This world can be a scary place
Za oknem hulał wiatr, szarpał parapetem. Wsłuchani w jego złowieszcze zawodzenie Dean i Cas leżeli na materacu, po ciemku, bo skoro nie potrzebowali światła, lepiej było je oszczędzać; Cas leżał, przytulony Deanowi do piersi, Dean opierał się barkami o ścianę. Ciężki czas nadciągał, najcięższy w całym roku. Zima. Mróz, śnieg, jeszcze nie było im tak zimno jak mogłoby być, gdyby temperatura spadła poniżej zera.
– Napisałem do Sama – Dean oświadczył, w ciemności i ciszy, nie licząc rzecz jasna trzeszczącego parapetu i tego świszczącego wiatru. – Napisałem, że przyjadę na ślub. Z tobą – popatrzył na Casa, a Cas podniósł głowę. Ich spojrzenia spotkały się. – To było po naszej... po tym jak pomyślałem, że cię straciłem. Nie czułem już nadziei na nic dobrego. Żeby utrzeć Samowi nosa skłamałem, a nawet nazwałem cię w tym liście... moim narzeczonym.
– Co? – Castiel zaśmiał się.
– Napisałem „przyjadę z narzeczonym". Koszty jego pieprzonego przyjęcia weselnego niepotrzebnie wzrosną.
– Nie zamierzasz jechać? Nawet teraz, kiedy jednak jestem przy tobie?
– Nie. Nie stać mnie na samolot do Kalifornii, ani na żadne drogie prezenty.
Tego wieczoru (niedziela) czekali na Benny'ego, Dean rozmawiał z nim, żeby dowiedzieć się, czy jest w stanie pożyczyć im trochę kasy – obiecał, że wpadnie. Na poniedziałek przypadała data spłaty raty u mafii, nie mieli więcej czasu. Szczerze blondyn współczuł kumplowi wychodzenia na dwór w taką paskudną pogodę, tej nocy prawie cieszył się, że sam nie musi iść nigdzie.
Benny zadzwonił do drzwi o wpół do ósmej.
– Siemasz, Dean-o – powiedział, wchodząc do mieszkania, Dean przepuścił go przez próg. Mężczyzna ubrany był w długi płaszcz, czarny. I beret. – Kopę lat. Prawie cały tydzień.
– Dzięki, że przyszedłeś, Benny.
– Spoko – jego wzrok spoczął na Casie, który nie wyszedł z sypialni, a jedynie zaczaił się u jej progu, bo nawet pomimo tego, że widzieli się już, i to dwa razy, wciąż nie był pewien, jaki kolega Deana ma do niego stosunek; na całe szczęście Benny wykonał pierwszy krok za niego. Zerknąwszy na Winchestera uśmiechnął się i ruszył w kierunku Casa, w pierwszej chwili Cas cofnął się głębiej do sypialni. Światło wypływało teraz z kuchni, Dean je tam zapalił, w sypialni ciągle było ciemno. – Nie przedstawiliśmy się sobie – Benny wyciągnął do bruneta rękę. – Benny jestem.
– Castiel – niepewnie wysunął się raz jeszcze do korytarza.
– Twoją słodką buźkę w końcu zaczyna być pod tymi śliwami widać – Benny zarechotał. – I dobrze. Fajnie, że to dziadostwo zaczyna z ciebie schodzić.
Weszli do kuchni.
– Piwo? – Dean wyciągnął z lodówki dwie butelki.
– Jedno. Idę do roboty.
– Crowley jeszcze do zniesienia? Cas, chcesz? – pokazał Casowi butelkę. Ten potrząsnął głową, przecząco.
– No, żeś odszedł zadowolony nie jest – Benny pociągnął łyka. Przełknął i mlasnął, usatysfakcjonowany. – Wyżywa się na najmłodszych, na tych chłopaczkach, tych ledwo legalnych – posłał Deanowi znaczące spojrzenie. – Żal się odzywać, serio. Drze mordę na co popadnie. Ludziska o ciebie pytają. – Westchnięcie. Sięgnąwszy za pazuchę wyciągnął spod płaszcza kopertę i położył ją na stole. – Mogę ci pożyczyć tylko tyle. Ja też mam czynsz do płacenia, stary.
