Rozdział 7; Złote włosy, głazy i ''ładny zapach''

Czarne chmury zaszły świat.Brązowe włosy zmierzwiły na karku, gdy uświadomił sobie co to znaczy.

-Szanowna Bishamonten...

Podniosła dłoń pokazując by poczekał. Złote włosy odbijały refleksy pojedynczych promieni słońca. Jej przeczucia stłumione były sprawami lotniejszej wagi. Była przecież najpotężniejszą boginią wojny- i przez to najbardziej zapracowaną.

-Co mówiłeś Kazuma?- zwróciła się do swego świętego oręża.

-Veena, zbliża się burza. Może należało by to sprawdzić?...
Zamyśliła się chwilę mrużąc styrane życiem, acz piękne czoło.

-Zajmą się tym inni. - obróciła się tyłem, by nie widział jak zaciska pięści. - Burza przypomina o nim.
Mordercy moich dzieci...

***

Nie zdążył wydobyć z siebie ni dźwięku, szybkość boga Rabo wzrosła przez wieki. Jeden zły krok i przeorał plecami bagnistą ziemię brudząc ''święty dres'' ([*]). Wydała z siebie okrzyk przerażenia próbując do niego podbiec.

-Nie ruszaj się Hiyori!- krzyknął wyciągając doń dłoń.- Zabierz ją stąd!

Ale nim Ea zdążyła cokolwiek zrobić czarna macka porwała różowooką z miejsca sprawiając, że jej szalik łopotał jak skrzydła motyla.

-A więc to ta?- jad sączył się, gdy wręcz z obrzydzeniem patrzył na Hiyori.- Yaboku, stać Cię na więcej. Wróć do nas, a będziesz miał tyle kobiet ile zechcesz.Ta nie jest warta zachodu.

Nie był przygotowany na atak, więc się zachwiał. Błękitne oczy stały się najczystszym granatem.

-Nie mów tak o niej.

Ich twarze dzieliły centymetry, sparowane bez wysiłku siekałyby skórę.Białowłosy uśmiechnął się. W końcu Yaboku się przebudził.

-Zmuś mnie.

I nie widzieli już jak Hiyori upada w gęste błoto. Jak zielone, przerażone, acz znajome oczy nabierają kolorów.Liczył się tylko ich taniec. Wykonywane na pograniczu widoczności ruchy. Uniki i ciosy, w których nigdy w takiej perfekcji nigdy nie miał opanować żaden śmiertelnik.Jeden trafny ruch stanowił o życiu.Jeden zły- o śmierci.Zapędził przeciwnika w kozi ruch. Nawet się nie skrzywił, gdy potężny ruch prawie wyrwał mu rękę. Oderwali się od ziemi niczym nie wzruszeni szybując w powietrzu. Cięcia odznaczały się pasmami szarej bieli powietrza. Wiatr smagał twarze, dziś bardziej podobne do upiorów.Przerył ziemię swym ostrzem wzbudzając ogromną chmurę kurzu. Najlepszą obroną jest ponoć atak- więc Rabo ciął powietrze ruchem tak potężnym, że bez problemu odcięłaby przeciwnikowi głowę.

-YATO!

Nauczył się już, że ten ton nie przynosi niczego dobrego.Obrócił się. I zamarł z przerażenia.Walące się z trzaskiem bloki skalne.Jasne pasma bieli.I przerażona Hiyori tak bliska śmierci.

Huk był ogłuszający, wręcz nie do zniesienia. Pojedyncze kamienie, niczym żywe istoty spełzały z rumowiska.Te skały jako ostatnie widziały heroiczny czyn boga Yato.

-Jaka szkoda...

Gdyby wsłuchać się w wypowiedź małej Nory nie usłyszałoby się sarkazmu.Ona cierpiała. Choć jeszcze nie zdawała sobie sprawy jak bardzo.

Przez chwilę nie zdawał sobie sprawy gdzie jest. Przyjemne uczucie...Ale zaraz potem wróciło. Ból. Zawroty pokaleczonej głosy. Ciężki odór uniemożliwiający oddychanie.Gdy tylko otworzył oczy chciał je ponownie zamknąć.Leżała między jego łokciami, taka krucha i nieruchoma. Niewinna licealista, której w ogóle nie musiało tu być.Ale była. I cierpiała.Przez niego.

-Jesteś Yato? Słyszysz mnie?!

Dopiero teraz zauważył świat oprócz jej.Było jeszcze ciemniej niż poprzednio. No tak, przykryły ich skały. Nie powinny przypadkiem zmiażdżyć ich trójki?Odwrócił wzrok i znalazł odpowiedź.
Ta, którą posądzał o współpracę z wrogiem tajemnicza Ea Missum, niczym starożytny bohater na swoich barkach dźwigała ciężar sklepienia. Stworzyła im coś na kształt bańki, która zatrzymywała kamienie przed starciem ich na miazgę.

-Musisz ją obudzić.- powiedziała nie bez wysiłku.- To długo nie wytrzyma.

Kiwnął pośpiesznie. Póżniej będą się zastanawiać jakie jeszcze super moce ma ta dziewczyna.Spojrzał uważnie na pokrytą sadzą twarz. Delikatnie musnął jej policzek.Jak ma ją obudzić?...
-Hiyori...
Brak reakcji.
-Musisz wstać. Musimy stąd iść.
Nawet nie wyczuwał oddechu. Jak niby?...
-Wstań. Rabo się zbliża. Ea nie utrzyma kopuły. Zabije nas. Nie możesz dziś umrzeć.Wstań... wstań!Coraz bardziej gorączkowo potrząsał jej ramionami.

