Rozdział 10
Na chwilę po północy, Aileen wysłała Seanowi wiadomość z godziną, o której Valentine planował wybrać się do miasta. Domyślając się przy tym, że młody weterynarz jeszcze nie śpi, zapytała, czy wyjątkowo nie zechciałby zjeść śniadania w pokoju.
Sean odpisał jej niemal od razu. Co prawda mówił, że położy się wcześniej i faktycznie to zrobił, ale koniec końców skończyło się na tym, że po prostu leżał w łóżku i gapił się w sufit. Nie był w stanie zasnąć ze świadomością, że ustawi budzik (a raczej pięć budzików) na nieodpowiednią godzinę. Skoro sam zaproponował, że zabierze się z Valentinem i Aileen, powinien być gotowy jako pierwszy. Co, gdyby zaspał i przyjaciele musieliby na niego czekać? Co, gdyby przez jego spóźnienie Valentine nie zdążyłby na przymiarki?
Nie, akurat to było mało prawdopodobne. Podobnie jak większość wampirów, Valentine nosił wyłącznie ubrania szyte na miarę. Miał w mieście nie tylko ulubionego krawca, ale także osobistego stylistę i szewca. Sean był niemal pewien, że nawet gdyby spóźnił się do któregokolwiek z nich, to tamci i tak czekaliby na niego do samej śmierci. Posiadanie w bazie klientów kogoś o nazwisku Blackworth stanowisko ogromne wyróżnienie.
Sean musiałby pracować co najmniej dwadzieścia lat, żeby opłacić wizytę w jednym z wielu renomowanych atelier, które upodobał sobie Valentine. O ile w ogóle ktoś zechciałby go tam wpuścić, bo do tego typu miejsc nie wchodziło się ot tak, z ulicy.
Właśnie to była pierwsza rzecz, która przyszła mu na myśl, gdy nazajutrz Valentine zaparkował pod salonem mody madame Dominique.
– Mogę się założyć, że na wejściu dają każdemu kieliszek Dom Pérignon – rzucił, wyglądając przez okno samochodu. – Wciskają ci do ręki szampana, a potem dają do podpisania papiery o zachowaniu poufności. Ani się obejrzysz, a wciągają cię do odzieżowej sekty i od tego momentu możesz nosić tylko Gucci, Pradę i Balenciagę.
– Zaskoczę cię, ale nie mam nic od Gucci, Prady ani Balenciagi – odparł Valentine, wychodząc z auta. – Co najwyżej kilka polówek od Ralpha Laurena.
– Powiedz chociaż, że mają ochroniarza, który na dzień dobry pyta, ile kosztuje twój obecny outfit? Coś w stylu tych filmików, gdzie youtuberzy pytają dzieciaki o ceny ich poszczególnych ciuchów.
– Też nie.
– A każą ci pokazać portfel, żeby się upewnić, że masz złote karty?
– Sean. – Valentine wzniósł oczy ku niebu. – Może już wystarczy? To normalne atelier, nie różni się niczym od innych tego typu miejsc.
– To miłe, że zakładasz, że kiedykolwiek byłem w atelier.
Aileen przyłożyła dłoń do ust, tłumiąc śmiech. Valentine uniósł brew i zajrzał z powrotem do auta, aby posłać narzeczonej sugestywne spojrzenie.
– Wychodź, zanim oszaleję.
– Na pewno? Nadal masz szansę iść na przymiarki razem z Seanem.
– Po moim trupie. Wychodź.
Wampirzyca znowu się zaśmiała, po czym w końcu zgarnęła z kolan torebkę i wyszła z auta. Seanowi, który jako jedyny miał zapięte pasy, zajęło to o parę sekund dłużej.
– No to widzimy się wieczorem – rzucił luźnym tonem. Humor poprawił mu się od razu po opuszczeniu posiadłości Blackworthów. Na nieszczęście dla Valentine, który przez całą drogę musiał wysłuchiwać jego tekstów. – Po pracy wstąpię na jakiś obiad, a potem zajrzę do mieszkania. Będę pewnie jakoś po piątej.
– Ktoś może cię odebrać. – Podjęła kolejną próbę Aileen. Spojrzała na Valentine'a, który tylko wzruszył ramionami. – Jeśli nie chcesz jeździć limuzyną, ogarniemy inne auto. To nie musi być nic...
