Tears in Heaven (part 2)

Have a holly jolly Christmas, it's the best time of the year, now I don't know if there'll be a snow, but have a cup of cheer. Have a holly jolly Christmas and when you walk down the street say hello to friends you know and everyone you meet.

Dean nie spotkał żadnego przyjaciela idąc do galerii, gdzie ludzie, którzy mieli na to pieniądze robili ostatnie zakupy – nie odezwał się też do nikogo nieznajomego, wystarczająco dużo zagadywał do nieznajomych w przeszłości. Święty Mikołaj przyjmował dzieci na parterze, gdzie stała wielka choinka błyszcząca tak pięknie... Stał pod nią przez chwilę i patrzył, zadarłszy głowę, na drzewko, jakiego on nigdy nie miał i prawdopodobnie nie miał mieć. Światełka migotały, odbijając się w czerwonych i zielonych bombkach, w złotych gwiazdach. „Holly Jolly Christmas" płynęło z głośników.

– Hej – usłyszał i oderwał wzrok od choinki. Spuścił go na Casa, który zdążył już przebrać się z kostiumu elfa we własne ciuchy i teraz stał obok niego, z torbą przewieszoną przez ramię. – Wszystko w porządku? Skończyłem, możemy iść.

Odchrząknięcie.

– Święty jeszcze bierze gówniaki na kolana – pokazał na Mikołaja, który istotnie, ciągle pracował. Wciąż czekała do niego niewielka kolejka.

– Hannah została – Cas kiwnął głową, wskazując ciemnowłosą jak on dziewczynę przebraną za aniołka. – Wystarczy, i tak za chwilę się zwijają. Nie chcą pominąć żadnego dziecka, choć teoretycznie powinniśmy byli skończyć o piątej. Chodź – złapał Deana za rękę. – O szóstej zamykają galerię. Na dworze bardzo pada? Śniegiem? Dean – pochylił się, by spojrzeć blondynowi w oczy. Coś było nie tak, jak powinno. – Co się stało? Wydajesz się totalnie oderwany. Nieobecny. Wszystko gra?

Nie. Nic nie grało. Nic poza tą świąteczną muzyczką, od której chciało mu się płakać, bo tajemnica, którą nie zdążył się jeszcze podzielić dławiła go, trzymanie wszystkiego za zębami to najgorsza krzywda, jaką człowiek może wyrządzać samemu sobie. Niestety Dean Winchester odkąd pamiętał miał do niej słabość. I nie potrafił przyznać się Castielowi, że znów coś poszło nie tak. Że znowu zawiódł. Że nie ma już pracy, której zdobycie znaczyło dla nich tak wiele.

Jak poradzić sobie z takim poczuciem beznadziei? Niemej rozpaczy, rozdzierającej serce? Wolno osunął się przed Casem na kolana, rozwiązując sprawę tak jak umiał, rozwiązaniem na tu i teraz, nie długofalowym.

– Cas – wyszeptał, wyciągając pierścionek. Jak można się było spodziewać Castiel wywalił na niego gały. Choinka była tuż obok nich, osłaniając ich przed byciem na kompletnym widoku, ludzie przechodzili, ale rzucali jedynie spojrzeniami i nie zatrzymywali się. W prawdziwym świecie nikt nie ma czasu, by się zatrzymać i patrzyć. By podziwiać, czy bić brawo. Nikogo to nie obchodzi. – Cas – powtórzył. – Nie mamy grosza przy duszy, wiem. Ja go nie mam. Nie mam niczego, co mógłbym ci dać, ale chcę być z tobą i chcę cię kochać. Kocham cię tak mocno – pokręcił głową, przełknął ślinę. Cas nie odezwał się, nie przerywając mu. – Wyjdziesz za mnie?

Smutek wymalował się brunetowi na obliczu. Przez chwilę żaden z nich nic nie mówił, było więc cicho, nie licząc odgłosów galerii, muzyki i szumu ostatnich klientów. Kroków tu i tam.