– Nie wiem, jak ci dziękować, Benny – Dean popatrzył na niego, z wdzięcznością. – To znaczy, wiem – dodał, żeby rozładować atmosferę. Pokazał na swojego ukochanego. – Ale teraz mam Casa i...
– Jeb się – Benny zaśmiał się, w sumie zaśmiali się wszyscy trzej, nawet Cas. – Rzygałem już dzisiaj. – Umilkli, stojąc tak w tej kuchni, wokół stołu. Lafitte zaczynał zmianę o ósmej, dochodziło za dwadzieścia; stary zegar na ścianie tykał. – Co zrobicie w przyszłym miesiącu?
– Szukam pracy. Musimy wyjść na prostą, potem oddam co do grosza.
– Masz coś na oku?
– Nie bardzo. Rozsyłam zgłoszenia po mieście, ale niezbyt jest czym pochwalić się w cv.
– Ja mam znajomego w zakładzie po drugiej stronie kanału, produkują tam jakieś badziewia, kontakty, wtyczki, przedłużacze. Prześlę ci jego numer telefonu, zadzwoń, powiedz, że jesteś ode mnie, może coś się dla ciebie znajdzie. No już, nie musisz mnie ściskać – Benny uniósł ręce w obronnym geście, bo Dean przekrzywił głowę i rozłożył ramiona, jakby miał zamiar zrobić dokładnie to. – Podziękujesz mi wystarczająco, jak nie wrócisz więcej do tego syfu. Micha mi się cieszy, serio, jak tylko sobie pomyślę, że się z tego wyrwałeś. Bliżej już niż dalej, co? – klepnął Deana w ramię. – Trzymaj się, Dean-o. A ty dbaj o niego, panie Niebieskooki Brunecie. I o siebie przy okazji.
Castiel zajrzał do koperty, nim Dean powrócił z przedpokoju, dokąd odprowadził przyjaciela. Benny poszedł sobie, machnąwszy mu na pożegnanie.
– Tu nie ma tyle, ile potrzebujemy, Dean – stwierdził, przeliczywszy banknoty. – Jest o połowę mniej.
– Wiem. Benny uprzedził, że nie może pożyczyć więcej, nie ma co wybrzydzać, Cas. Tak naprawdę nie musiał pożyczać nam nic, nie ma obowiązku nam pomagać.
– No rozumiem, ale jak teraz...
– Powiem Siergiejowi, że mam tylko tyle i wyrównam przy kolejnej spłacie.
– Co? A jak zrobią ci krzywdę?
– To nie będą pierwsi.
– Dean, cholera jasna – Cas zostawił kopertę i podszedł do niego, żeby objąć go za szyję. – Nie chcę, żeby ktoś cię pobił. Żeby ktoś skatował cię jak mnie, nie możesz tam iść mając świadomość, że tak się stanie. Przecież mogą cię zastrzelić!
– Nie zastrzelą mnie. Chcą, żebym spłacił dług, jeśli mnie zabiją nie dostaną niczego, czemu miałoby im się to opłacać? Dostanę kopniaka i tyle, przeżyję. Siergiej trzaśnie mnie w łeb i powie, żebym lepiej następnym razem miał te pieniądze i to wszystko, znam go, kochanie. Wiem, czego się spodziewać. Zresztą i tak nie mamy innych opcji, nie mamy skąd wziąć tego hajsu. Musimy brać tę sprawę na klatę, taką, jaka jest.
– Dean – z twarzy Casa odpłynęły wszelkie emocje, kiedy coś przyszło mu do głowy. – A co jeśli... jeśli on spróbuje cię wykorzystać? Mógłby chcieć to zrobić?
– Siergiej? – krótkie parsknięcie. – Nie wiem, wydaje mi się, że nie. Słyszałem, że ponoć kupują i sprzedają dziewczyny, tylko dziewczyny. Nie sądzę, żeby miał ochotę odebrać ode mnie zapłatę w taki sposób. Nie pasuje mi to do niego. Nigdy tego nie proponował, a zapewne zaproponowałby wcześniej, gdyby wchodziło w grę.
– Ale pewien nie jesteś.
– Nie – Dean westchnął, przyznając mu rację. – Nie bój się – on również go objął, w pasie. – Obracam się w takim środowisku odkąd byłem małym chłopcem, ryzykowałem więcej razy niż potrafię ci przytoczyć. I ciągle żyję. Pójdę, załatwię to i wrócę.
