8. Czwarta nad ranem
Yuuri obudził się nagle, biorąc głębokie wdechy powietrza. Serce waliło mu zbyt szybko, a przed oczami migotały resztki koszmaru, nie układające się w żadną sensowną całość. Chwilę zajęło mu pokonanie paraliżu myśli i podniesienie się z łóżka. Skierował się jak najszybciej ku kuchni, wiedząc z doświadczenia, że musi się najpierw rozbudzić, by zasnąć znów wolny od niepokoju.
Wychodząc z sypialni, obejrzał się na nieruchomą sylwetkę Rosjanina. Miał on z reguły lekki sen, ale tym razem nieprzykryty niczym z powodu„upału" mężczyzna, nie wydawał się bliski pobudki. Yuuriego zawsze na nowo zdumiewał widok śpiącego Wiktora. Zdawał się wtedy taki poważny, wręcz srogi, że można by zapomnieć, że ten sam facet potrafił deklamować z pamięci najbardziej lelawe wiersze miłosne albo z uśmiechem w kształcie serca gapić przez pół godziny na filmik z quokkami. Trudno było czasem uwierzyć ile różnych charakterów siedzi w jednej osobie. I jak spójny obraz się z nich wyłania, kiedy pozna się kogoś wystarczająco dobrze.
Zwalczając chęć pogłaskania śpiącej twarzy, Yuuri zbliżył się do okien w salonie i zasłonił je szczelnie. Zegar wskazywał czwartą nad ranem. Tak, to zawsze była czwarta nad ranem... Niebo na zewnątrz zmieniające kolor z żółtego świtu w niebieskie przedpołudnie nie wskazywało na środek nocy. Japończyk westchnął ciężko. Godziny wschodu i zachodu słońca w Rosji doprowadzą go w końcu do szaleństwa. Zimą nie zastawał dnia, latem nocy. Przy czym to drugie uważał za bardziej irytujące.
Dziwne uczucie niepokoju wciąż nie odpuszczało. Podszedł do wnęki kuchennej i ignorując stojące butelki z mineralną, nalał sobie wody z kranu. A przecież wczorajszy dzień był taki przyjemny. Po powrocie z treningów nigdzie nie wychodzili, nie ciążyły na nich żadne zobowiązania towarzyskie czy praca. W telewizji nic ciekawego nie leciało, właściwie to nie chciało im się niczego oglądać. Zamiast tego Wiktor nalał im po lampce tego drogiego, ale niezbyt dobrego wina, którego od dwóch miesięcy nie potrafili dopić i zaczęli rozmawiać. Właściwie cały wczorajszy wieczór rozmawiali i rozmawiali... Jak tomożliwe, że po tym całym czasie mieli jeszcze tyle niewyczerpanych tematów?Oczywiście, sporo dotyczyło łyżwiarstwa, zawszeteż znalazły się jakieś głupoty, jak rozważanieczy wybuchające jajka, które Wiktor zmajstrowałostatnio przy śniadaniu, można by użyć wprzemyśle wojennym, szło zahaczyć o zabawne przysłowia w rosyjskim i japońskim,dodać odrobinkę o nowych łyżwiarzach przystępujących do Klubu Czempionów izastanawiać się jak Jakow zamierza podporządkować sobie nowicjuszy, ułożyćranking najlepszych win, jakie pili w różnychzakątkach świata, co przeszło w zaskakującopoważną wymianę historii o tym, co robił czyjprzodek w czasie drugiej wojny światowej, którą jakimś zapomnianym już splotemwydarzeń zastąpiła później dyskusja na temat tego,kiedy bandy zostanie wreszcie dyscypliną olimpijską i typowanie złotegomedalisty na przyszłych Igrzyskach w curlingu.
Pod powiekami pojawił się obraz Wiktora siedzącego w poprzek kanapy z nogami przełożonymi przez uda narzeczonego i wymachującego gwałtownie kieliszkiem, opowiadając o improwizowanym meczu hokeja, który rozkręcił się przed próbą na jakimś dawnym ice show. Scenka idealna: oni jak z przysłowia, młodzi, piękni i bogaci, przeżywający najlepszy moment w życiu, u szczytu kariery sportowej, beznadziejnie w sobie zakochani i nie kłopoczący się żadnymi zmartwieniami... Tylko dla Yuuriego nie było to takie proste.
