One shot #2

Jest taki moment w pracy anestezjologa, gdy nawet ona staje się rutyną. Kontrolujesz funkcje życiowe, podajesz odpowiednie leki, w razie potrzeby zwiększasz ich dawkę. Twarze pacjentów zlewają się w jedną plamę, do każdej operacji podchodzisz z chłodnym profesjonalizmem. Ja ten moment miałam już za sobą. Asystowałam już przy wielu operacjach i za każdym razem najciekawszym momentem był ten, w którym usypiałam pacjenta.

Na moją twarz wpływa wyuczony uśmiech, który w założeniu ma uspokoić pacjenta. On, ona, dla mnie po prostu bezimienny pacjent, o którym jedyne co muszę wiedzieć, to to, co znajduje się w karcie pacjenta. Przygotowałam się, więc wiem, jakich leków nie podawać. Z tym uśmiechem sięgam po maskę, którą ma założyć pacjent.

- Pora spać proszę pana. – mówię za każdym razem.

Za każdym razem otrzymuję nerwowy uśmiech w odpowiedzi. Kiedy widzę, że w oczach szklą się łzy zdenerwowania, dodaję:

- Proszę się nie bać, operację będzie prowadził doświadczony chirurg.

W tym momencie zawsze do sali wchodzi chirurg prowadzący, który najczęściej uśmiecha się do mnie i pacjenta.

- A asystować mi będzie najlepszy anestezjolog w szpitalu.

Najlepszy. Fajnie brzmi, nic nie znaczy. Nie istnieje coś takiego jak „dobry lekarz". Bycie „dobrym" to wypadkowa szczęścia, doświadczenia, wykształcenia i zespołu stojącego za sukcesem. Suma summarum chwała i tak spada na chirurga prowadzącego, a reszta zespołu czeka niecierpliwie na moment, w którym to oni będą na jego miejscu. Chyba, że jest się mną. Anestezjolog pozostaje w cieniu, który dla niektórych jest komfortowy, innym znowu przeszkadza. Ten cień chroni nas nawet, kiedy któreś z nas naprawi to, co spartaczył ktoś inny. Bo jeśli coś pójdzie nie tak, to najwięcej roboty ma ten, który ma dopilnować, żeby pacjent z sali wyszedł oddychający.
Przy mnie nikt nie zmarł na stole. Po prostu kwestia szczęścia. Jednak był moment, kiedy coś wyrwało mnie z mojej bezpiecznej strefy.

Tego jednego dnia przeniesiono mnie na oddział chirurgii dziecięcej. Nie mówię, że się z tego cieszyłam. Po prostu nie umiałam mówić dzieciom, że zaraz je uśpię. Idąc przez ten oddział można było podzielić dzieci na kilka grup. Były takie, które były przerażone. W ich oczach widać było strach, kiedy widziały kogoś w kitlu. Były te, które uśmiechały się z nadzieją. One już miały za sobą najtrudniejsze i czekały tylko aż ktoś im powie, że rodzice mogą je zabrać do domu. No i te, które bywały tu regularnie i wszystko dla nich, tak jak dla nas, było po prostu rutyną.
Zaplanowana była jedna operacja. Już wcześniej pielęgniarki mówiły mi, żebym rozmawiała z dziećmi o nich, żeby nie myślały tylko o tym, że będą je kroić. Dziewczynka była już na stole, kiedy zaczęłam podłączać całą aparaturę.

- Jak masz na imię? – zapytałam, przyklejając jej elektrody.

- Eva. – odpowiedziała mała, a w jej głosie słyszałam dziecięcą sympatię. – A pani?

- Jestem Vee. – uśmiechnęłam się, ale tym razem szczerze.

- Co pani będzie tu robić? – uważnie obserwowała każdy mój ruch.

- Pilnować, żebyś była grzeczna i nie przeszkadzała lekarzom. – wystarczy jej ta wiedza.

Wtedy na salę weszli chirurdzy. Nie znali mnie, ale zostałam polecona, więc wierzyli, że sobie poradzę. Jeden z nich posłał mi tylko spojrzenie, które wyraźnie mówiło, że nie stać mnie na błąd.

- Pora spać księżniczko. – powiedziałam, podając jej maskę.

Poczułam uścisk jej małej rączki na przegubie.

- Wie pani, co, jeśli się nie obudzę, to nie będę na panią zła. – powiedziała, a w moich oczach zaszkliły się łzy.

- Ale ja chcę usłyszeć, co ci się śniło. – odparłam ze ściśniętym gardłem.

Potem rozluźniła uścisk, a ja obserwowałam, jak zamyka oczy, składając swoje młode życie na moje ręce.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top