Rozdział 3

Sean nigdy nie był fanem poniedziałków.

Nie chodziło o to, że musiał wstawać o wczesnej godzinie i bez względu na pogodę tłuc się do lecznicy, ba, nie chodziło nawet o to, że poniedziałki występowały po weekendzie, kiedy to mógł wstawać po jedenastej, jeść pyszne śniadanie w kawiarni, a wieczorami godzinami nadrabiać odcinki najnowszych seriali. Lubił swoją pracę, więc nie przeszkadzało mu, że rezygnował z tego wszystkiego na rzecz wielogodzinnego biegania w kitlu. Badanie i leczenie chorych pupili zawsze sprawiało mu ogromną satysfakcję. W świecie zdominowanym przez drapieżniki, miło było pielęgnować w sobie świadomość, że posiadało się moc do ratowania ich ofiar. Zupełnie jakby Sean miał wpływ na wygląd niższych szczebli łańcucha pokarmowego.

Dlaczego w takim razie tak bardzo nienawidził poniedziałków? Cóż, przede wszystkim dlatego, że dzień wcześniej lecznica zawsze była zamknięta, więc zestresowani, przerażeni lub rozgorączkowani właściciele chorujących zwierząt musieli czekać z wizytą do poranka dnia następnego. Wbrew pozorom w jeden dzień liczba pacjentów potrzebujących pilnej interwencji, potrafiła wzrosnąć do wręcz zatrważających rozmiarów. Oczywiście każdy właściciel domagał się, aby to właśnie jego pieszczoch został zbadany jako pierwszy, co rodziło przynajmniej setkę nowych problemów. Ledwie Sean zdążył wsunąć klucz do drzwi, a już w poczekalni tworzyły się ogromne kolejki. Stażyści nie wyrabiali się z rejestracją pacjentów, w każdym zakątku lecznicy słychać było kłótnie. Psy ujadały, koty stroszyły futro, a papugi powtarzały najgorsze z możliwych przekleństw, oburzając tym samym czekające w poczekalni matki z dziećmi.

Sean zdecydowanie życzyłby sobie, aby poniedziałki nie istniały.

– Błagam, przyjedź – zawodził do telefonu, stukając w klawiaturę laptopa, który jak na złość właśnie tego dnia postanowił się zawiesić. Za drzwiami właścicielka starej, łysiejącej szynszyli czekała na wystawienie recepty. Sean słyszał, jak ktoś inny domaga się analizy wyników krwi jego rasowej kotki. – Jest ósma dwadzieścia, a w poczekalni czeka jakieś siedemset osób. Sterroryzowany się czuję.

Znajdująca się po drugiej stronie Aileen, parsknęła.

– Jestem po drugiej stronie miasta.

– Zamień się w nietoperza, albo nie wiem, teleportuj! Nawet nie mam kiedy wysłać ci sygnału SOS, bo ciągle wciskają mi w ręce kichające chomiki.

– Stoję w zabójczo długim korku, Sean. Nawet jakbym znalazła jakiś zjazd i zawróciła, dotarłabym do lecznicy za godzinę lub dwie. Do tego czasu zdążysz zapanować nad bałaganem.

– Bałagan to dopiero będzie, jak ta babka z nadpobudliwym bernardynem w końcu dopcha się do rejestracji – jęknął, z obawą wyglądając zza biurka. Drzwi prowadzące do gabinetu miały przeszklenie, które dla świętego spokoju weterynarzy i ich pacjentów, zostało przysłonięte matową, półprzeźroczystą pleksi. Mężczyzna widział poruszające się na zewnątrz cienie, zarówno te większe, jak i mniejsze. Szczerze współczuł stażystom, którzy walczyli na linii frontu, usiłując zapanować nad kłębiącym się na korytarzach tłumem. – Zaklinam cię. Wracaj.

– Znowu niepotrzebnie dramatyzujesz, Sean.

– Oddam ci w końcu ten kraciasty sweter.