– Dean – rzekł w końcu, westchnąwszy. – Co ty robisz. Po co kupiłeś ten pierścionek? Wystarczyłoby, gdybyś... gdybyś zapytał. Wiesz, co ci odpowiem. Chyba wiesz, prawda? Ja też cię kocham. Tak, wyjdę za ciebie. Nie musiałeś nic kupować.

– Chcę, żebyś go nosił – wyjąwszy obrączkę z pudełka Winchester wsunął mu ją na palec. Cas przytrzymał dłoń na jego dłoni, by mogli na nią spojrzeć, na jego zaobrączkowaną rękę. – Powinieneś mieć pierścionek będąc moim narzeczonym. Kocham cię – przypomniał, podnosząc się, by go przytulić; Cas nie zaprotestował, przytulili się, pod świątecznym drzewkiem. – Kocham cię, Cas. Dziękuję, że się zgodziłeś.

– Czyś ty na głowę upadł? – Cas odsunął od siebie jego twarz i spojrzał mu w nią, popatrzyli na siebie. – Poślizgnąłeś się na chodniku, Dean? Za co dziękujesz? Dziwnie się zachowujesz.

– Bo oświadczam się pierwszy raz.

– To dobrze – brunet zaśmiał się, usta blondyna drgnęły w sztucznym uśmiechu i to go nieco uspokoiło. – To bardzo dobrze – z powrotem się przytulił, pogłaskał Winchestera po króciutkich włoskach z tyłu głowy. – Wesołych Świąt.

– Wesołych.

Wsparty na ramieniu ukochanego Dean nie był do uśmiechu za jego plecami zdolny, mimo iż właśnie usłyszał „tak" od osoby, z którą chciałby spędzić resztę życia – to wprost nie do pojęcia. Sekrety pożerają i dzielą, czy nie nauczył się tego, zostawszy zdemaskowanym przez Castiela w październiku? Wtedy Cas mu wybaczył, jednak ileż tak można. Mimo to nie wyobrażał sobie zepsuć tej chwili, mówiąc mu; ani kolejnej, kiedy wyszli wreszcie z galerii i poszli za ręce chodnikiem do domu Benny'ego. Kolejnej, gdy otworzywszy sobie dorobionym dla nich przez Benny'ego kluczem zdjęli z siebie ubrania w przedpokoju i całowali się, aż plecy Casa uderzyły o ścianę, słodkie westchnienia wydobywały się z ich ust, wraz z ciepłym oddechem. Za oknami sypał śnieg. Obrączka pasowała na Casa idealnie.

A Dean miał... przesrane. I gardło związane, jakby ktoś ścisnął mu je trytytką.

W świetle rzucanym przez uliczne lampy i wpadającym do ich pokoju przez okno tańczące w powietrzu śnieżynki widoczne były na podłodze jako cienie. Drobne cienie, wirujące małe punkty. Światło to było żółte, cienie śnieżynek przesuwały się również po twarzy Deana Winchestera, po jego policzku, kawałku skroni, nosa i szczęki. Leżał, nie mogąc spać. Cas oddychał spokojnie u jego boku, pogrążony we śnie, jemu nie danym – u Benny'ego mieli łóżko. Dwuosobowe, dość szerokie, choć krótkie. Nie sposób spać, gdy umysł nie jest spokojny. Ciało może być wykończone, ale dopóki jaźń pracuje na najwyższych obrotach o zaśnięciu można zapomnieć. Dean westchnął w ciemności, odetchnął przez nos, myśląc, myśląc nieustannie. Czy cholerne głosy w jego głowie mogłyby choć na chwilę zamilknąć? Czy to miało w ogóle szansę się kiedyś wydarzyć?

