wcześniej zauważyłam posterunej policji. Chyba dam radę przebiec ten odcinek. Jeszcze w samochodzie zdejmuję buty na obcasie, zostając w pończochach i grubych skarpetkach założnonych pod cienkie kozaczki. Trzymam je teraz w dłoni i wyskakuję z samochodu. Nie zamykam go, nie chcąc zwracać uwagi Mareczka. Ostatni raz zerkam w jego stronę, wbiegając w zakręt. Ze zdziwioną miną przygląda mi się przez sklepową szybę. Dopiero po chwili rusza w pościg.
Biegnę. Lodowaty wiatr smaga mnie po odsłoniętych nogach, ciska kosmyki moich włosów na twarz. Jest ciemno, więc kilka razy potykam się albo wpadam w brudne kałuże, ale w miarę możliwości nie zwalniam tempa.
Za plecami słyszę ciężkie kroki Mareczka. Jego wrzaski. Wyzywa mnie, grozi, że tego pożałuję.
Zobaczymy.
Płuca mnie palą, ledwo trzymam się na nogach, gdy wskakuję po schodach, walę pięściamu w drzwi komendy. Mareczek jest już tylko cztery długości posesji ode mnie.
Ogromne drzwi się otwierają.
Niewiele myśląc, wpadam do środka i usiłuję zatrzasnąc przejście za sobą. Udaje się to w ostatniej chwili.
Zmęczona, opadam na podłogę, ciężko dysząc.
Mareczek dobija się z zewnątrz, grożąc. Nie przejmuje się, gdzie trafił. Tak już się przyzwyczaił do swojej boskości, że za nic ma policję.
Mam nadzieję, że kiedyś się na tym przejedzie.
Odgarniam włosy, biorąc z trudem pierwszy głęboki oddech. Podnoszę wzrok i widzę, że zbiegli się chyba wszyscy, którzy tu pracują. Widzę pięcioro funkcjonariuszy w mundurach- trzech mężczyzn i dwie kobiety w spódnicach do kolan- oraz starszą panią w charakterystycznym fartuszku, prawdopodobnie sprzątaczkę.
Policjant najbliżej mnie, chyba ten sam, który otworzył drzwi, pomaga mi wstać. Jego koleżanka, kobieta koło czterdziestki z ciemnoblond włosami otula mnie wziętym skądś kocem.
Chwilę później dostaję też gorącą herbatę. Powoli przestaję się trząść z zimna.
- No dobrze, kochanie. - odzywa się starsza policjantka. - Powiedz nam, co się stało?
- Wybrałam się z chłopakiem na przejażdżkę. - kłamię. - Ale on zmienił plany i wywiózł mnie aż tutaj...
- Długo jechaliście?
- Prawie pięć godzin.
- Sporo. - wzdycha ktoś z tyłu.
Mówię im jeszcze kilka rzeczy z pogranicza prawdy i kłamstwa, po czym proszę o możliwość skorzystania z telefonu. Chociaż jest środek nocy, bez większego wahania wybieram numer Aspirancika, który znam już na pamięć. Mężczyzna odbiera po dwóch sygnałach. Jedną krótką rozmowę później deklaruje, że przyjedzie po mnie.
Zjawia się nad ranem. W tym wielkim, granatowym wozie, z dwoma uzbrojonymi po zęby funkcjonariuszami w czarnych kombinezonach. Za nimi wchodzi...
Patryk.
- Co ty tu robisz, wariacie? - pytam, rzucając mu się na szyję. Łapie mnie w ostatnim momencie. Ściska mocno i odstawia delikatnie na podłogę. Zdejmuje swoją kurtkę i zakłada na moje ramiona.
- Nie mogłem się go pozbyć z samochodu. - odpowiada szybko Aspirancik.
Unoszę wysoko jedną brew.
- Byłem u ciebie w domu, jak przyjechał. - dopowiada Patryk.
- Dlaczego?
- Pamiętasz, jaka jest umowa. Czekałem na ciebie, martwiłem się.
- A jak usłyszał, że cię znaleźliśmy, już nie chciał się odczepić. Nie mogliśmy marnować czasu...
- Więc mnie zabrali.
To w sumie zabawne, jak kończą po sobie zdania.
Po krótkiej rozmowie starszej policjantki, która okazała się dawną znajomą Aspirancika, z tym właśnie mężczyzną wyruszamy w stronę domu. Po drodze składam wstępny raport. Znając moją złośliwą pamięć, akurat tych zdarzeń szybko by się pozbyła, a doskonale wiem, jak ważne są dla sprawy.
- Jak to laboratorium wybuchło? - przerywa mi policjant.
- No normalnie. - burczę. - Nie znam się na tym. Zrobiło BUM! W powietrzu latały odłamki... wszystkiego.
- A co z ludźmi? Przecież tam byli...
- Nie jestem pewna. - zaznaczam wyraźnie. - Ale chyba wszystkich zabiło. Widziałam spadające na ziemię szczątki.
- Flądra?
- Jego palec z tym przeklętym sygnetem, którego szkic wam ostatnio przekazałam, leżał metr ode mnie.
- No dobrze. - mruczy mężczyzna. - To znaczy... No nie ważne. Pojedziemy na komendę, tam jeszcze raz złożysz zeznania i zobaczymy, co dalej...
- Proszę pana, czy Maja nie może najpierw się przespać? - wtrąca się Patryk, do tej pory siedzący cicho. -Przecież ona ledwo żyje.
W ten sposób trafiam prosto do domu ojczyma. Ale nie na własnych nogach. Przyjaciel chyba mnie tam wnosi. Nie jestem pewna, bo zasypiam w jego ramionach jeszcze zanim przekroczymy próg.
Kochani, oddaję w wasze ręce drugą już wersję tego rozdziału. Niestety, spory fragment mi się usunął. Spróbowałam go odtworzyć. Nie wyszło dokładnie tak, jak chciałam, ale mam nadzieję, że wystarczy.
Do zobaczenia wkrótce :)
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top