– Pójdę z tobą.
– Nie ma mowy. Nie mogą wiedzieć, że jest ktoś taki jak ty, dałbym im do ręki gotowy pomysł na zastraszanie i szantaż. Oni też mnie znają, wiedzą, że się nie boję. Lepiej, żeby to się nie zmieniło, żeby sądzili, że nie mam nic do stracenia, że nie mam słabych punktów. Dlatego siedź w domu i nie rozpowiadaj, że jesteśmy razem!
– A jesteśmy? Razem?
– No... chyba tak. Wszystko na to wskazuje.
Zaśmiali się do siebie i złączyli ze sobą czoła, chociaż serce Deana ścisnął niepokój, gdy Cas wyciągnął na światło dzienne jego gnieżdżącą się gdzieś z tyłu głowy myśl, nieprzyjemną myśl – co będzie, jeśli Siergiej i jego banda dowiedzą się, że w życiu wiszącego im wciąż sporą sumę blondyna ktoś się pojawił? Czy wtedy przyjdą po Casa i spróbują skrzywdzić go, by wymusić na Deanie większe przykładanie się do spłaty długu? Najbezpieczniej w tej sytuacji byłoby po prostu oddawać wszystko w terminie, jednak siłą rzeczy obecnie nie było to możliwe. Przytulając się do Casa postanowił się o to nie martwić, przecież jak na razie nikt o nich nie wiedział. Pieniądze oddawał w parku, te zbiry nie pojawiały się u niego w domu.
– Chodźmy spać, Cas – zaproponował, nie chcąc się tym katować, samym analizowaniem możliwych scenariuszy. – Zgaśmy światło.
♥
Zardzewiała karuzela na parkowym placu zabaw zgrzytnęła niemiło w jesiennym mroku. Latarnia paliła się, jej światło mrugało, żarówka bzyczała lekko; na ten plac patologia z okolicy złaziła się w cieplejsze wieczory, żeby pić i jarać, i niszczyć stare zabawki, które kiedyś, zdaje się bardzo dawno temu, służyły dzieciom. A może nigdy im nie służyły. Dean tego nie wiedział. Stał na placu z rękami w kieszeniach kurtki, było zimno, para wydobywała mu się z ust gęstymi kłębami – huśtawkę niemal całkowicie zdemolowano, zjeżdżalnia była odrapana. Łuszczyła się na niej farba. Piaskownica pozostała zbitką desek, rozchodzących się i przegniłych od wilgoci.
Pachniało opadłymi liśćmi.
Duży transit zaparkował w pobliżu, wyskoczyła z niego grupka mężczyzn liczna jak na fakt, iż on miał pojawiać się (i pojawiał się) na przekazywaniu pieniędzy sam. Gdyby mógł zabrać ze sobą Benny'ego! I jakąś broń. Może by ich wszystkich rozbroili. Dean mógł sobie o tym fantazjować, jednak nigdy nie pozwoliłby, by jakiś jego znajomy taplał się w jego gównie. Benny nie zasługiwał, by go wplątywać w mafijne porachunki, pożyczył mu kasę, tyle wystarczało.
– Winchester – Siergiej mówił z silnie wschodnioeuropejskim akcentem, wypowiadane przez niego słowa były szorstkie. – Kasa.
Stanęli przed nim, on, potężny chłop z kwadratową szczęką i jego stado ochroniarzy, czy też ekspertów od spuszczania łomotu, w niemal równej linii. Wyciągnąwszy ręce z kieszeni Dean sięgnął pod kurtkę, wyjął stamtąd kopertę od Benny'ego i podał ją gangsterowi, Siergiej spojrzał na nią, na niego i z powrotem na nią. Wydarł ze środka pieniądze, kopertę upuścił na ziemię. Zgiąwszy banknoty wpół pomiędzy palcami przeliczył część z nich błyskawicznie i twarz nadęła mu się.
– Ty shutish'? [Jaja sobie robisz?] – spytał, po rosyjsku. – Toż tu ne khvatayet [brakuje]. Malo! [Mało!]