Pod czachą miał głośno jak ani razu w ostatnim czasie. Podniósł się, usiadł... ten hałas jakby nieco przycichł. Spojrzał na okno, to nie były wymarzone warunki na spacer – ale tu, na miejscu, w mieszkaniu Benny'ego miał do snu jeszcze gorsze, i to mimo iż znajdował się w łóżku koło faceta, którego poślubiłby i nosił na rękach od tak, gdyby sytuacja była inna. Przechodząc przez pokój cicho, by go nie obudzić poszedł do łazienki. Tam przebrał się, z koszulki i bokserek w dżinsy i flanelę. Popatrzył do lustra. Przeczesał włosy, układając je, żeby wyglądały dobrze. Opuszczając mieszkanie złapał za kurtkę. Zarzucił ją na ramiona zamknąwszy za sobą drzwi i schodząc klatką, w której każdy krok niósł się echem, choćby człowiek się jak starał; jednakże teraz był już daleko od Casa. Z klatki go nie zbudzi.

Na kolację wigilijną zjedli makaron. Nie był pewien, co znajdowało się w lodówce na ich świąteczny obiad, ale z pewnością nie była to szynka, pudding ani szarlotka. Benny nie obchodził świąt, bo nie był religijny, a i ze względów świeckich czy też bardziej komercyjnych robić tego nie miał jako samotny gość po co. Mróz szczypał go po buzi, Deana oczywiście, gdy tak szedł przed siebie ulicą, ludzi było wyjątkowo mało. Pojedyncze sztuki. Dopóki nie dotarł pod kościół.

Słyszał organy z daleka, gdy po Chicago nie jeździły auta, autobusy i tramwaje dźwięk niósł się w lekkiej zamieci, słyszał, jak śpiewa chór. Przystanął pod wysoką budowlą, ktoś minął go, zmierzając na wieczorne świętowanie spóźniony. Drzwi uchyliły się, ciepły blask wypłynął w mrok z wnętrza kościoła, śpiewanie na moment stało się wyraźniejsze. Gdyby tylko mógł dać Casowi prawdziwe święta. Gdyby mógł pójść z nim na taką nocną mszę, rano obudzić się, by znaleźć stosy prezentów pod choinką, a następnie pojechać i zjeść świąteczny obiad z rodziną. Z rodzicami, braćmi, siostrami. Spuścił głowę. Chyba w jakiejś innej rzeczywistości, bo na pewno nie w tej.

Powlókł się dalej, zostawiając rozśpiewany kościół za sobą.

Mając piętnaście, szesnaście lat Dean Winchester wiedział już, jak poruszać się po mieście tak, by odnajdywać tych, których potrzebował, by ktoś zapłacił mu za McDonald'sa, kanapkę PB&J, fantę i płatki na śniadanie. I nieważne, w jakim mieście się znajdowali, każde większe funkcjonowało tak samo. Nie miał jeszcze własnego prawa jazdy, kiedy już woził Sammy'ego impalą, umiał jeździć wcześniej, legalne prawo do tego wyrobił sobie później. Ojciec przepadł, minął tydzień i uznał, że mogą wyjechać, nie czekając już na niego. Zabrał jego chevroleta. Pamiętał odbicie motelu w bocznym lusterku, gdy wyjeżdżał z parkingu.

Dokąd jedziemy? – Sammy odezwał się ze swojego miejsca. Był rozespany, bo wymeldowali się w środku nocy. – Gdzie jest tata?

Taty nie ma – uciął to, krótko. – Ja się będę tobą opiekował.

W kieszeni – pusto. Zatrzymawszy się na stacji przetrząsnął wszystkie schowki w aucie, ale pieniędzy nie znalazł, żadnych. Ojciec nie miał oszczędności na żadnym koncie, o ile było mu wiadomo. Wszystko wybierał na bieżąco, żeby mieć na picie i paliwo. Bak świecił pustkami, musieli zatankować. Wynurzając się z przeszukanego samochodu Dean odetchnął ciężko, para poszła mu na chłodzie z ust. A może by tak zalać bak i odjechać? Mógłby wyrzucić po drodze tablice, a potem jakoś załatwić nowe. Nie. Jeszcze tego brakowało, żeby zgarnięto go do aresztu, a Sammy'ego do przytułka. Nie chciał, żeby ich rozdzielono, właściwie rozdzielenie się z bratem było ostatnim, czego pragnął. Posypałby mu się świat.

