Rozdział 5
– Jak mogłeś być taki głupi!? – warknęła Aileen, uderzając otwartą dłonią w stół zabiegowy. Mimo iż ten został w całości wykonany ze stali nierdzewnej i według producenta miał wytrzymać jakieś dwieście osiemdziesiąt funtów obciążenia (był też odporny na korozje i środki do dezynfekcji), to najwyraźniej nie uwzględniał wytrzymałości na wściekłe wampiry. Grube nogi zatrzeszczały pod wpływem gwałtownego uderzenia, mało brakowało, a blat wygiąłby się na kształt palców lekarki. – Polazłeś do klubu Valentine'a?! W dodatku całkiem sam?!
Sean odchrząknął, żałując, że podzielił się z przyjaciółką wrażeniami z poprzedniego wieczoru. Prawdę mówiąc sam wciąż nie mógł uwierzyć, że dał się ponieść emocjom i przekonał samego siebie do pójścia do klubu. Nie żałował flirtu z barmanem, ani wypitych na jego oczach kolejek, chętnie pozbyłby się jednak bólu głowy, który nadszedł w ich następstwie zaledwie kilkadziesiąt minut później. Najpierw nie mógł spać, roztrząsając każdą sekundę minionych wydarzeń, a potem, gdy już udało mu się odpłynąć, śnił o drugim z Hemsworthów. Co gorsza, nie był to nieprzyjemny sen, co sprawiało, że po przebudzeniu, czuł się sam ze sobą jeszcze gorzej.
Nie wspomniał przyjaciółce o tym, że jej przyszły szwagier, posłuchał jego rozmowę z Garielem. Gdyby Aileen dowiedziała się, że przez niego ślub z Valentinem mógł zawisnąć na cienkim włosku, z pewnością by mu tego nie wybaczyła. Biorąc pod uwagę jej złość, istniało też spore prawdopodobieństwo, że zadźgałaby go którymś ze skalpelów.
Zanotował w pamięci, żeby pozbyć się z zasięgu jej wzroku wszystkich ostrych przedmiotów. Całe szczęście tego dnia nie było w planach żadnych inwazyjnych zabiegów, więc miała pod ręką jedynie termometr, aparat do usuwania kamienia nazębnego i respirator. Poza tym trochę bandaży, stetoskop i przenośną wagę, którą mogłaby w niego rzucić, aby wybić mu z głowy pomysły o samotnym wałęsaniu się po wampirzych klubach.
– Zostawiłam cię samego na jeden dzień – piekliła się dalej, odsuwając się od stołu tylko po to, aby móc zacząć robić wokół niego kółka. – Jeden dzień, a ty musiałeś iść akurat do Scarlet Dawn!
– Dałaś mi do zrozumienia, że twoja rodzina mnie nie cierpi, miałem parszywy humor, okej? – mruknął, odchylając się w fotelu. Dobrze, że było przed ósmą, więc lecznica wciąż pozostawała zamknięta, nie wyobrażał sobie prowadzić podobnej rozmowy między jednym pacjentem a drugim. – Jak ty to ujęłaś? Jest słabo, ojciec ma wiatrówkę i nie zawaha się jej użyć, jeśli wypatrzy cię w promieniu stu mil od naszej zajebiście wypasionej posiadłości?
Aileen wzniosła oczy ku niebu, a raczej ku białemu sufitowi ozdobionego paroma świetlówkami.
– Napisałam, że ojciec nie zgadza się na twoją obecność – poprawiła go z narastającą irytacją. – Nie było też mowy o żadnej wiatrówce.
– Kto go tam wie. Umie strzelać, więc na pewno chomikuje po kątach tuziny Beemanów czy innych Sigów.
– Czasem naprawdę mam ochotę cię walnąć, wiesz? I to tak wyjątkowo mocno.
– Nie możesz – zauważył, unosząc dłoń. Spojrzał na tarczę zegarka. – Do otwarcia zostało niespełna pięć minut. Gdybyś nieumyślnie coś mi złamała, nie zdążyłabyś mnie przetransportować do szpitala.
– Jesteśmy w lecznicy, Sean. Jakoś byśmy sobie poradzili.
– Musiałbym też wziąć dłuższe zwolnienie z pracy.