– Aileen – przerwał jej Sean, unosząc brwi. – Nie chodzi o rodzaj auta, tylko o to, że to nie będzie „moje" auto. Chcę mieć pod ręką swojego pickupa. Dzięki temu nie będę się musiał prosić o podwózkę za każdym razem, gdy akurat będę potrzebował gdzieś pojechać.
„Albo uciec" – dodał w myślach, wsuwając dłonie do kieszeni kurtki. Jeszcze tego brakowało, żeby poszedł do Ezry, albo do któregoś ze strażników i na pytanie: „dokąd się wybiera" odpowiedział, „jak najdalej stąd, dziękuję, będę czekał w aucie".
– Dam znać, czy w klinice wszystko okej. – Posłał Aileen uspokajający uśmiech. Liczył, że po wejściu do atelier madame Dominique szybko zapomni o zmartwieniach. – Jak już będziecie wychodzić, zgarnij mi spod lady butelkę Dom Pérignon. Albo najlepiej dwie.
– Tobie już chyba wystarczy alkoholu – rzuciła mu na odchodne. – Zresztą tam podają wampirom krew!
Sean aż się wzdrygnął.
* * *
Okazało się, że Grase, Aidan i Louie radzą sobie sami naprawdę świetnie. Sean, który dotarł do kliniki chwilę po dziesiątej, stwierdził z zadowoleniem, że nie musi gasić żadnych pożarów. Zrobił sobie więc niezbyt mocną kawę rozpuszczalną i uspokojony, usiadł przy biurku, aby uzupełnić parę dokumentów i z boku przyglądać się pracy swoich zabieganych, ale kontrolujących sytuację stażystów.
Do południa wszystko zdawało się być w jak najlepszym porządku. Grase, która zdążyła wykonać do tego czasu parę rutynowych zabiegów i szczepień, jak raz wydawała się naprawdę pewna swoich działa. Robiła co się da, aby zapewnić komfort swoim pacjentom, a także kulturalnie, ale stanowczo odpowiadała na pytania ich zmartwionych właścicieli („...nie, pani zwierzak nie umiera, po prostu boli go ząb i dlatego nie je suchej karmy. Swoją droga, w ogóle nie powinien jej dostawać, bo tylko zapycha sobie żołądek..."). Sean, który nie był jej w gruncie rzeczy do niczego potrzebny, zajął się więc wymienianiem wiadomości z Aileen, która relacjonowała mu przebieg wizyty w salonie mody (przesłała też zdjęcie szampana. No jakżeby inaczej).
Dopiero około pierwszej, do kliniki zaczęli zaglądać nieco bardziej wymagający właściciele. Znalazł się wśród nich nieprzyjemny jegomość, który nie chciał słyszeć o tym, że jego ukochanym szczurem zajmie się jakaś tam „stażystka". Chcąc nie chcą, Sean musiał opuścić swój fotel i zająć się wierzgającym pacjentem, który, jak się okazało, spadł ze stołu, przez co niefortunnie złamał sobie przednią łapkę. Koniecznie było RTG i założenie gipsu, co bardzo nie spodobało się gryzoniowi, który jak na gryzonia przystało, gryzł i drapał tak, jakby od tego zależało jego życie. Ostatecznie udało się go unieruchomić i wpakować w gips, aczkolwiek kosztem siedmiu plastrów z apteczki, które z kolei musiały trafić na ręce Seana.
Po tym wydarzeniu uznał, że jednak woli wracać na przymusowy urlop. Gdy wskazówki zegara wybiły trzecią, zabrał swoje rzeczy i pożegnał się ze stażystami. Odniósł zresztą wrażenie (nie po raz pierwszy swoją drogą), że dopóki był na miejscu, właściciele chorych zwierząt mieli tendencję do domagania się, aby to właśnie on, jako pełnoprawny weterynarz, zajął się ich pupilami. Wydawało im się, że tylko jego doświadczenie może zagwarantować odpowiednią opiekę, co sprawiało, że nieufnie podchodzili do pracy bogu ducha winnych stażystów.
Stwierdził, że na czas pobytu u Blackworthów, postara się skrócić swoje wizyty w klinice do minimum. Każdy, kto aspirował do tego, aby zostać weterynarzem, powinien przekonać się na własnej skórze, jak to jest, zostać pogryzionym przez wkurzonego szczura.
Masując obolałe dłonie, wyszedł na ulicę i ruszył w kierunku mieszkania. Jeszcze nie wiedział, gdzie zatrzyma się na obiad, więc idąc, wertował w głowie listę swoich ulubionych knajpek i nie za drogich restauracji. Było mu w gruncie rzeczy obojętnie, gdzie i co właściwie zje, zależało mu przede wszystkim na wyborze takiego miejsca, do którego nie wpuszczano żadnych wampirów. Miał szczerze dosyć widoku jakiejkolwiek krwi.