Upewnił się, że Sam śpi w chevrolecie, zawinięty w kocyk. Ruszył, żeby obejść stację.

Na dużym parkingu, gdzie parkowali kierowcy chcący odpocząć i przespać się w drodze stało kilku mężczyzn, czterech, dokładniej rzecz biorąc, każdy z nich trzymał w ręce po piwku; zarechotali głośno, z czegoś opowiedzianego przez jednego z nich. Mieli dżinsy i puchowe kamizelki, bo było zimno. Bardzo ciężkie buty.

Ej, patrzcie na tego – mężczyzna w niebieskiej puchowej kamizelce pokazał na niego. Jego włosy, skręcone pod czapką, sięgały mu na ramiona. – Młody! Żeś się w przeogromnie niekorzystnym miejscu zgubił. A jak z krzaków wyskoczy jaki Ted Bundy? Zmykaj do matki na kolację. Pewno ci da pachem po dupsku, ale cię przynajmniej nikt nie zakatrupi.

Zaśmiali się, kołysząc się na stopach na zimnym asfalcie.

Mam dziewiętnaście lat – skłamał. – Nie muszę być u pieprzonej matki na kolacji. Jadę do Ohio. Mogę piwa? – spytał, wskazawszy butelkę. Popatrzyli po sobie.

Chlapnij se – inny, z rudawym zarostem, podał mu butelkę. W USA dziewiętnaście lat to na alkohol za mało, już pomijając fakt, iż WIDAĆ BYŁO, że jest młodszy. Ale żaden z nich tego nie zweryfikował. – Będziesz tu spał? Na parkingu? Niebezpieczna sprawa dla takiego chłoptasia.

Odciągnął butelkę od ust, mlasnęło.

Sam mogę być niebezpieczny – odparł, przełknąwszy. Oddał piwo właścicielowi. – Szukam kasy na benzynę.

Rechot.

Ile potrzebujesz?

Muszę zalać cały bak – wyciągnął z kieszeni papierosy, wsadził sobie fajkę pomiędzy wargi. Odpalił, używając wszystkich swoich sztuczek, by wydawać się starszym niż był w rzeczywistości, by bardziej do nich pasować; przekleństwa, piwo, szlugi. Chodziło o to, że kierowcy byli dobrą grupą docelową, bo sami zwykle mieli za uszami sporo, łamali przepisy, jeździli po alkoholu. Ktoś, kto sam jest na bakier z prawem do takiego stopnia nie sprawdza drugiego. Kasjer na stacji zapytałby go o dowód, gdyby próbował kupić piwo tam. Wydmuchał dym. – Pożyczycie?

A zarobić to nie łaska? – parsknęli. – Gówniarze. Na wakacje do sklepu żarcie na półki wykładać.

Jak dojadę do Ohio to się przyjmę.

Akurat – kierowca w niebieskiej puchówce opróżnił swoją butelkę do końca. Rzucił ją na asfalt, stłukła się z małym trzaśnięciem. – Idziesz spać, Eddie? Ja się muszę kimnąć.

Popodawali sobie dłonie i rozeszli się, jeden pocierając się po karku, dwóch przepychając się między sobą, dopóki nie odeszli w przeciwne strony, do swoich ciężarówek. Jeden został. Rudy, ten, który dał mu się napić. Dean poczuł na sobie jego wzrok, przeszedł go dreszcz, jednak nie dał tego po sobie poznać. Popatrzył na mężczyznę i uśmiechnął się, kokieteryjnie, choć zdanie sobie sprawy z faktu, iż ten wyraźnie połknął haczyk skręciło mu jelitami.

Nie dał po sobie NIC poznać.

Oglądałeś kiedy kabinę mercedesa? – spytano go, wielka ciężarówka marki Mercedes Benz odcinała się czernią na tle granatowego nieba.