– Mamy trzech stażystów, Sean. Niech ci pomogą.

– Jak niby? Mentalnego wsparcia potrzebuję!

– Dostają taką wypłatę, że któryś na pewno chętnie potrzyma cię za rękę.

Mało brakowało, a weterynarz syknąłby do telefonu niczym jeden ze swoich pacjentów. W porę się jednak opanował i zamiast tego odchrząknął. Aileen miała rację, wielokrotnie dawał sobie radę z o wiele bardziej skomplikowanymi sytuacjami. Nie raz zdarzało mu się zostawać w lecznicy w pojedynkę, nie zliczyłby godzin spędzonych nad wynikami okolicznych zwierzaków, ani samotnych wieczorów w lecznicy.

Jak to jest, że jeden taki wieczór wystarczył, żeby jego przyjaciółka wyhaczyła najlepszą partię w mieście, a on był nadal sam? W okolicy nie brakowało przecież atrakcyjnych właścicieli czworonogów. Nawet teraz Sean naliczył ich w lecznicy co najmniej trzech, a i to będąc stosunkowo wybrednym.

– Dobra, zgarnę zaraz do gabinetu któregoś ze stażystów – mruknął z niezadowoleniem, odchylając się na fotelu. Skoro laptop i tak z nim nie współpracował, równie dobrze mógł sobie zrobić kilkuminutową przerwę. – Mów lepiej, jak się ma sytuacja? Ojciec nadal szyje laleczki voodoo z twoją podobizną?

Po drugiej stronie słuchawki zapadła cisza, przerywana odgłosami klaksonów i warkotem co najmniej kilkudziesięciu silników. Dla Seana słuchanie tego przez telefon było czystą katorgą, więc nawet nie wyobrażał sobie, co przechodziła wampirzyca z ponadprzeciętnym słuchem.

– Nie był zachwycony, że chcę do nich przyjechać, ale podobno wrócił mu humor, jak tylko skontaktował się z nim brat Valentine'a. Patricia wspominała, że mają się spotkać, aby poruszyć temat potencjalnego sojuszu klanów.

Sean skinął głową, dopiero po chwili orientując się, że kobieta nie mogła tego widzieć.

– Jestem w szoku, że pan Ezra-Pierdolę-Was-Wszystkich-Blackworth dał się przekonać, że zasługujesz na wejście do rodziny.

Uśmiechnął się na odgłos oburzonego prychnięcia. Dźwięk trąbienia nasilił się, co oznaczało, że Aileen nie chciała być gorsza od pozostałych maruderów i przynajmniej parę razy wcisnęła klakson.

– Żeby jeszcze to było takie proste – wyrzuciła z siebie, tonem sugerującym, że prędzej kawie z poczekalni zaczną latać, niż faktycznie doszłoby do podobnego scenariusza. – Ezra wie, że jestem zakałą rodziny. Jeśli cokolwiek miałoby go do mnie przekonać, to wyłącznie nazwisko.

– Nie, żeby coś, ale nie dobiłaś do trzydziestki, a już nosisz na palcu pokaźny pierścionek z brylantem.

– I co z tego, Sean? – wampirzyca ciężko westchnęła. – Valentine mógłby mi dać jacht i dom na Bahamach, a i tak nie będzie to miało żadnego znaczenia, dopóki zaręczyny nie zostaną zaaprobowane przez głowy naszych rodzin. W moim przypadku jest nią ojciec, w przypadku Valentine'a Ezra.

Jasnowłosy przewrócił oczami. Kochał Aileen jak siostrę, ale czasami miał wrażenie, że podobnie jak spora część wampirów, zatrzymała się gdzieś w średniowieczu, albo, co gorsza, XXI-wiecznej Anglii. Nadnaturalni rzucali tekstami rodem z seriali kostiumowych i wciąż hołdowali idei aranżowanych małżeństw. Mieli też swój własny odpowiednik Zmierzchowego „wpojenia", który Sean uważał za idiotyczny zarówno w filmach, jak i w prawdziwym życiu. Dwa wampiry mogły się w sobie zakochać w mniej niż minutę, wystarczyło zaledwie jedno spojrzenie, aby wszystko inne przestało mieć jakiekolwiek znaczenie. Żadnych randek, niepewnych pocałunków czy seksu bez zobowiązań, ot w w sekundę zyskiwałeś partnera na całe życie. Zero wysiłku.