W pewnym momencie coś go tknęło i obrócił się w stronę aktualnie mijanej kawiarni. Bywał w niej kilkukrotnie z Aileen, więc wiedział, że w menu znajdowało się kilka naprawdę interesujących pozycji. To jednak nie nagła ochota na kawę i ciasto była powodem, dla którego się zatrzymał.
Był nim zarejestrowany kątem oka znajomy tył głowy.
Sean zmarszczył brwi i podszedł do okna. Może i nie zachowywał się zbyt dyskretnie, ale już sam fakt, że Ezra Blackworth wychynął ze swojej pieczary i pojawił się w centrum miasta, stanowił w jego mniemaniu wystarczający argument, aby choć przez chwilę się na niego pogapić. Trochę tak, jakby oboje znajdowali się w zoo, z tym, że Sean wcielił się w rolę zwiedzającego, a wampir jakiegoś egzotycznego, trudnego do uchwycenia zwierzęcia. Skoro już raczył pojawić się na „wybiegu", należało korzystać ile wlezie.
Zaraz, co?
Brwi weterynarza opadły jeszcze niżej. Korzystać? Przecież on wcale nie zamierzał z niczego korzystać! Jedyne, na czym mu zależało, to na tym, aby nie interesował się nim żaden wampir z kręgu znajomych Aileen. Z bratem Valentine'a na czele!
Zrobił krok do tyłu. Ezra był odwrócony bokiem do okna, więc miał dobrych kilkanaście sekund, aby wycofać się całkowicie poza zasięg jego wzroku. Gdyby to zrobił, pewnie nie zostałby zauważony i mógłby ruszyć w dalszą drogę, nie niepokojony żadnymi natrętnymi myślami.
Z tym, że Sean był Seanem, co z kolei oznaczało, że nie byłby sobą, gdyby owe natrętne myśli nie zaatakowały go już na etapie gapienia się przez szybę.
Czy faktycznie powinien odejść? A może wypadałoby wejść i się przywitać, skoro już został gościem w jego domu? Co jeśli Ezra tak naprawdę tylko udawał, że go nie widział i w przypadku, gdy tak po prostu sobie pójdzie, uzna go za kolejnego, pozbawionego manier człowieka? Może Sean powinien przeprosić za zachowanie z poprzedniego wieczoru? Albo chociaż za to, co mówił o nim w klubie Valentine'a?
– Wchodzi pan?
Sean drgnął i zerknął w bok, na stojącego w drzwiach mężczyznę. Obejmował młodą, długowłosą dziewczynę w żakiecie i ołówkowej spódnicy. Wampirzycę, jeśli wnosić po idealnej figurze i śnieżnobiałych zębach.
– Co?
– Pytałem, czy zamierza pan wejść – powtórzył tamten, wskazując na widoczny nad ich głowami szyld. – Stoi pan tak już od dobrej minuty i tarasuje przejście.
– A! Nie, ja tylko... – Rozejrzał się, uświadamiając sobie, jak idiotycznie musiał wyglądać z perspektywy kogoś, kto akurat na niego spojrzał. – Tak, wchodzę. Czemu nie...
Mężczyzna skinął głową na swoją partnerkę, więc ta przesunęła się nieco w bok, aby go przepuścić. Sean niewiele myśląc podziękował i przeszedł obok, udając, że od samego początku rozważał wizytę w kawiarni. Zauważył przy okazji, że zarówno ona, jak i on, mieli przyczepione do toreb plakietki ze służbowymi identyfikatorami. Albo dopiero co wyszli z pracy, albo wciąż w niej byli. Zważywszy że od razu po znalezieniu się na ulicy, wyciągnęli telefony, obstawiał to drugie.
Odetchnął i obrócił się przodem do wnętrza kawiarni. Ceny niektórych słodkości powalały, więc nie bywał w niej zbyt często, nie oznacza to bynajmniej, że za nią nie przepadał. Podczas generalnego remontu, który miał miejsce parę lat po tym, jak Sean i Aileen poszli na studia, zmieniono w niej praktycznie wszystko, co tylko się dało. Pozbyto się starych, przedpotopowych mebli i zaopatrzono lokal w mnóstwo bujnej, zielonej roślinności. Na ścianach pojawiła się cegła i ciemnozielone zdobienia, które nadawały temu miejscu nowoczesnego, ale kameralnego wydźwięku.