Tamten raz bardzo go bolał, tamten mężczyzna prawie go zgwałcił. Prawie, bo Dean chciał tego i nie próbował przerwać, nie bronił się, potrzebował pieniędzy – ale nic nie było po jego myśli. Nie dostał szansy na jakąkolwiek inicjatywę. Facet o rudawym zaroście zerżnął go po swojemu, jego fiut był wielki jak tir, którym jeździł i cholernie twardy. A Deanowi nie sprawiało to przyjemności, więc pojawił się problem. Niemal wyszarpnął kilka banknotów na pokrycie paliwa nieznajomemu z ręki, bo podniósłszy się za kierownicą do pozycji siedzącej, gdy Dean zapinał spodnie, zastanowił się głośno, czy rzeczywiście powinien mu je dać. Szarpnął mu je i wyskoczył z kabiny, nogi ugięły się pod nim. Pobiegł do chevroleta, chwiejąc się, obiegłszy go padł za nim na płytę parkingu, oparł się plecami o koło; rozpłakał się, emocje puściły i w formie łez wypłynęły z jego ciała, bolało go. Bo partner był zupełnie niedopasowany, a i chemii nie było pomiędzy nimi żadnej.

Do najbliższego motelu dojechali z Sammy'm dopiero następnego dnia. Krew na jego udach zdążyła zamienić się w strupy i wetrzeć w materiał dżinsów.

Tak czy inaczej nie było wątpliwości, że Dean faktycznie znał się na wyszukiwaniu podobnych idiotów, którzy chcieli zapłacić za możliwość wsadzenia w niego kutasa na pięć minut – to doprawdy niedorzeczne. Bo te „razy" z parkingów i tego typu miejsc naprawdę nie trwały dłużej, a dawali mu za nie hajs. Dlaczego ludzie tacy byli? Czy nikt nie czekał na nich w domu, na żadnego z nich? Wątpił w to niezmiernie. Dlaczego nie potrafili powstrzymać się od obrzydliwych rzeczy, by wrócić do ukochanych osób i zrobić to z nimi? Czemu woleli za stówkę czy dwie wsadzić chuja nieznajomemu chłopakowi, obojętnie już gdzie, czasem tylko do krtani? Jedno wiedział na pewno. Przez lata nic się pod tym względem nie zmieniało. Chicago nie odstawało od innych dużych miast. Miało swoje dzielnice, swoje parkingi i zajazdy, bary, kluby, gdzie posranych typów było od zajebania. Niektóre z nich działały w Wigilię jak w każdy inny normalny dzień.

Wszedł do klubu „Flamingo", w którego przypadku sama ta nazwa świadczyła o totalnej chujowiźnie, jaką miał zastać w środku. Tak kiczowate, że aż trudno w to uwierzyć. Tak schematyczne. W lokalu spędzały tego wieczoru czas osoby, które jak Benny nie miały powodu, by uznawać, że są święta. Pomyślał o Casie śpiącym w mieszkaniu u Benny'ego i nie zrobiło mu się przykro – nie miał już na to siły. Na odczuwanie przykrości. Coś mu w życiu wyszło i znów ściągnięto go na dno, a na dodatek okłamał narzeczonego. Zataił przed nim prawdę, prawdę która w ich związku znaczyła wszystko i więcej.

Odetchnął. Poszedł w kierunku baru.

– Jacka Danielsa – powiedział, do barmana, siadając przy ladzie. Choć ostatnim razem, kiedy tak samo wszedł do przypadkowej speluny, bo było mu źle, zakochał się w facecie, którego zobaczył za ladą tego wieczoru nawet nie przyjrzał się osobie podającej mu whisky. Zwyczajnie ją zignorował. Obejrzał się, na grupkę siedzącą w rogu koło drzwi, to był ciemny kąt, nieco odizolowany od reszty knajpy. Czterech mężczyzn siedziało tam, och, słodka ironio. Znów było ich czterech. Nie byli to rzecz jasna ci sami mężczyźni, bez przesady. Liczba jednak się zgadzała, aparycja również. Mieli na sobie puchówki.

