6

Kylo był potęgą. Był bezwzględną i niepowstrzymaną siłą napędzaną gniewem.

Teraz pokora ściskała jego gardło i wypełniała jego płuca tak ciasno, że nie starczyło w nich miejsca na oddech.

Stał na szczycie klifu, otoczony przez siły natury, przed którymi drżał. Wzburzone, stalowoszare fale oceanu szarżowały w jego kierunku, jakby chciały go powalić, po czym rozbijały się w pianę w spotkaniu z nieugiętą skałą. Wiatr przetaczał się po nagich, trawiastych wzgórzach, targając za sobą bezbronne krople deszczu i wyciskając z oczu Kylo łzy. Wszystko huczało i wyło, zagłuszając jego myśli.

Nie wiedział, gdzie dokładnie był ani jak się tu dostał. Dowie się tego później. Teraz musiał znaleźć schronienie.

Odwrócił się powoli, szukając w zasięgu wzroku czegokolwiek, co osłoniłoby go przed tym zimnem, ale zamiast tego jego oczy padły na samotnego starca idącego w jego stronę.

Chwiał się pod wpływem silnego wiatru i żeby nie upaść, podpierał się na wysokiej, drewnianej lasce. Woda ściekała strumieniami z jego siwych włosów i w dół po pomarszczonej twarzy i gęstej brodzie. Otulony w warstwy grubych, wełnianych ubrań, z plecakiem na ramionach i nożem za pasem, przeciwstawiał się siłom natury, które również i jego próbowały zgnieść.

Luke Skywalker.

Przez ułamek sekundy Ben znów miał osiemnaście lat. Leżał na pryczy w swoim pokoju na Ossus, patrząc śmierci w oczy. Niezdolny do ruchu, zastanawiał się, co zrobił nie tak? Przecież podążał za wszystkimi naukami Mistrza, sumiennie wypełniał swoje obowiązki, a nawet pomagał innym, gdy ci nie radzili sobie z Mocą. Czym zasłużył sobie na jego gniew? Czym zasłużył sobie na śmierć, i to nie w walce, ale jak zwierzę zarżnięte w trakcie snu?

Luke zatrzymał się trzy kroki od niego i otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć, ale zawahał się.

– Dlaczego? – zapytał Kylo.

Broda Luke'a zatrzęsła się.

– Och, Ben, byłem tak słaby – odparł łamiącym się głosem. – Przepraszam, że cię zawiodłem.

– Myślałem, że... byłeś moim Mistrzem. Ufałem ci. Zawsze robiłem to, co mi kazałeś.

– Wiem.

– Więc dlaczego?

Luke pokręcił głową.

– Bałem się. Widziałem mrok w twoim umyśle i bałem się, że to cię skonsumuje.

– I spójrz, co zrobiłeś. Sprawiłeś, że stałem się tym, czego najbardziej się obawiałeś.

Luke ponownie pokręcił głową, zaciskając usta.

– Myślałem, że tak było. Myślisz, że dlaczego uciekłem? Że dlaczego jestem tutaj, na tym odludziu? Popełniłem błąd i muszę żyć z jego konsekwencjami do końca swojego życia. Skrzywdziłem cię i za to cię przepraszam. Ale nie masz racji, Ben, i ja też się myliłem. Nie sprawiłem, że się tym stałeś. Sam wybrałeś tę ścieżkę. My wszyscy cierpimy, doświadczamy zdrady, ale nie wszyscy stajemy się przez to mordercami. Rey straciła oboje rodziców, żyła jako sierota przez większość swojego życia i spójrz, kim teraz jest! Myślisz, że ona nie czuje się zdradzona? Że każdego dnia nie nosi w sobie tego bólu? Że nie czuje się samotna?

Kylo poczuł się jak dziecko zbesztane przez nauczyciela i skulił się w sobie, nie wiedząc, jak sobie z tym poradzić. Myślał, że Luke będzie go przepraszał, że weźmie na siebie winę za wszystko, a on podnosił na niego głos i pouczał go, jakby dalej był jego Mistrzem.