Valentine i Aileen okazali się być takimi bratnimi duszami. Z racji młodego wieku kobiety, odkryli to dopiero po jakimś czasie, niemniej ta wiedza wystarczyła, aby stali się nierozłączni. Na szczęście w granicach rozsądku, bo gdyby Valentine po zyskaniu więzi stał się terytorialny, a co za tym idzie, chciał odebrać Seanowi Aileen, ten walczyłby o nią do ostatniej kropli krwi. Dosłownie i w przenośni.

Teraz jednak zamierzał wcisnąć mu ją w ramiona za wszelką cenę. Kto jak kto, ale Aileen zasługiwała na szczęście i na życie u boku ukochanego mężczyzny. Jeśli Ezra Blackworth zamierzał stanąć im na drodze, Sean nie zawahałby się wkroczyć. Aileen zawsze była jego tarczą, więc teraz, planował się odwdzięczyć, zostając jej mieczem.

– Nie znam tego całego Ezry, ale z twoich opowieści wynika, że jest dupkiem i pracoholikiem – rzucił, na pozór swobodnym tonem. Laptop w końcu zaskoczył, więc wciskając telefon między policzek a uniesiony bark, rzucił się do wypisywania recepty. – Gość na pewno zdaje sobie sprawę z politycznych korzyści tego małżeństwa. Dam sobie uciąć palec, że już zaciera ręce na myśl o tych wszystkich wampirach, które zaczną mu podlegać w momencie, w którym powiesz sakramentalne „tak". Zobaczysz, jeszcze sam będzie nalegał, żebyście sfinalizowali ten związek.

– A potem jeszcze odprowadzi mnie do ołtarza, co?

– Jak dla mnie, może cię nawet pobłogosławić. – Sean z prędkością światła, kliknął przycisk drukuj. – Mam już na oku świetny garnitur i nie pozwolę, żeby się zmarnował.

– Pamiętaj, że nie wolno ci przyćmić panny młodej.

– Niczego nie obiecuję. Będę...

Nie dokończył, bo gdzieś z poziomu parkietu rozległ się cichy warkot. Jego pierwszą myślą było to, że do gabinetu dostał się jakiś pies, który niepostrzeżenie wgramolił się pod biurko i szykował się do ataku na nogi ludzkiego intruza (kto tu był intruzem?). Najgorsze, że widział w poczekalni przynajmniej dwa psiaki z wyjątkowo zaniedbanymi zębami. Nie kojarzył też, żeby kiedykolwiek szczepili je z Aileen na wściekliznę.

Spanikowany, już miał się odepchnąć od mebli, aby odjechać z krzesłem na drugi koniec pomieszczenia, ale w tym momencie groźny warkot zmienił się w mechaniczne postukiwanie, które po kolejnych kilku sekundach zostało zastąpione przez trzask zacinającego się urządzenia. Sean, który na ten dźwięk oblał się zimnym potem, gwałtownie zanurkował pod biurko. Spojrzał najpierw na ukryty pod nim sprzęt, a potem na drzwi, za którymi kłębiło się coraz więcej osób. Nagle perspektywa bycia użartym przez psa nie wydawała mu się już taka okropna.

Lada moment ludziom miała skończyć się cierpliwość. Chcąc nie chcąc musiał przyjąć następnego pacjenta.

Nie miał pojęcia, jak to zrobi, skoro oprócz laptopa, zbuntowała mu się też drukarka.