Tak, obecny wystrój zdecydowanie zachęcał do przesiadywania przy stolikach i delektowania się pyszną kawą. Podobnie zresztą jak menu, które składało się z tak wielu przepysznie brzmiących pozycji, że Sean nigdy nie wiedział, na co ma akurat ochotę.
Oczywiście pomijając to popołudnie, bo jak raz doskonale wiedział, czego chciał i tak się składa, że nie było to żadne ciasto z menu. Jak się okazało, jego najgorsze przeczucia się potwierdziły, bo Ezra zdążył go zauważyć i obecnie wpatrywał się w niego z mieszanką zniechęcenia, znudzenia, a także (o ile mu się nie wydawało) jawnej pogardy. Trudno orzec, czy reagował w ten sposób, bo zarejestrował wcześniejsze zachowanie weterynarza, czy po prostu tak bardzo cieszył się na jego widok.
Bez względu na odpowiedź, nie było już odwrotu. Sean musiał podejść i powiedzieć... coś. Cokolwiek.
Nie mając zbytnio innego wyboru, zmusił się do podejścia do siedzącego przy ścianie wampira. Zgodnie z oczekiwaniami, na jego stoliku (notabene wciśniętym w najdalszy kąt pomieszczenia, jakby nie chciał, aby ktokolwiek mu przeszkadzał) nie znajdowało się nic, prócz telefonu i filiżanki czarnej jak noc kawy. Ezra nie pokusił się o żaden deser, ani dodatki.
– Sean Lane – rzucił, przykładając do policzka dłoń z uniesionym palcem wskazującym. Na dzień dobry obrzucił weterynarza typowym dla siebie, lekceważącym spojrzeniem. – Czemu mnie to już nawet nie dziwi?
Mężczyzna odchrząknął, co ostatecznie skończyło się tym, że wydał z siebie bliżej nieokreślony dźwięk, któremu bliżej było do zgrzytu zardzewiałych kół zębatych niż jakiegokolwiek sensownego, ludzkiego odgłosu. Jakżeby inaczej...
– Co... tu robisz? – zagadnął, siląc się na swobodny ton. – Znaczy pan, co pan tu... Znaczy... sorry, nie bardzo wiem, na jakim jesteśmy etapie, skoro oficjalnie tak jakby u ciebie mieszkam.
Ezra wyglądał, jakby bardzo chciał opuścić ramiona, ale nie mógł, bo już były opuszczone do samej ziemi.
– Wystarczy Ezra – odparł chłodno, sięgając po filiżankę. – W takiej sytuacji zwracanie się do mnie na „pan" chyba rzeczywiście byłoby bezzasadne.
– Ezra... Tak, świetnie. Super.
Wampir wypił łyk kawy i odstawił ją na spodek.
– Odpowiadając na twoje pytanie – zaczął niechętnie – miałem spotkanie. Skończyło się wcześniej, więc uznałem, że jeszcze chwilę tu zostanę. Byłem w tej kawiarni ładnych parę lat temu, ciekawe jest móc zobaczyć, co się zmieniło.
– Ładnych parę lat, czyli...?
– Nie wiem, dziesięć, dwanaście... Coś koło tego.
– Nieźle – stwierdził Sean, zajmując sąsiednie krzesło. – Pewnie musiałeś się zdziwić, jak zobaczyłeś, że wystrój zmienił się o sto osiemdziesiąt stopni, co?
Ezra uniósł brwi. Dopiero po chwili Sean zorientował się, co tak właściwie zrobił, ale było już za późno, aby wstać i się ulotnić. Tym bardziej, że kelnerka od razu wyczuła okazję, bo podeszła, aby złożyć zamówienie od nowo przybyłego gościa.
– Nie, ja tylko... – zaczął, unosząc z zakłopotaniem ręce. – Nie będę nic pił, już sobie idę. Mojemu koledze raczej...
– Możesz zostać.
Sean gwałtownie podniósł wzrok. Ezra, o dziwo, nie wydawał się szczególnie przejęty. Choć wypowiedział dwa ostatnie słowa stosunkowo oziębłym tonem, jego spojrzenie pozostało spokojne. Jak gdyby nigdy nic wpatrywał się w przyciemniony ekran telefonu.