Poczekał, aż jeden z nich spojrzy w jego stronę i nawiązał z nim wzrokowy kontakt. Siedzieli tak przez chwilę, patrząc się na siebie.

Grała muzyka, Scorpionsi. „Rock You Like a Hurricane". Było głośno, dlatego nie było to możliwe, by usłyszał, co mówili między sobą, mężczyzna odstawił jednak swoją szklankę na stolik (cokolwiek pił) i wstał, wyjaśniając pozostałym, o co chodzi. Nie uszło Deana uwadze, że machnął nieznacznie na niego, pokazując go im. Czym prędzej odwrócił się do lady, poziom adrenaliny wzrósł mu błyskawicznie. Serce załomotało. Strach... Tak. Strach. Był tego nieodłącznym elementem, a on był po prostu świetny w jego tuszowaniu. Zadzwoniło mu w uszach.

The night is calling, I have to go, the wolf is hungry, he runs the show, he's licking his lips, he's ready to win, so what is wrong with another sin?

– Ej – nieznajomy trącił go w ramię. Dean podniósł wzrok. – Mogę o coś spytać? Jesteś kurwą z klubu Crowley'a?

Strach ustąpił... paraliżowi. Podobnemu do tego w gabinecie G. G. Kelly'ego, gdy usłyszał, że ma się rozebrać, i w zasadzie niewiele różniącemu się od tamtego wiele lat wstecz, kiedy zorientował się, że rudy kierowca został przy nim, żeby zaproponować mu, że zapłaci za seks. Nie odpowiedział od razu, nie przygotowawszy się na to. Serio miał nadzieję, że tańcząc wiele nocy, miesiącami, na scenie przed dziesiątkami, setkami ludzi z TAKĄ TWARZĄ pozostanie anonimowy w tym samym środowisku? Jeszcze jakby wyniósł się ze stanu, albo zmienił sferę społeczną. Ale przecież wciąż był w tym samym miejscu.

– Już nie – odparł, ostrożnie. Owszem, przyszedł rozejrzeć się za kimś, kto byłby skłonny dać mu trochę pieniędzy za jakiś akt intymności, nie spodziewał się jednak, że ktoś rozpozna w nim dziwkę. Nie o to chodziło. Nie przyszedł pracować. Przyszedł po jakiś ratunek. A może... może po karę. Bo zjebał. I zasługiwał na nią.

Zasługiwał, żeby zerżnięto go bez litości i zostawiono w rynsztoku.

– Ale byłeś nią?

– Jakiś czas.

– Podobno kurewsko dobry czas. Słyszałem, że obciągasz jak blondynka pod kinem. Tak mi ktoś o tobie powiedział.

– Może obciągam.

– Postawić ci drinka?

Rzut okiem na jego zjebaną gębę.

– Nie obciągam za drinka.

Cas przebudził się krótko po pierwszej w nocy. Pomacawszy poduszkę koło siebie zaobrączkowaną lewą dłonią zmarszczył brwi i podniósł się, obrócił, w pościeli; Dean zniknął. Jego połowa łóżka była wygnieciona, ale chłodna. Nie było go już od jakiegoś czasu.

Benny'ego również nie było. Wyszedłszy z sypialni do przedpokoju brunet zobaczył kurtkę Winchestera i jego buty. Stały na swoim miejscu. Co, do cholery? Poszedł do kuchni. Pstryknąwszy włącznikiem światła wzdrygnął się i prawie dostał zawału, Dean siedział przy stole, oparty o jego blat, z głową wspartą na dłoni i twarzą ukrytą w niej. Był w ubraniu. Nie w piżamie. W dżinsach, i flaneli.

– Dean? – mrużąc oczy przed ostrą białą lampą Castiel podszedł do niego, podszedł do stołu. – Co ty tu robisz? Czemu jesteś ubrany? Dean?