– I właśnie dlatego ta piękna wizja pozostanie na razie jedynie w sferze moich innych równie pięknych wyobrażeń. Tymczasem powiedz mi lepiej, kogo mamy na liście? Założę się, że specjalnie przerzuciłeś na dzisiaj wszystkie najgorsze przypadki.
Sean wyszczerzył zęby. Podszedł do biurka i sięgnął do dziennika, w którym zapisywał notatki na temat pacjentów. Pokrótce opowiedział przyjaciółce, co działo się poprzedniego dnia, a także przeanalizował z nią listę osób, które zadeklarowały, że pojawią się nazajutrz.
– Pani Forchester – zauważyła Aileen, która podobnie jak Sean, kojarzyła wiele z powtarzających się nazwisk. – Ping znowu ma jakiś problem z płucami?
– Na to wygląda – westchnął. Na samą myśl o starszej pani i jej maleńkim piesku, robił się przygnębiony. Chichuachuy rzadko chorowały i były odporne na wiele infekcji czy alergii, ale i od tej reguły prędzej czy później zdarzały się wyjątki. Ping była jednym z nich. – Znowu trzeba będzie jej zrobić kompleksowe badania.
– Zlecimy je też dla Biszkopta – cmoknęła wampirzyca, przeglądając dokumentację innego pacjenta, łagodnego pitbulla, u którego jakiś czas temu zdiagnozowali dysplazję stawów. – Trzeba będzie pouczyć pana Barbieri o...
Nie dokończyła, bo w tym momencie rozdzwonił się jej telefon. Aileen zwykle nie odbierała połączeń w czasie pracy, ale że jeszcze jej nie zaczęli, pozwoliła sobie na wysupłanie telefonu z bocznej kieszeni torebki i spojrzenie na wyświetlacz.
– Valentine. – Zmarszczyła brwi, patrząc na migające imię narzeczonego. – O tej porze?
– To ja może pójdę otworzyć – zaoferował się natychmiast Sean. Nie chciał przeszkadzać w rozmowie, wciąż czuł się ponadto winny za przebieg poprzedniego wieczoru. Jeśli wampirowi doniesiono o jego obecności w klubie, ta z pewnością nie mogła mieć zbyt przyjemnego przebiegu.
Ulotnił się z gabinetu, jeszcze zanim Aileen zdążyła wcisnąć zieloną słuchawkę. Przez całą drogę do głównych drzwi, błagał w myślach, aby ta nie otrzymała najgorszej z możliwych wiadomości. Co jednak, jeśli Valentine rzeczywiście dzwonił, aby poinformować ją o odwołaniu ślubu? Co jeśli brat miał na niego tak duży wpływ, że bez trudu wyperswadował mu chęć brania za żonę kogoś, kto przyjaźnił się z kimś takim jak on? Albo co gorsza, każe Aileen wybierać między nim, a ukochanym mężczyzną?
Przekręcił zamek w drzwiach, które natychmiast się otworzyły. Obserwując przechodzącego przez próg właściciela i jego osowiałego pomeraniana, Seanowi przeszło przez myśl, że powinien spędzać w pracy jeszcze więcej czasu niż dotychczas. Czasem był naprawdę bliski przyznania, że o wiele bardziej od ludzi i wampirów, wolał towarzystwo zwierząt. Może i nie rozumiały jego żartów i bywały zdecydowanie zbyt głośne, ale wciąż pozwalały się zrozumieć. Wiele z ich zachowań dało się przewidzieć na podstawie konkretnych sygnałów.
Był właśnie na etapie rozważania, czy Aileen dałaby się przekonać do dłuższych dyżurów, gdy ta jak oparzona wypadła z gabinetu.
– Sean! – krzyknęła, strasząc nie tylko stojącego na recepcji stażystę, ale także biednego klienta i jego puchatego czworonoga. Przestraszony szpic podskoczył na swoich krótkich nóżkach, po czym spojrzał z wyrzutem na podekscytowaną wampirzycę. – Sean! Nie uwierzysz!
Mężczyzna zmarszczył brwi, kiedy podeszła i objęła go ramionami. Uśmiechała się tak promiennie, że z daleka było widać jej śnieżnobiałe kły.
– No! – Odsunęła się i potrząsnęła go za ramiona, które jeszcze sekundę temu tak ochoczo ściskała. – Zgaduj!