Weterynarz nie wiedział, co o tym sądzić. Ezra naprawdę chciał, żeby został? A może miał w tym jakiś ukryty cel? Co jeśli powziął sobie za cel, przekonanie go do jak najszybszego opuszczenia swojej rodzinnej posiadłości?
– Skoro tak... – Zawahał się. – Może wezmę jakąś sezonową kawę. Albo nie! Poproszę karmelowe frappuccino. Nie piłem go chyba ze sto lat.
Kelnerka posłała mu szeroki uśmiech.
– Do frappuccino polecam naszą bananowo-karmelową tartę – oznajmiła, notując w notesie jego zamówienie. – Autorski przepis właścicielki. Goście bardzo ją sobie chwalą.
– No w sumie...
– Dwa razy?
Słysząc pytanie, Sean nie mógł zapanować nad unoszącym się ku górze kącikiem ust. Jakoś nie wyobrażał sobie Ezry zajadającego się bananowo-karmelową tartą; tak nierealnego obrazu po prostu nie dało się zwizualizować.
Kelnerka, która widać miała o wiele bardziej rozbudowaną wyobraźnie, posłała wampirowi pytające spojrzenie.
– Nie – mruknął Ezra, odsuwając od siebie filiżankę. – Dla mnie będzie jeszcze jedna czarna kawa.
Niezrażona odmową dziewczyna, skinęła głową, zabrała puste naczynie i odeszła, aby w miarę sprawnie zrealizować zamówienie. Musiała liczyć na sowity napiwek, bo na odchodne posłała Ezrze promienny uśmiech.
Ewentualnie, jak większość kobiet w promieniu tysiąca mil, uznała go za na tyle przystojnego, że jak najszybciej musiała zapisać mu swój numer na chusteczce. Pewnie już planowała, jak dyskretnie podrzucić mu ją do kieszeni marynarki, aby „przypadkiem" mógł ją później odnaleźć.
Ezra wciąż sprawdzał coś na telefonie, więc Sean poświęcił chwilę, aby przestudiować rysy jego twarzy. Pierworodny Blackwortha zdecydowanie mógł się podobać; w kawiarni, w której dominowały zgiełk i aromat świeżo parzonej kawy, jego sylwetka przyciągała wzrok jak magnes. Jego ciemne włosy nie były tak długie jak Valentine'a, ale i tak dało się zauważyć, że miały tendencję do uciekania na wszystkie strony świata. Tego dnia zaczesał je do tyłu, co tylko jeszcze bardziej uwydatniło jego już i tak wyraziste rysy. Wraz z silną szczęką, nadawały mu niesamowicie pociągającego, męskiego uroku.
Chyba po raz pierwszy Sean miał okazję na poważnie przyjrzeć się przyszłemu szwagrowi swojej najlepszej przyjaciółki i musiał przyznać, że to, co widział, naprawdę mu się podobało. Ukryta za eleganckim garniturem, umięśniona sylwetka, pozostawiała spore pole do popisu dla wyobraźni. A nawet nie, bo Ezra wyglądał i zachowywał się, jak bogaty businessman rodem z pikantnych, biurowych romansów. Łączył w sobie nieprzystępną charyzmę z subtelną elegancją. Każdy jego ruch emanował swobodą, którą mógł mieć jedynie ktoś, kto zdążył przyzwyczaić się do wzbudzania ciągłego zainteresowania.
I co gorsza, doskonale wiedział, jak obrócić owo zainteresowanie na swoją korzyść.
– Czemu tak nagle zamilkłeś? – zapytał, unosząc wzrok znad ekranu, przez co Seanowi odebrało mowę na kolejne kilka sekund. Nawet jego oczy sprawiały wrażenie nieprzeniknionych, ciemnych, niczym otchłań. – Skoro już się przysiadłeś, mógłbyś nie marnować mojego cza... Co ci się stało w ręce?
Dopiero wtedy Seanowi udało się otrząsnąć. Powiódł wzorem Ezry w dół i przyjrzał się swoim poranionym dłoniom. Kilka plastrów zdążyło stracić na przyczepności i zmienić swoje położenie, ujawniając tym samym kilkanaście maleńkim zadrapań i szczurzych ugryzień.
– To? – Cofnął dłonie, aby zaraz potem ukryć je pod stołem. – Nic takiego. Krótkie spięcie z jednym z pacjentów kliniki. Nic poważnego, oboje jesteśmy zaszczepieni.
Ezra uniósł brwi, na co weterynarz strzelił sobie mentalnie w czoło. Po co w ogóle to powiedział?!
