!60!Taylor

Latałam od kilu godzi po ziszczonych miejscowościach i pomagam innym. Nie pytam co się stało, bo ikt i tak mnie nie słucha, jak ich uratuję to znikają. Tak a okrągło i w kółko. Nie wiem co mam robić, a coraz bardziej jestem przerażony każdym zajściem jakie widziałem. Te zmasakrowane ciała i biegające dzieci szukające swoich rodziców. Płaczące kobiety i zdruzgotani mężczyźni. nigdy nie lubiłem takich widoków, bo miałem ciarki na całym ciele, a teraz muszę i czuję się za to odpowiedzialny, bo nikogo innego nie widzę, żeby im pomagał. Jestem przecież bohaterem, tak? Mamy uratować świat, tak jak nasi rodzice, a ja nie mogę się poddać teraz, kiedy jestem sam, a innych przy mnie nie ma. Muszę pokazać, że jestem i nadaje się do ich drużyny mimo, że w niej jestem. Muszę sobie z tym poradzić i nie mogę się poddać teraz, kiedy inni zapewne tez coś wykonują. 

-Muszę lecieć dalej.- wysapałem, kiedy stanąłem na ziemi pomiędzy zniszczonymi doszczętnie domami.

I ruszyłem przed siebie widząc wielką chmurę dymu gdzieś daleko. Zacisnąłem pięści i wzniosłem się w z wielkim trudem. Nigdy tyle nie latałem! Siły mi dodaje jedynie myśl, że nie robię tego dal siebie, ale również dla innych i do droga do moich przyjaciół, którą lecę. 

MORRO

Nic nie widzę. Wokół mnie panuję jedynie ciemność. Razem z Lou lecimy i latam w ciemności. Krzyczę, a nikt mi nie odpowiada, co mnie lekko dołuję. Gdzie ja jestem? Jedyne co mi zostało w głowię to słowa Sama, żebym się nie odwracał, a potem nic. Jakby mi ktoś przywalił w głowę. Może tak było? 

-Jeny!- krzyknąłem zrezygnowany i puściłem kule energii przed siebie. - Kurwa...

Wyprostowałem się natychmiast, kiedy światło w kolorze czerwonym uchwyciło jakiegoś  stwora, a raczej jego nogi. Pazury. Jak by smok. Szybko pokręciłem Lou rzucają kulami w każdą stronę, żeby ponownie ujrzeć fragment tego czegoś i udało się. Skrzydło. Czyli to smok na 100%, albo jakaś podobna do niego kreatura. 

-Trzymaj się mała.- rzekłem do mojej zielonej smoczycy, która odwarknęła mi coś cicho. Uznajmy, że to było coś miłego. 

Skupiłem energię i mocno wywaliłem ją ze swojego ciała rozświetlając tym większość otaczającej as ciemości. Zrobiłem tak na samym pczątku, ale nic nie zobaczyłem, tak jak teraz. 

Wielko łeb z czerwonymi oczami i ostrymi kłami, po których ściekała ślina. Długa szyja i wielkie cielko pokryte łuskami, ogromne skrzydła i ostre pazury, a to wszystko zakładam, że czarne. Warknał gardłowo kiesy go oślepiłem, a ja podskoczyłem, na co Lou wydobyła z siebie okrzyko warknięcio syknięcie coś w tym stylu równie zaskoczona co ja. 

-Walczymy nie?- pogłaskałem ją po szyji na co skinęła główką.

W końco muszę wrócić i pogadać z Sam'em prawda? 

SAM

Dobra moja, jest taka że zdołałem spierdolić, a zła taka, że dyszę jak jakiś prosiak lub słoń i nie mogę złapać oddechu. Nienawidzę jak muszę używać swojej mocy i biegać i jeszcze w labiryncie? Nie dla mnie takie coś kochani, ani trochę!

Nie wiem w sumie co mam zrobić, ale w labiryncie szuka się mety nie? Wyjścia, co robię cały czas, ale nie za bardzo wiem gdzie ono jest, Nie mogę się tu dodatkowo teleportować na dłóżen niż 5 metrów! Skandal! W górę też nie potrafię!

Otaczają mnie skalne ściany, na  jakiś 10 metrow w górę , co nie jest fajne. Wygląda podobnie do tego z filmu, ale nie kojarzę tytułu, dobra nieważne. 

-Gdzieś tu szedł!- usłyszałęm i się spiąłęm. 

A no tak, Prawie a dwie sekundy o nich zapomniałem! Od początku mnie ścigają. Są to jakieś maszyny, albo kobiety. Kto jak woli! Mają przy sobei broń i to chyba każdą możliwą i no PRÓBUJĄ MNIE ZABIĆ! To chyba ogólny opis moich gnębicieli. 

Używając całej swojej siły woli stworzyłem kolejny portal i przeniosłem się za nie. Istnieje nadzieja, że się nie wrócą, nie? Muszę dotrzeć do  wyjścia i skontaktować się z innymi, a potem ciepłą kompiel z Morro do kompletu. Jednak pierw muszę preżyć. 

NARRACJA TRZECIOOSOBOWA 

Każdy z nich trafił gdzie indziej. Nikt nie wiedział, że czas płynie nieubłaganie. Wszyscy bez wyjątku mieli swoje misje i zadanie do spełnienia. Przerażenie i złość rosły z godziny na godzinę dnia na dzień z miesiąca na miesiąc. To było nieuniknione. 

Chcieli zwariować, ale nie mogli. Sam na sam ze swoimi lenkami z dala od swoich połówek Dobijało ich to jak nic innego, ale walczyli, bo chcieli wrócić i stawić czoło jeszcze większemu złu.

Ci którzy zostali radzili sobie.. jakoś sobie rodzili z tym wszystkim. Nie poddali się i czekali, aż w końcu stracili nadzieję na to, że coś się zmieni, ale nadal walczyli, bo co innego mi pozostało? 

Wybił w końcu ten czas. 

Tydzień do urodzin Lydii, tydzień do ostatecznego starcia, a oni byli w rozsypce. Rozdzieleni i samotni, bez nadziei. 

YYYYYYYY

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top