Blondyn pociągnął nosem. Opuścił dłoń i Cas cofnął własną, z jego ramienia, ujrzawszy jego oblicze w opłakanym stanie, dosłownie. Dean płakał, oczy miał czerwone od łez. Był blady, w trupim blasku tej pieprzonej jarzeniówki blady jak upiór i wyglądał koszmarnie.

– Wyszedłem, kiedy spałeś, żeby pójść znaleźć debila, który zapłaci mi, jak mu postawię laskę – odpowiedział, łamiącym się głosem. – I znalazłem go. Chciał zapłacić. Ale nie zrobiłem tego – szept. – Nie zrobiłem, Cas, nie mogłem. Mogłem zarobić dla nas pieniądze, ale odepchnąłem go od siebie i uciekłem stamtąd, ledwo zostaliśmy sami. Byliśmy w kiblu dla gości. W klubie Flamingo. Boże, to obrzydliwe. Ja jestem obrzydliwy, Cas.

– Dean, Chryste – Cas opadł na krzesło obok niego. – Czemu? Czemu chciałeś to zrobić?

– Straciłem pracę – odpowiadając mu Dean nie patrzył na niego, patrzył w stół. Cas złapał go za dłoń i trzymał jego palce w swoich, na stole, głaszcząc je. – Straciłem ją, kochanie. Jebany kierownik dowiedział się skądś, czym się zajmowałem i próbował zmusić mnie, żebym się przed nim rozebrał. Szantażem – wyjaśnił, cicho, Castiel westchnął, wzniósłszy wzrok. Świat był doprawdy posrany. – Nie zgodziłem się, więc mnie zwolnił.

– Kiedy to było?

– Dzisiaj.

– Czemu mi nie powiedziałeś? Dean, na miłość boską – brunet oblizał wargi. – Nie możesz zatrzymywać wszystkiego dla siebie, zwłaszcza że to akurat i tak by wyszło, czy nie po to jesteśmy ze sobą, żeby RAZEM radzić sobie z takimi problemami? Oświadczasz mi się i wciąż próbujesz mieć przede mną sekrety, jaki jest tego sens?

– Nie potrafiłem przyznać się... jaki jestem beznadziejny.

– Przestań. I nigdy więcej nie rozważaj takiego rozwiązania, rozumiesz? Wiesz, co znaczy fakt, że ostatecznie tego nie zrobiłeś? Znaczy tyle, że nie chcesz już tego robić. Może powinniśmy wziąć pożyczkę – głośne myślenie. – Z banku.

– Kto nam ją da. Żaden z nas nie ma stałej pracy ani historii dochodów. Kredytów nie udzielają na prawo i lewo, komu popadnie. Jesteśmy skończeni, Cas. Nie umiem już nawet zdobyć pieniędzy w sposób, w jaki je zwykle zdobywałem. Wylądujemy pod mostem.

– Nie mów tak.

– Nie chcę już brać pożyczek. Całe życie tylko się staczam... I może to był punkt krytyczny. Wracam do starych metod, ciągle, do metod które tylko ciągną mnie w dół. Bo puszczanie się za pieniądze to nie jest zarabianie. To tylko łatanie dziur w budżecie, przynajmniej w moim przypadku. Zobacz, gdzie jestem – krzywy uśmiech, uśmiech rozpaczy. – Na chacie u kumpla. Na kredyt, którego nigdy nie będę w stanie spłacić, nie przy obecnych perspektywach. Luksusowa prostytutka – śmiech przepełniony żalem. – Jebana kurwa Crowley'a.

Znów polały mu się łzy. Cas przysunął się do niego, przyciągnąwszy go do siebie za kark zetknął się z nim czołem.

– Nie nazywaj się tak, Dean. Nie mów tak o sobie. Nie jesteś już Crowley'a, jesteś teraz mój. I jesteś wspaniałym facetem, masz dobre serce. Nie płacz.

Siedzieli tak, blisko siebie, słone krople zasychały Winchesterowi na policzkach. Benny zastał ich w tej pozycji, na krzesłach przy stole, wróciwszy nad ranem.

– A wy tu co? – zdziwił się. – Ho ho ho, czy coś?

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top