– Słuchaj, nie wiem co ty tam gulgoczesz po temu swojemu, ale nie mam więcej. Nie w tym miesiącu. Wyrównam przy kolejnej spłacie, przysięgam – złożył ręce, jak do modlitwy. – Oddam pieniądze, Siergiej. Nie mam w tej chwili więcej.
– Przysięgasz? – pierdolony akcent. Nawet zwyczajny zwrot brzmiał napompowany nim jakby ktoś chciał napluć komuś w twarz. – On klyanetsya! [Przysięga!] – ruski mafioso parsknął do swoich towarzyszy. – Dajemy ci szansę, ty sukin' syn! Masz tylko oddawać kasa mnie co miesiąc. I co? Ty prinosish' slishkom malo! [Przynosisz za mało!]
Dostał z liścia, tak, jak się spodziewał. Zachwiało nim, jeden z kumpli Siergieja podszedł do niego i pchnął go w pierś, a potem złapał go za kurtkę i z pięści przywalił mu w nos; to pozbawiło Deana wizji, przewrócił się, spadł na niego kopniak, jeden, drugi. Oberwawszy w brzuch zwinął się, plując krwią, bo przygryzł sobie język. Inny facet zaszedł go od tyłu i zdzielił nisko po łydce, krzyknął, z zakrwawionymi ustami, i zakrwawionym nosem, ponieważ AKURAT TO zabolało, kurewsko.
– Następnym razem widzę cię ze wszystkim, ty ponimayesh'? [rozumiesz?] Całą kwotą! Albo rozwalę ci łeb! Shlyukha – Siergiej splunął na niego. To ostatnie oznaczało „dziwka". Tyle rosyjskiego Dean Winchester zdążył się nauczyć.
Kopnęli go raz jeszcze, po lędźwiach. Podnosząc się na trawie na łokcie słyszał, jak odchodzą, jak zasuwają się drzwi transita – wypluł krew, dłonią obtarł tę lejącą mu się z nosa.
– Fuck – zaklął, obejrzawszy się sobie przez ramię, transit odjechał. Jego uszu dobiegły głuche tąpnięcia, jakby ktoś biegł w jego kierunku; obrócił głowę w stronę, z której dochodziły i zobaczył biegnącego ku niemu bruneta. No nie. To jakiś żart.
– Dean!
– Cas? – dźwignął się z trawnika, spróbował wstać. – Kurwa, Bóg cię opuścił?
– Dawno temu – Castiel padł przy nim na kolana. Deanowi nie udało się podnieść, klapnął z powrotem, bo zawirowało mu przed oczami i utracił orientację. – Co ci zrobili? O Jezus Maria, cały jesteś we krwi!
– To tylko strasznie wygląda – odparł, z westchnieniem. Cas przytrzymał go przed sobą, jego obraz przez moment jeszcze kręcił się niczym na tej zapomnianej karuzeli, w końcu się zatrzymał. A nawet wyostrzył. – Trafili mnie w kichawę, poza tym nic mi nie jest.
– Co powiedzieli?
– To, co ci mówiłem, że powiedzą. Że za miesiąc mam mieć hajs. Po co wyszedłeś z mieszkania? – syknięcie. – Prosiłem cię! Siedź na dupie. To niebezpieczne. Mam nadzieję, że cię nie widzieli.
– Nie widzieli. Auto odjeżdżało już, kiedy wybiegłem z uliczki. Och, Dean, dlaczego musisz zgrywać takiego bohatera – Cas jęknął, podnosząc go za rękę. Przerzucił sobie ramię blondyna przez kark, beżowy płaszcz założony miał jak zwykle ostatnimi czasy na tylko jedno własne ramię. Drugie ukrył pod nim, czas leczenia złamanej ręki w gipsie wynosił około czterech, czasem pięciu lub sześciu tygodni. Starał się o tym nie myśleć, o tym jaki to szmat czasu i jak długo nie będzie w stanie przez to normalnie zarabiać. – Zupełnie jak wtedy, kiedy cię poznałem. Postawiłeś się Pytonowi. Czy tobie brakuje instynktu samozachowawczego czy co? Czy naprawdę, na miłość boską, musisz szukać sobie zatargów z samymi draniami? No już – pocieszył go, bo Dean nie odpowiedział, za to prawie przysnął, słabnąc od utraty krwi. – Przyłóż do nosa – podał mu chusteczkę. – Trzymaj mocno. Idziemy do domu.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top