* * *

– Pamiętaj, żeby przed zamknięciem lecznicy, zajrzeć do wszystkich klatek i upewnić się, że są dobrze zamknięte – rzucił Sean, kierując się do drzwi. – Luka musi przyjąć ostatnią porcję leków, błagam, spróbuj jej je wcisnąć tak, żebym nie odbierał później telefonów z oddziału intensywnej terapii.

Stojąca pod ścianą stażystka zasalutowała. Tego dnia miała zostać w lecznicy nieco dłużej, aby zdezynfekować gabinet i upewnić się, że wszystkie zwierzęta pozostają na swoich miejscach. Miała na imię Grase i jako jedyna aspirowała do tego, aby zostać z Seanem i Aileen na dłużej. Była pracowitą dziewczyną, która jednak nie do końca radziła sobie jeszcze z zapanowaniem nad większymi zwierzakami. Nie bez powodu Sean wspomniał o oddziale intensywnej terapii. Luka była młodym owczarkiem niemieckim, łagodnym, ale żywiołowym i bardzo dobrze zbudowanym. Prócz silnych kości, posiadała także silne szczęki, w których spokojnie zmieściłaby się ręka nieostrożnego towarzysza zabaw lub stażystki usiłującej wcisnąć jej do pyska tabletkę.

Sean zostałby razem z Grase, aby jej pomóc, ale wiedział, że jeśli wiecznie będzie ją wyręczał w podstawowych obowiązkach, to biedna stażystka niczego się nie nauczy. Głos rozsądku przypominał mu ponadto, że nie powinien brać aktualnie żadnych nadgodzin. Dziesięć godzin stania na nogach i zaglądania pod ogony, nie służyła kondycji jego kruchego, ludzkiego kręgosłupa.

Jego najlepsza przyjaciółka wychodziła za mąż, a on nie dość, że wracał do pustego mieszkania, to jeszcze czuł się jak stary dziad. I jak tu nie nabawić się kryzysu wieku średniego jeszcze przed wiekiem średnim?

Pożegnał się i wyszedł z lecznicy, mając nadzieję, że nie czuć od niego mokrym futrem. Już od jakiegoś czasu przygnębiała go myśl o wracaniu do domu, w którym nikt na niego nie czekał. Rodzice mieszkali w sąsiednim mieście, przez wzgląd na nieunormowane godziny pracy, nigdy nie sprawił też sobie żadnego zwierzęcia. Aileen niejednokrotnie proponowała mu zakup rybek, ale za każdym razem odmawiał, argumentując swój upór tym, że nawet najbardziej inteligentka rybka nie wyskoczy z akwarium, żeby czekać na niego w drzwiach. Żadnej nie mógłby też przytulać, co byłoby dla niego jak gwóźdź do trumny, bo każdego dnia wmawiałby sobie, że nawet one mają go gdzieś, bo bardziej interesuje je pływanie od jednej ścianki akwarium do drugiej.

Tak, Sean zdecydowanie miał tendencję do dramatyzowania i wyolbrzymiania problemów, które problemami z reguły wcale nie były. Mimo prawie dwudziestu dziewięciu lat, mężczyzna nadal obwiniał za to swojego starszego brata, który przez większość swojego jestestwa, żywił głęboką nienawiść do wampirów. Próbował wpoić te same przekonania kilkunastoletniemu Seanowi, ale z marnym skutkiem. Koniec końców doprowadził do tego, że chłopak nabawił się paranoi względem wszystkiego i wszystkich poza wspomnianymi wampirami.

Zadarł głowę, gdy poczuł na policzku zimną kroplę wody. W prognozie pogody nie było żadnej wzmianki, jakoby miało padać, ale najwyraźniej nikt nie poinformował o tym ciemnych chmur, które właśnie zaczęły zbierać się nad miastem.

– Świetnie – westchnął, przejeżdżając sobie dłonią po twarzy. – Tylko tego brakowało.