Czuł jak zmęczenie zagania go z powrotem do łóżka. Był środek tygodnia i choć sezon konkursowy dopiero się zbliżał, nie oszczędzał się na treningach. Do tegoposzli spać za późno, zatracając się tak w rozmowie, że stracili poczucieczasu, a napięty grafik, jaki sobie narzucili,nie pozwalał na zbyt dużo swobody. Nie powinien marnować okazji do snu, kiedybyła na to okazja. Nie powinien odczuwać takich niepokoi po tak cudownymwieczorze z ukochaną osobą. Nie powinien być nieszczęśliwy, gdy Bóg obdarowałgo tak niesamowitym okresem w życiu, mimo że niewiedział, dlaczego miałby zasługiwać na tyleradości i ile to jeszcze potrwa...win
Wszystko nie miało jednak sensu, gdy od początku dnia był niewyspany, czepliwy i w złym humorze. Dlatego nie powinien marnować szansy do snu, kiedy była na to okazja. Nie powinien odczuwać takich niepokoi po tak cudownym wieczorze z ukochaną osobą. Nie powinien być nieszczęśliwy, gdy Bóg obdarował go tak niesamowitym okresem w życiu, mimo, że nie wiedział dlaczego miałby zasługiwać na tyle radości i ile on jeszcze potrwa...
Wbrew wyczerpaniu, Yuuri ociągał się z ponownym zaśnięciem. Bał się powrotu niepokojącego koszmaru, czegokolwiek dotyczył. Cóż, tyle dobrego, że jego kłopoty ze snem dalekie były od poziomu ostatniego roku w Detroit, szczególnie przy końcu. Wtedy miał niemal pewność, że bez tabletek nasennych czeka go pobudka o czwartej w nocy, a durne lęki potęgowała jeszcze obawa o to, czy śpiący nieopodal Phichit niczego nie zauważy.
Yuuri nienawidził być słaby. Okazywać słabości. Być brany za słabego. Jak bardzo egoistycznie to by nie brzmiało, właśnie to stanowiło jego pierwszy, najważniejszy lęk i nie miało sensu temu zaprzeczać. O ile za dnia mógł jeszcze udawać, sprawiać pozory i zrzucać niepokój na gorszy okres, tak w nocy był bezbronny. Zmory robiły z nim co tylko chciały, podsuwały najbardziej bezsensowne lęki drzemiące na dnie podświadomości, którym, osaczony i bezbronny, nie potrafił się przestawić, nawet jak po przebudzeniu okazywały się bardziej niż błahe... O czwartej nad ranem każdy nieoddany dokument groził nieprzyjęciem na następne zawody, lekki ból zapowiadał nieuleczalną kontuzję, a rzucona mimochodem uszczypliwość zwiastowała koniec związku. Jakby jakiś durny anioł antystróż wziął sobie za cel uprzykrzać mu życie, nie pozwalając mu na nieuwagę. I tak Yuuri przyzwyczaił się do życia w ciągłym przygotowaniu na nieuchronne nieszczęście, wypatrując wszędzie odznak jego nadejścia.
Na swoim posłaniu pochrapywał Makkachin. Katsuki usiadł na niebieskiej kanapie, z którą przez ostatnie pół roku wiązał coraz to nowe, przede wszystkim dobre wspomnienia. Wziął ze stolika lampkę z niedopitym winem i zanim wziął łyk gorzkiego trunku, pobawił się trochę płynem. Myśli wciąż goniły w dziwnych kierunkach, spróbował więc skupić na czymś wzrok. Padło na obrączkę, ledwo widoczną w półmroku.
Oczywiście, od kiedy w jego życiu z subtelnością pocisku armatniego pojawił się pewien Rosjanin, pomału zaczynało być lepiej. Na pewno nigdy wcześniej nie czuł się tak szczęśliwy, ale czy nie było kiedyś czasów, gdy w ogóle nie miał tylu zmartwień? Gdy przyszłość wydawała się tylko i wyłącznie prostą drogą do sukcesu? Dziwne sploty wielu drobnych wydarzeń zepsuły go gdzieś po drodze i nawet złoty pierścionek wciśnięty na palec nie potrafiła tego naprawić. A przecież filmy i książki uczyły, że po wielu zmaganiach i zdobyciu prawdziwej miłości na wymęczonych życiem bohaterów czeka happy end, w którym nie ma już zmartwień ani problemów, tylko długo i szczęśliwie. Nikt nie ostrzegał przed cichymi dniami po męczących treningach, frustracji po niezdobytych medalach, niepotrzebnych kłótniach o nieumyte naczynia, stresie z zagubionymi gdzieś dokumentami, głupim zamartwianiem się nad przyszłością...