Normalnie podjąłby grę i rzucił w odpowiedzi jakimś głupim tekstem typu: „Ooo, Valentine w końcu kupił ten klub ze striptizem, o którym tyle mu mówiłem?" lub „Hej, czyżby twój przyszły szwagier zafundował mi bilet w jedną stronę do wampirzego podziemia?", ale wyjątkowo nie miał nastroju na żarty. Za bardzo obawiał się tego, że ten drugi strzał faktycznie mógłby się okazać trafiony.
Aileen nie sprawiała wrażenia, jakby chodziło o coś złego, mimo wszystko wolał dmuchać na zimne i niczego zawczasu nie sugerować. Już i tak o ściany jego umysłu obijało się zbyt wiele niewiadomych.
– No patrz, jak raz nie mam bladego pojęcia – skłamał, udając rozluźnionego. Dobrze, że Aileen nie czytała w myślach, bo w duchu był spięty bardziej, niż pijany śmiałek, który robiąc dobrą minę do złej gry, udaje przed znajomymi, że jest gotowy skoczyć na bungee. – Coś... się stało?
– Stało i to jeszcze jak! – Mało brakowało, a Aileen podskoczyłaby w miejscu, jak zaledwie chwilę wcześniej zrobił to pomeranian. – Masz zgodę na pojawienie się na ślubie!
Sean o mało nie zakrztusił się wstrzymywanym powietrzem. Aileen miała rację: nie uwierzył.
– Że na co mam zgodę? – wydusił, bo nagle wszystko przestało się trzymać kupy. Nie docierały do niego słowa przyjaciółki, po telefonie Valentine'a spodziewał się wszystkiego, ale na pewno nie tego, że w prezencie za niesubordynację dostanie zaproszenie na ślub. Najwyraźniej już lata temu trzeba było wbić się na którąś z jego imprez, podrywać barmana i zrobić wszystko, aby podpaść jemu surowemu bratu. – Ale... jak to? Dlaczego?
– A bo ja wiem?! – Aileen promieniała szczęściem. – Ważne, że możesz zostać moją druhną i bawić się na weselu! Dostałeś też pozwolenie na towarzyszenie mi podczas miesiąca zapoznawczego!
Sean zbladł.
– M... miesiąca? – wychrypiał, bo Aileen już kiedyś opowiadała mu o tej wampirzej tradycji. W jego głowie zapaliła się czerwona lampka. – Jeszcze wczoraj twój ojciec chciał do mnie strzelać, a dzisiaj zaprasza mnie na serię wieczorków zapoznawczych?
Aileen pokręciła głową.
– Nie mój ojciec. Ezra. Dasz wiarę, że to on wyraził zgodę na twoją obecność?
Sean przełknął ślinę.
– Jakoś... ciężko mi w to uwierzyć.
– Prawda? – Aileen się roześmiała. Z tego wszystkiego nie dostrzegała ani drżących rąk Seana, ani przerażenia, które pojawiło się w jego oczach na myśl o spędzeniu miesiąca w domu Blackworthów. – Nie wiem, co Valentine mu nagadał, ale podobno pojawił się u niego z samego rana. Ezra doszedł do wniosku, że jako mój najlepszy przyjaciel i honorowy gość, powinieneś otrzymać od niego choć namiastkę kredytu zaufania. To on wpadł na pomysł, żebyś był obecny podczas miesiąca zapoznawczego. To będzie dla nas wszystkich swego rodzaju test. Na jego podstawie ocenimy, czy będziesz w stanie wytrzymać w obecności tak wielu wampirów.
– Ja? Przecież wciąż rozchodzi się o to, żeby to oni mnie nie widzieli we mnie osiemdziesięciolitrowego worka z krwią. Dlaczego to ja mam z kimkolwiek wytrzymywać?
– Bo Ezra w życiu nie przyzna, że chce, aby ten test miał za zadanie sprawdzić zachowanie obydwu stron. Czepiasz się szczegółów.
– Bo ani trochę mu nie ufam. Niby z jakiej racji brat Vala nagle miałby zmienić co do mnie zdanie? Nie dostał ku temu żadnych powodów.
Szturchnęła go w ramię.
– Przestań ciągle zadawać pytania i wykaż choć odrobinę entuzjazmu – cmoknęła z niezadowoleniem. Nic dziwnego, skoro oczekiwała po nim całkiem innej reakcji. – Kto wie, może Ezra nie jest takim bezdusznym dupkiem, jak nam się wydawało. Może dotarło do niego, że bez ciebie ten ślub to będzie zwykła porażka.