Wcisnął dłonie do kieszeni i ruszył dziarskim krokiem w stronę najbliższego przystanku. Oczywiście, że uwierzył prognozom i zamiast przyjechać autem, postanowił przyjść do pracy na piechotę. Umyślił sobie, że przed ślubem Aileen zrzuci trochę brzucha, aby korzystniej prezentować się na pamiątkowych zdjęciach. Nie, żeby cokolwiek mu to dało, skoro na weselu miał być jedynym człowiekiem. Przy wampirach nikt nie prezentował się dość dobrze. Sean mógłby uchodzić za greckiego boga, a i tak nie wzbudziłby wśród zebranych większego poruszenia. Co najwyżej usłyszałby od nich kilka oszczędnych i raczej wymuszonych komplementów.

Najpierw jednak musiałby uchodzić za kogoś godnego ich uwagi.

– Szlag by to – mruknął, klucząc od jednego zadaszenia do drugiego, aby uniknąć konfrontacji z coraz gęstszą ścianą deszczu. Nie wiedział, po co to robi, skoro chcąc dostać się na przystanek, musiał przejść na drugą stronę ulicy. Nie miał parasola, ani nawet kaptura, aby osłonić ciemne, zmierzwione włosy. Tak czy owak był skazany na zmoknięcie.

Wzdrygnął się na samą myśl o ściekającej po karku wodzie i lepiących się do ciała ubraniach. Nienawidził dyskomfortu, jaki wiązał się z noszeniem mokrych ciuchów. Mało kto wiedział, ale nawet w lecznicy zawsze czekała na niego minimum jedna lub dwie pary spodni i świeżych koszul. Wolał być zabezpieczony na wypadek, gdyby przyszło mu leczyć szczególnie zaślinionego mastifa lub kota z chorym pęcherzem.

Zatrzymał się przy witrynie jednej z kawiarenek, rozważając, czy nie lepiej byłoby dla niego zrobić tył zwrot i przeczekać ulewę w lecznicy. Wzywać taksówki nie zamierzał, choćby nawet miało go przemoczyć do suchej nitki. W mieście opanowanym przez długowieczne, zamożne wampiry, taksówkarze liczyli sobie za przejazdy tyle, co za krajoznawcze wycieczki złotą karocą.

Już miał zawrócić, gdy telefon w jego kieszeni zawibrował. Mężczyzna przylgnął do ściany, aby mieć pewność, że nie dosięgną go krople deszczu, po czym sięgnął do spodni. Wyciągnąwszy telefon, zerknął na ekran, który sygnalizował nadejście nowej wiadomości. Imię widniejące u góry, wskazywało, że ta została wysłana przez Aileen.

Czując w żołądku nieprzyjemny skurcz, odblokował telefon. Zaraz tego pożałował, bo przyjaciółka napisała na komunikatorze tylko dwa krótkie słowa. Mianowicie: „Jest słabo".

Sean przeczytał wiadomość jeszcze dwa razy, zanim odważył się dopuścić do siebie myśl, że „Jest słabo" nie brzmiało znowu tak tragicznie jak „jest gównianie" albo „ojciec jednak mnie wydziedziczy, ślubu nie będzie". Słabo mogło być z wielu powodów, także i tych, które niekoniecznie musiały wiązać się z ich skomplikowaną sytuacją. Aileen mogła złapać gumę, albo wejść na ich wspólny profil na instagramie i przeczytać nieprzychylny komentarz na temat lecznicy. To nie tak, że wszystko musiało kręcić się wokół jej związku z Valentinem.

Przełknął ślinę, starając się uspokoić, zanim jednak supeł wiążący jego myśli, zdążył się rozplątać, nadeszły kolejne dwie wiadomości. Jedna z nich brzmiała: „Ojciec nie zgadza się na twoją obecność na uroczystościach". Druga: „Nie, nie ujął tego w ten sposób...".