– Ty, Ben, ty sam podjąłeś te wszystkie decyzje, i ty sam odebrałeś wszystkie życia, i nie waż się zrzucać tej winy na moje barki. Chciałem się z tobą pogodzić wiele razy. Chciałem naprawić naszą relację. Ale ty pozwoliłeś, by złość cię pochłonęła. I zobacz, do czego to cię zaprowadziło. Umierasz, Ben! Umierasz z rąk kobiety, która cię kocha!

To było jak policzek.

– Nie wiesz, co wygadujesz. Rey mnie nienawidzi.

– Rey cię kocha, głupi.

Kylo pokręcił głową.

– To nieprawda. Rey kocha Bena, nie mnie.

Luke zmarszczył brwi, podszedł o kilka kroków i wcale nie lekko trącił go w pierś końcem laski.

– Czy ty kiedyś przestaniesz z tymi głupotami?! Ben, Kylo. Co za różnica?! To ta sama osoba! To ty! Ona chce twojego dobra. Chce twojego szczęścia! Naprawdę myślisz, że starałaby się nawrócić cię na dobrą stronę przez te wszystkie miesiące, gdyby cię nie kochała? Dobre sobie, nienawidzi cię! – prychnął. – Gdyby cię nienawidziła, skończyłaby z tobą przy pierwszej lepszej okazji.

– Ale...

Wszystko nabrało sensu, jakby do tej pory Kylo poruszał się po ciemnym pokoju, próbując dotykiem odkryć, co się w nim znajdowało. Kształty były znajome, ale nie mógł w pełni ich zrozumieć. A potem Luke zapalił światło i pokazał mu to tak, jak było naprawdę. Ze wszystkimi kolorami. Te wszystkie wizje dzielone z Rey. Wspólne rozmowy. Jej spojrzenia, jej dotyk. To, jak się do niego przytuliła. Jak szybko poddała się jego pocałunkowi. A na koniec... na koniec nawet go nie zabiła.

– To ja się zabiłem – wymamrotał Ben, gdy dotarło do niego co zrobił.

– Co ty wygadujesz, Ben?

– Rey nie chybiła. Ona celowo nie trafiła. A ja jej pomogłem. – Zaśmiał się, ale nie był to wesoły śmiech. To był śmiech ironii losu. Jak mógł wszystko zrozumieć tak opacznie? – Ja pchnąłem jej rękę. Ona nie wie, że ją kocham. Powiedziałem, że ją nienawidzę.

Kylo upadł na kolana. Szorstka ręka Luke'a pogładziła go czule po głowie.

– Przekażę jej to, gdy wróci. – Wiatr jeszcze raz nimi targnął, szumiąc w uszach. – Czy jest coś jeszcze, co chciałbyś jej przekazać? Raczej nie zostało nam dużo czasu.

Kylo wzniósł zaszklone oczy na swojego dawnego Mistrza.

– Tylko... wybaczcie mi. Wybaczcie mi oboje.

Luke ze stęknięciem, niezgrabnie również uklęknął, aby znajdować się na poziomie jego oczu. Wziął go w objęcia.

– Już wszystko w porządku. Kocham cię, Ben. Oboje cię kochamy.

Szloch wstrząsnął ciałem Bena. Jak dawno nikt nie powiedział mu, że go kocha. Cała złość uleciała z niego jak z powietrze z otwartej śluzy statku.

– Już po wszystkim, będzie dobrze. – Luke gładził go po plecach, próbując uspokoić. – Ty też mi wybacz. Nigdy nie chciałem cię skrzywdzić.

– Wybaczam ci – wymamrotał Ben w ramię Luke'a.

Niespodziewanie coś go wyrwało, jakby klif się osunął, a on sam zaczął spadać.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top