– Byłeś w klinice – raczej stwierdził, niż zapytał tamten. Odchylił się na krześle i skrzyżował dłonie na piersi. – Sądziłem, że jesteś z Valentinem i Aileen. Wspominali, że jadą na przymiarki do madame Dominique.
Sean również nieco się odsunął, bo dokładnie w tym momencie w zasięgu jego wzroku pojawiła się kelnerka. Oparła tackę na brzegu stołu i położyła przed nimi zamówienie. Ezra otrzymał swoją czarną lurę, a on kawałek tarty i szklankę z kawą. Trzeba przyznać, że pachniała obłędnie: słodko i bardzo karmelowo. Sean niemalże poczuł, jak od tej całej słodyczy kręci mu się w nosie.
– Wielogodzinne przymiarki w eleganckich salonach mody, nie są dla mnie. Zostawiłem Vala i Aileen i wpadłem zajrzeć do kliniki żeby sprawdzić, jak radzą sobie stażyści – wyjaśnił, sięgając po długą łyżeczkę, aby wymieszać napój. Pianka była tak puszysta, że gdyby mógł, pewnie by się na niej położył. – Musimy z Aileen co jakiś czas kontrolować sytuację, żeby mieć pewność, że tamci sobie radzą. Niektóre przypadki są naprawdę ciężkie.
– Wydajesz się zaangażowany w to, co robisz – stwierdził Ezra, przyglądając się, jak miesza frappuccino. Ewidentnie bardzo starał się nie skrzywić w reakcji na jej silnie słodki aromat. – To dość... intrygujące.
Sean parsknął.
– Intrygujące? Zakładałeś, że tylko wampiry, które prowadzą własne biznesy i czeszą grubą kasę, mogą lubić swoją pracę?
– Naprawdę chcesz usłyszeć odpowiedź?
Zawahał się, ale ostatecznie skinął głową. Dotychczas Aileen była jedyną wampirzyca, z którą mógł porozmawiać o wzajemnym postrzeganiu się ich gatunków. Ciekawiło go, co na temat ludzi myślał Ezra. Ktoś taki jak on na pewno nie przebierał w słowach i nie przejmował się uczuciami drugiej strony. Wymiana poglądów z kimś pokroju wampira, mogła się okazać naprawdę interesującym i wzbogacającym doświadczeniem.
– Wśród wampirów panuje przekonanie, że ludzie są nadaktywni – oznajmił Ezra, sięgając po kawę. – Żyjecie krótko, więc nie jesteście w stanie w stu procentach poświęcić się jednemu zajęciu. Zawsze wydaje wam się, że macie zbyt mało czasu. Eksperymentujecie i staracie się rozwijać, ale w pewnym momencie zawsze dochodzicie do wniosku, że czujecie się przytłoczeni podążaniem w jednym i tym samym kierunku. Zaczynacie się zastanawiać, czy to, co robicie, nie jest przypadkiem bezcelowe.
Sean przyłożył dłoń do ust i przez chwilę analizował jego słowa.
– Ma to jakiś tam sens – przyznał w końcu. – Mimo wszystko polemizowałbym ze stwierdzeniem, że ludzie nie są w stanie się poświęcać. Pokusiłbym się nawet o stwierdzenie, że jest wręcz przeciwnie. Fakt, że mamy o wiele mniej czasu, tylko jeszcze bardziej nas motywuje.
– Czyżby? Bo mnie się wydaje, że albo nie robicie zupełnie nic, albo chcecie robić dziesięć tysięcy rzeczy naraz. A to z kolei każe mi zakładać, że mylisz motywację z desperacją.
Sean wzruszył ramionami.
– Bazuję tylko i wyłącznie na swoim własnym doświadczeniu. Nie poświęciłbym tylu lat życia na naukę czegoś, czego bym nie kochał, albo co w ogóle by mnie nie interesowało.
– I nie przeszkadza ci, że w trakcie pracy musisz mierzyć się z wieloma stresującymi sytuacjami?
Znieruchomiał z dłonią na łyżeczce. Przez chwilę wydawało mu się... nie, przecież to niemożliwe, aby Ezra wiedział o jego przypadłości. Valentine nie był wtajemniczony, a Aileen w życiu by mu nie powiedziała, nie bez wyraźnego przyzwolenia. To oznaczało, że pytanie nie miało drugiego dna. Wampir zwyczajnie chciał jakoś pociągnąć już i tak już niezręczną, bo wymuszoną rozmowę.