Sean zacisnął wargi. Szczerze wątpił, aby o to chodziło, ale jego przyjaciółka była zbyt podekscytowana, aby psuć jej nastrój serią nieprzyjemnych podejrzeń. Nie było szans, żeby Ezra Blackworth ot tak sobie zmienił co do niego zdanie. Jeśli już zdecydował się go zaprosić na ślub Valentine'a, to co najwyżej po to, aby goście z kłami mieli ciekawą rozrywkę. Lub, co gorsza, żeby on sam miał okazję (i to niejedną) zemścić się na nim za słowa, które padły z jego ust poprzedniego wieczora.
Po raz pierwszy Sean naprawdę pożałował, że nie urodził się wampirem. Obawiał się, że to właśnie jego obecność przyczyni się do tego, że ślub Aileen i Valentine'a będzie jedną wielką katastrofą.
* * *
Sean nie uprawiał sportu, nie bywał na szalonych imprezach, ani nie wyróżniał się na tle innych ludzi żadnym niesamowitym talentem. Nie był miłośnikiem gotowania, ani częstych wyjazdów, nie mógł się też poszczycić wyjątkowo zachwycającą aparycją czy smykałką do mody.
Jeśli się nad tym głębiej zastanowić, nie był nikim wartym zainteresowania. Nie wygrał nigdy na żadnej loterii, co pozwoliłoby mu zamieszkać w ogromnej posiadłości, zatrudnić gosposię i przestawić się na odpowiednio zbilansowaną dietę. Nie znał języków i stronił od jakiejkolwiek spontaniczności. Na co dzień robił wszystko, aby nie dopuścić do nieprzewidywalnych, a co za tym idzie, mocno stresujących sytuacji.
Mówiąc wprost, świadomie dążył do tego, aby jego życie składało się na sekwencje mało istotnych i wyjątkowo leniwych chwil. Gdy nie pracował, organizował wieczory filmowe z Aileen, czytał książki i ciągle katował w zapętleniu te same piosenki. Nawet jeśli czasem brakowało mu rozrywek lub osoby, z którą mógłby ją dzielić, z dumą określał swoją codzienność nudną i najzwyczajniej w świecie... ludzką.
Opuszczając auto, a raczej przesadnie wypasioną limuzynę z trzymadełkami na napoje, barkiem i zaskakująco wygodnymi, podświetlanymi fotelami, czuł się tak, jakby jednocześnie wychodził ze swojej ostatecznej strefy komfortu. Nie był ani trochę przekonany do pomysłu Aileen, nie wyobrażał sobie spędzić miesiąca w miejscu, które dotychczas wydawało mu się poza zasięgiem zwyczajnych śmiertelników. Dosłownie i w przenośni, bo posiadłość Blackworthów przypominała niezdobytą twierdzę. Nie sądził, aby ktokolwiek spoza rodziny lub najbliższych przyjaciół kiedykolwiek przekroczył jej próg, a co dopiero miał okazję spędzić w nim noc. Nie wspominając już o trzydziestu nocach i jedzeniu przy tym samych stole, co głowa rodu.
W co on się wpakował...?
– Jesteś pewna, że to dobry pomysł? – odchrząknął, ruszając w kierunku bagażnika. Nie zdążył nic zrobić, bo w połowie drogi wyprzedził go szofer. Bez słowa otworzył bagażnik i zaczął wyciągać z auta ich walizki. – Ślub ślubem, ale naprawdę sądzę, że nie powinno mnie tu być.
– Już prowadziliśmy tę rozmowę – zauważyła Aileen, wyłaniając się po przeciwnej stronie limuzyny. – I to co najmniej osiem razy.
– Dziewięć to naprawdę piękna liczba.
– Znając ciebie, dojdziemy do jej wielokrotności. – Obeszła auto i stanęła obok przyjaciela, który przez ostatnie czterdzieści minut, usiłował przekonać ją do zmiany zdania. – Sean, wiem, że się przejmujesz, ale naprawdę nie ma powodu do obaw. Valentine obiecał, że oboje będziemy pod jego protektoratem.
– Pogadamy, jak to ja zostanę jego narzeczonym, a tobie wypadną kły i znajdziesz się na celowniku wszystkich wampirów w promieniu dziesięciu mil. Założę się, że na tyle ciągną się tereny tego cholernego pałacu.