-Yaboku... - kamienie nieznacznie się porszyły- szybciej.
Jakby na poparcie swych słów osunęła się na kolana, a kopuła zmniejszyła. Dalej jednak dzielnie wyciągała giętkie rączki do góry.Coś w nim pękło. Szeptał do coraz to zimniejszego ucha słowa jakie kotłowały się w myślach.

- Pamiętasz jak się spotkaliśmy?... Byłaś taka dzielna... i wiecznie uśmiechnięta... Jesteś ze mną najdłużej, Hiyori... Nie opuszczaj mnie...Nie zostawiaj samego w ciemności... Proszę...
Bliski łez zbliżył się doń obejmując nieruchomą główkę ramionami.- Wróć do mnie, błagam...

***

Biel. Wszechobecna, ogarniająca duszę i ciało.Biel po krańce umysłu.Czy próbowała krzyczeć?... Nie wiedziała.Wiedziała? Nic nie wiedziała.Nie pamiętała imienia. Pochodzenia. Żadnych zbędnych szczegółów jedynie niezbędną i jedyną nicość.I mogłaby tak w niej zostać na zawsze...? Czy istniał tu czas?...Nieużywane zmysły obudziły się nagle.

-Ładnie pachnie...

Czysty jak melodia głos poniósł się nieskończonym echem po otchłani.Jakaś potężna siła pchnęła ją do góry.Nie obchodziło ją nic, więc czemu miała się przejąć?...Ale ten zapach... Znajomy...?Tak, znała go.

To był jej... ulubiony zapach.

Biel przeszyły ostre snopy jasnego światła.Światło.
Ciepło.
Błękitne oczy.

***

-Yato.
Oderwał się od jej zimnego ciała zwyczajnie przerażony.Jej odejście było wystarczającą traumą. Jeżeli obudziła się tylko po to, by pożegnać... Nie da rady...

-Hiyori...- zdołał wychrypać. Nie poznawał własnego głosu.Łzy przesłoniły jej widok. Ale nie były jej...Yaboku, bóg wojny i deprawacji, płakał nad biedną przyjaciółką.

-Nie płacz, Ya-to.- resztką sił starła łzę staczającą się po idealnym policzku.Jej dłoń była najcudowniejszym co w życiu dotykał.

-Hiyori... Wróciłaś... Wróciłaś... - powtarzał jak mantrę.Z taką czcią głaskał jej włosy, jak to nie zdarzało się nigdy wcześniej. I objął delikatnie z obawy przed ponowną utratą.To uczucie, które go przepełniało... czy to właśnie zwie się szczęściem?Z nastroju wyrwała ich Ea.

-Musimy iść. Więcej nie wytrzymam.

I już po chwli stali wszyscy obok siwej, Yukkine w ludzkiej formie, Yato z opiekuńczą dłonią na dziewczęcym ramieniu. Ea rozwarła dłonie jak rozkwitający kielich kwiatu, a głazy stoczyły się na boki.Niestety, Rabo nadal tam był.

-Co jest?!- złowieszcze oczy choć raz przejawiły ludzkie uczucia.

- Jak to...TO PRZEZ CIEBIE!

Niekontrolowany gniew spadł na Hiyori, do której już pędziło kilkanaście czarnych macek.Nie tym razem.Jakże był zdziwiony 'przydrożny bożek' gdy w jego sidła wpadła nie ta dziewczyna.

-Yaboku! Podaj Yukkine!(xD Fajnie to brzmi ;') )

Szybko wypowiedział imię oręża. Światło odbiło się od czystej stali szybującej w powietrzu.Złapała go z gracją.

-Nie...

Wiedział, że tylko on teraz może zabić Rabo. Wiedział, że to wróg.Ale nie chciał zabić...Może to była słabość lub głupota, tłumaczył to sobie zasadami moralnymi. Ale, tak naprawdę, przepełniał go strach o małą Norę...Ciach.Sam się zdziwił, że mięśnie tnie się tak łatwo. Chwila...To nie mięśnie.Przeciął jakiś sznur na drzewie obok.Natychmiast się obrócił. Podziałało?...Ea leżała na ziemi.A z bożka śmierci. Rabo, ogromne płaty skóry odrywały się i znikały w powietrzu jak iskry z ogniska.Resztką sił ukląkł przed dawnym kompanem ciągnąc za wytarte nogawki jego dresów.

-Yaboku... Stało się...Przetrę Ci szlak śmierci...Zobaczymy się w zaświatach...
Tak skończył swoją wędrówkę po Bliskim Wybrzeżu Rabo pozostawiając po sobie zmurszałe kimono i sznur pełen życzeń, powód życia i śmierci.

-Chodźmy już.- siwizna była ledwie zauważalna przez błoto.I poszli, ramię w ramię, ze zmęczonym trudami dzisiejszego dnia, Yukkine.Błękitnooki nie poruszył się z miejsca.

-Yato... chodź...- wzięła go pod ramię.

-Nie skończę tak jak Ty...- szepnął w przestrzeń.Dopiero wtedy nań spojrzał i dał się poprowadzić do domu.A tej nocy jeden znak odciążył zabłąkaną duszę dziecka...

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top