Yuuri wiedział, że rano te rozmyślenia wydadzą mu się śmieszne. Że znów oszołomi się otaczającym go szczęściem, piękną pogodą, Makkachinem, Wiktorem, wiadomościami od tych wszystkich ludzi wspierających go nie ważne jak bardzo w życiu by spieprzył, myślą o wejściu na lodowisko, o pasji, którą kochał najbardziej na świecie. Teraz powinien coś poczytać albo nawet wyjść na spacer, żeby wyrwać się z pajęczyny durnych myśli. Ale w tym momencie czuł jedynie zbyt duże zmęczenie, ból od szybko bijącego serca i gorzki posmak żółci w ustach, aby cokolwiek zmienić...
- Yuuri! Spać! – Z niedomkniętej sypialni doszedł zaspany, acz gniewny głos Rosjanina jak zwykle niezadowolonego, gdy odkrywał, że narzeczony szlaja się gdzieś po nocy zamiast drzemać przy nim jak normalny człowiek.
Katsuki wahał się przez chwilę, ale w końcu poddał się i wrócił do łóżka. Wiktor leżał obrócony w kierunku drzwi, dając znać, że czeka, aż narzeczony w końcu do niego dołączy. Gdy ten powoli wsunął się pod kołdrę, Rosjanin od razu wtulił się w niego, posługując się piersią Japończyka z wciąż szybko bijącym sercem, jako nową poduszką, uniemożliwiając tym samym kolejną ucieczkę.
Yuuri nigdy nie zamierzał w pełni przyznać się Wiktorowi jak ciężko znosi nocne niepokoje i nie łudził się, by ten zdołał wyleczyć go z podszeptów okrutnych zmór. One zawsze czaiły się za zagłowiem, polując na moment aż opuści gardę i nie będzie w stanie przed nimi uciec. W swoich snach zawsze był sam.
Rosjanin westchnął głęboko. Było trudno powiedzieć czy już spał czy jeszcze czuwał. Yuuri objął głowę ukochanego i chłonął znajomy, uspokajający zapach. Pomału świadomość zaczynała mu się rozpływać i czuł, że wkrótce zaśnie. I choć wiedział, że za chwilę znów będzie narażony na koszmary, że za chwilę znów stanie się bezbronny, gdzieś na granicy świadomości pojawiła mu się myśl, że jeśli dotrwa do poranku, następnego dnia będzie na niego czekać to, co kocha najbardziej. Łyżwiarstwo i Wiktor.
Miłość nie uleczyła jego lęków, ale przynajmniej pozwalała mu przez jakiś czas o nich zapomnieć. A to wystarczało, by miał powód, by jednak każdego dnia wstawać i znów kłaść się spać.
Wrocław - Strzelce Opolskie, czerwiec-sierpień 2017
***
Hm, mam jakiś challenge do skończenia? Miliony zaczętych fików w tym jeden duży, rozplanowany i patrzący na mnie proszącymi oczętami? ŻYCIE i ważniejsze pisaniny?
Naaaah.
Powyższy fanfik w pewnym momencie miał być "Żółtym" z tęczowego challengu, ale mój Komitet Nadzorczy odrzekł, że za bardzo odstaje klimatem. Tak więc, leci tutaj.
Po moim innym fiku, "Rozpaczy", usłyszałam, że ponoć smutności mi wychodzą. Cierpcie więc ^^
Potrzeba jakiś przypisów?
Quokki (po poprawnie polsku Kuoka) to taki podgatunek kangurowatych, który wygląda uroczo. Występuje m.in. na wyspie Bald, po odkryciu czego dostałam trochę zbyt entuzjastycznego zakwiku.
Bandy to taka przypominająca trochę hokej drużynówka odgrywana na lodowisku, ponoć bardzo popularna w Ameryce Północnej.
Nic by tu nie powstało, gdyby nie mój Komitet Nadzorczy, czyli an-nox i Dziabara. Dziękuję <3
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top