Aileen wsunęła rękę pod jego ramię.
– Nikt, kto znajduje się na terenie posiadłości, nie ma prawa cię tknąć – przypomniała, klepiąc go po dłoni. – Po prostu traktuj pobyt u Blackworthów, jak wakacje w fajnym hotelu. Mają tu mnóstwo atrakcji. Podziemne baseny, kort do tenisa, mini pole golfowe...
– Zapomniałaś wymienić lądowiska dla helikopterów.
Pokazała mu język.
– Byłoby zaraz po jacuzzi i prywatnych ogrodach.
– Jakżeby inaczej.
– Zobaczysz, jeszcze ci się spodoba.
„O ile dożyję" pomyślał, zadzierając głowę. Nadal uważam, że to bardzo zły pomysł. Nie musiał mieszkać pod jednym dachem z Blackworthami, aby móc uczestniczyć w miesiącu zapoznawczym. I tak nie miał uczestniczyć w wielu typowo wampirzych aktywnościach, więc nie widział sensu w tym, aby non stop pilnować przyjaciółki. Testowanie reakcji wampirów na jego obecność też nie musiało wiązać się przecież z ciągłym przebywaniu w ich pobliżu. Nie miał nic przeciwko, aby zostawić im trochę swoich rzeczy. Zapach, którym przesiąkły jego ubrania, powinien im w zupełności wystarczyć. Bądź co bądź, to nie miała być ich pierwsza styczność z człowiekiem. Wampiry i ludzie przebywali ze sobą każdego dnia. Sean nie wierzył, że uodpornienie się na niego na jeden czy dwa dni wymagało od nich tak wielu treningów i równie dużych pokładów samokontroli.
Początkowo upierał się przy tym, że będzie jeździł do posiadłości własnym samochodem, a potem wracał nim do domu, Aileen uparła się jednak, aby z nią został. Choć starała się tego nie okazywać, przejmowała się nadchodzącym miesiącem. Czas spędzony u Blackworthów miał być testem nie tylko dla niego, ale również i dla niej. Chcąc wejść do rodziny Valentine'a, musiała udowodnić, że jest gotowa wymieszać z nimi swoją krew.
Miesiąc zapoznawczy był znaną tradycją wśród wampirów z najstarszych rodów. Narzeczona wprowadzała się do domu rodzinnego swojego partnera, aby pokazać, że sprawdzi się jako jego przyszła żona. W tym samym czasie partner musiał dowieść, że będzie w stanie sprostać roli głowy rodziny. Najbliżsi poddawali go w tym celu najróżniejszym wyzwaniom: od zdobywania krwi i prowadzeniu lukratywnych biznesów, aż po przewodzenie klanowi i opiekę nad niesfornymi dziećmi.
Ot, typowe bolączki wampirów z dobrych domów.
Dlaczego jednak miesiąc, a nie przykładowo tydzień lub parę dni? A no dlatego, że dla nadnaturalnych, trzydzieści dni było odpowiednikiem ludzkiego mrugnięcia. W końcu czym innym miałby być dla nich miesiąc w perspektywie spędzenia razem kilkuset kolejnych lat?
– Dostałem informację, że za chwilę pojawi się ktoś ze służby, aby odebrać państwa bagaże – odezwał się szofer, przykładając dłoń do ucha, w którym znajdowała się mikroskopijna słuchawka. – Możecie się państwo udać do głównego wejścia, w holu będzie czekał lokaj.
– Służba – powtórzył z niedowierzaniem Sean. – Słyszałaś? Będziemy mieć eskortę.
– Nie rób min, jeśli na wejściu ktoś wciśnie ci do ręki kieliszek szampana – rzuciła Aileen, bez wahania ruszając w stronę posiadłości.
Choć miała na sobie eleganckie czółenka, nie robiła przy tym najmniejszego hałasu. Nie to co Sean i jego buty, który zaczęły szurać po żwirowym podjeździe, jak tylko dorównał jej kroku.
– Czekaj. Żartujesz z tym szampanem, tak?
Wzruszyła ramionami, choć kątem oka wyłapał, że kącik jej ust lekko drgnął.
______________
* Skrót myślowy Seana. BEEMAN to amerykańska marka wiatrówek sprężynowych. Sigi odnoszą się z kolei do firmy Sig Sauer, a więc znanego producenta broni palnej.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top