– Czasami jest ciężko, ale nie narzekam – oznajmił, wyciągając i odkładając łyżeczkę na serwetkę. Cieszył się, że przyjaciółka nie może go usłyszeć. Pewnie od razu przytoczyłaby wszystkie momenty, kiedy tak bardzo „nie narzekał", że wydzwaniał do niej co pięć minut, aby zrelacjonować jej wszystko, co działo się w klinice. – Ale to chyba jak w każdej pracy, nie? Raz na wozie, raz pod wozem i takie tam.
– Nie powiedziałbym. Jakby nie patrzeć, odpowiadacie z Aileen za życie zwierząt, które później mogą zostać dawcami krwi. To odpowiedzialne zajęcie, zważywszy że spora część wampirów korzysta z zamienników.
Sean spochmurniał. No przecież... Kogoś takiego jak on nie interesowało zdrowie pacjentów. Liczyła się wyłącznie jakość płynącej w ich wnętrzu krwi.
– Robimy, co możemy – rzucił nieco opryskliwie, wbijając wzrok w jasnobeżową piankę polaną karmelowym syropem. Kelnerka zdecydowanie liczyła na jakiś bonus, bo było go tyle, że nawet po dokładnym wymieszaniu kawy, nie był się w stanie połączyć z gorącym napojem.
Ezra również opuścił spojrzenie. Przez dłuższą chwilę wpatrywał się w zawartość szklanki Seana, jakby usiłował wydedukować, dlaczego zamówił coś, czemu zarówno wyglądem, jak i zapachem bliżej było do słodkiego ulepu, niż czegoś, co faktycznie można by nazwać kawą.
– Wiesz, że to ma pewnie więcej cukru niż...?
– Nie leczę zwierząt dla uciechy wampirów – wypalił Sean, zaciskając palce na szklance tak mocno, że zbielały mu kłykcie, a kawa zaczęła parzyć. – Nie poszedłem na weterynarię, żeby zapewniać wam pożywienie. Gdybym to zrobił, niczym bym się od was nie różnił.
Ezra zamilkł. Na początku Sean pomyślał, że go zaskoczył, ale szybko został sprowadzony na ziemię, gdy w oczach wampira dotychczasowe znudzenie ustąpiło miejsca wyraźnej niechęci. Odłożył telefon i znów skrzyżował dłonie na piersiach, podkreślając dzielący ich dystans. Zupełnie jakby do tej pory nie dzieliło ich już wszystko, co tylko się da.
– Od nas, co? – podchwycił z rezerwą. – Sądząc po twoim tonie, można by odnieść wrażenie, że uważasz „nas" za gorszych od ludzi.
Jeśli dotychczas Sean nie wiedział, co oznacza powiedzenie, że czyiś głos stał się twardy jak kamień, to właśnie otrzymał jego próbkę. Sposób, w jaki Ezra wypowiedział ostatnie słowa, powinien zmotywować go jak najszybszej zmiany tematu. Z tym, że Sean nie mógł się tak nagle wycofać. Już raz przed nim uciekł, drugi raz nie zamierzał dać mu tej satysfakcji.
– Nie masz pojęcia, co uważam, a co nie – syknął, wypuszczając z rąk szklankę. Wnętrze jego dłoni pokryło się czerwonymi plamami. – Jesteś ostatnią osobą, która ma prawo oczekiwać, że będę respektował pozycję wampirów.
– Nawet jeśli, zrób mi tę przysługę i nie mierz wszystkich swoją miarą. Wampiry nie wybrały sobie takie życia, tak samo jak wilki czy niedźwiedzie nie wybrały, że będą polować.
– Może i nie wybieracie swojej natury, ale wciąż macie kontrolę nad tym, jak się z nią obnosicie. – Sean pomasował wnętrze obolałej dłoni. – Swoją drogą, to naprawdę zabawne, że akurat ty chcesz mi robić wykład o nie ocenianiu kogoś wyłącznie przez pryzmat wyobrażeń.
Szczęka wampira poruszyła się niespokojnie, jego oczy błyszczały złowrogo w świetle kawiarnianych jarzeniówek.
– Niby co w tym zabawnego? – wycedził.
– No nie wiem? – Sean udał, ze się zastanawia. – Chociażby to, że wymagasz ode mnie zrozumienia, kiedy sam nie chcesz zrozumieć nikogo innego? Albo to, że nagle zainteresowały cię moje plastry na rękach, ale nie zrobiłeś nic, kiedy twoja rodzina patrzyła na mnie jak na jakąś pierdoloną, cyrkową ciekawostkę?