Sean przeczytał ją jeszcze raz i dopiero wtedy zdecydował się siarczyście zakląć. Skłamałby, twierdząc, że słowa Aileen go zaskoczyły, w końcu nie raz rozmawiali o tym, że stary Hemsworth sprzeciwiał się ich niecodziennej przyjaźni. Zupełnie jakby liczył, że jego córka wyrośnie na niezwykle piękny i wartościowy kwiat, ale gdzieś po drodze coś poszło nie tak, bo zamiast pozostać w żyznej glebie, zdecydowała się przenieść w otoczenie chwastów. Jakby ktoś jeszcze nie zrozumiał, to tak, Sean był jednym z tych chwastów. W dodatku takim wyjątkowo upierdliwym, którego w mniemaniu Hemsworthów należałoby jak najszybciej wyrwać.

Aileen wierzyła, że prędzej czy później przekona swoją rodzinę do zmiany zdania, Sean wolał jednak pozostać w tej kwestii gderliwym pesymistą. Choć starał się zachować twarz, podejrzewał, że nie będzie mile widziany w domu swojej najlepszej przyjaciółki. Nie miał przy tym najmniejszych wątpliwości, że jej rodzina zrobi wszystko, aby utrudnić mu pojawienie się na ślubie.

„Jakoś to ogarniemy" odpisał, dodając na końcu parę pocieszających emotek. Normalnie dorzuciłby taką ze środkowym palcem, ale podejrzewał, że po całym dniu spędzonym z rodzicami, Aileen nie będzie w nastroju do żartów. Z tego samego powodu darował sobie uwagę, że jej tatuś był jebanym kutasem.

Nie cierpiał wampirzych elit, nie czuł się na siłach, aby udawać, że postawa najstarszego z Hemsworthów ani trochę go nie rozczarowała. Prawdę mówiąc, nie miał też ochoty, aby wracać do domu. Siedzenie z pustym mieszkaniu sprzyjało myśleniu, a tego akurat wolałby uniknąć.

Deszcz wciąż zacinał, więc Sean wcisnął telefon z powrotem do kieszeni. Nie do końca wiedząc, co ze sobą zrobić, zagapił się na rozciągający się przed nim rząd kameralnych kawiarenek i renomowanych cukierni. Mógł wstąpić do którejś z nich, aby umilić sobie wieczór kawałkiem pysznego ciasta lub filiżanką świeżo parzonej kawy, wiedział jednak, że nic w ten sposób nie wskóra. Im późniejsza robiła się zresztą godzina, tym większe było prawdopodobieństwo, że wpadnie na jakiegoś wampira. W tym rejonie roiło się od barów i knajp, w których uwielbiali przesiadywać zarówno ludzie, jak i nadnaturalni. Najwyraźniej picie było jedyną aktywnością, która sprawiała, że obie rasy były w stanie zapomnieć o dzielących ich różnicach.

Sean zmarszczył brwi, w reakcji na pomysł, który niespodziewanie zakiełkował w jego głowie. O ile dobrze pamiętał, Aileen wspominała mu kiedyś o nowo powstałym klubie na końcu ulicy. Sama niespecjalnie przepadała za podobnymi miejscami, więc Sean nigdy nie miał okazji, by do niego zajrzeć. Podejrzewał zresztą, że skoro wampirzyca o nim wiedziała, to istniało aż nazbyt duże prawdopodobieństwo, że ten należał do Valentine'a. Facet bez przerwy inwestował w coraz to nowe imprezownie.

Sean przymknął powieki. Nie lubił pić sam, często powtarzał sobie, że moment, w którym sięgnie po alkohol dla alkoholu, a nie dla towarzystwa, w którym mógłby go pić, będzie jednocześnie momentem, w którym do reszty się stoczy. Tym razem jednak determinacja i rozżalenie, wygrały w starciu ze zdrowym rozsądkiem i potrzebą wzięcia ciepłego prysznica.

Nie potrzebował alkoholu, tylko kogoś, przed kim mógłby się wyżalić. Kto jak kto, ale barman w przypadkowym klubie wydawał się idealnym kandydatem do wysłuchiwania jego bełkotliwych zwierzeń.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top