– Myślisz, że gdybym cokolwiek zrobił, to znalazłbyś się w lepszym położeniu?
– Ty mi powiedz. Podobno zaraz po ojcu jesteś najważniejszym wampirem w mieście. Wiesz też bardzo dobrze, jak postrzegają mnie twoi znajomi. Wiesz, co sądzą o ludziach.
Ezra zaciął zęby, próbując powstrzymać narastającą frustrację.
– Masz zerowe pojęcie o wampirach, Lane – warknął. – Ludzie potrafią być dla nas takim samym zagrożeniem, jak my dla nich.
– Proszę cię. Nie powiesz mi, że nagle poczułeś się taki wielce zagrożony. – Prychnięcie weterynarza było słychać chyba na drugim końcu kawiarni. Niektórzy odwrócili się w ich stronę, aby sprawdzić, co się dzieje. Zaniepokojona kelnerka spoglądała na nich zza lady, przygryzając dolną wargę. – Zresztą, nawet jeśli, to po co wyrażałeś zgodę na moją obecność na ślubie?
– Gdyby to rzeczywiście zależało wyłącznie ode mnie, nigdy nie przekroczyłbyś progu mojego domu.
– Gdyby nie chodziło o Aileen, nie przekroczyłbym go nawet, gdybyś mi za to zapłacił. Jak myślisz, jak się czuję, widząc, że moja najlepsza przyjaciółka planuje spędzić resztę życia w otoczeniu takich jak ty?
Ezra parsknął, na co kilka osób w pomieszczeniu najprawdopodobniej wstrzymało oddech. Przynajmniej takie wrażenie odniósł Sean, który domyślał się, że Blackworth raczej nigdy się w ten sposób nie zachowywał.
– Co to znaczy „kimś takim jak ty"? – zapytał, wyraźnie urażony. – Nie jesteśmy potworami, Sean.
Mężczyzna zacisnął wargi. Miał ogromną ochotę, aby dalej prowadzić dyskusję, ale za bardzo zaczynały mu dokuczać ciążące na nich obu spojrzenia. Ezra zdawał się je ignorować, zupełnie jakby doskonale wiedział, że tak czy owak, nikt nie odważy się skomentować na głos jego zachowania. Sytuacja Seana wydawała się o wiele bardziej skomplikowana, bo rozpoznał wśród klientów kawiarni osoby, którym zdarzało się zaglądać do jego kliniki. Nie miał wątpliwości, że w mieście zaraz zaczną szerzyć się plotki o jego burzliwym spotkaniu z dziedzicem Blackwortha.
– Może i nie jesteście potworami, ale właśnie w ten sposób widzi was spora część ludzkiej społeczności – odparł, spuszczając nieco z tonu. – I okej, nie mnie to oceniać, bo sam zaprzyjaźniłem się z wampirzycą, więc masz prawo nazwać mnie hipokrytą, ale... no kurde, zależy mi na niej. Aileen jest dla mnie tak samo ważna jak dla Valentine'a. Nie chcę, żeby postrzegano ją przez pryzmat tego, co robią inne wampiry. Nie jest taka jak wy. Wciąż święcie wierzy, że jeśli zechce, będzie w stanie się wyłamać.
Ezra zmarszczył brwi.
– Aileen ma prawo wierzyć w to, co chce – odparł. – Ty również, skoro wydaje ci się, że znasz ją tak dobrze, że jesteś w stanie powiedzieć, co myśli.
– Wiem, że bliżej jej do człowieka niż do wampira.
– Nie każda wampirza historia jest tak czarna, jak ją malujesz, Lane. Co zaś tyczy się Aileen... to co mówisz i w jaki sposób się wyrażasz, sugeruje, że nie masz bladego pojęcia tak o niej, jak i o mnie.
Zdumiony Sean, zamrugał. Oczekiwał, że wampir rozwinie myśl, lecz ten jedynie wpatrywał się w niego z powagą. W końcu weterynarz nie wytrzymał i jako pierwszy odwrócił wzrok. Nie chciał, by dało się zauważyć, jak bardzo te słowa go zraniły - bardziej niż cokolwiek, co do tej pory usłyszał.
Przecież znał Aileen jak nikt inny. Wiedział o wszystkim, co tyczyło się wampirzycy, ich relacja zdawała się być wolna od jakichkolwiek tajemnic i niedomówień.
Czy jednak naprawdę tak było?
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top