Rozdział 1
„Moja droga, trzymam panią teraz za rękę, a pani mnie pocałowała; jeśli to nie uczyni z nas przyjaciół, to już nic nie zdoła tego dokonać".
Bram Stoker, Dracula
Sean nie był dumny z tego, że na wieść o zaręczynach Aileen zareagował krótkim, ale wyjątkowo soczystym: „Ja pierdolę!".
Żeby nie było, nie zareagował w ten sposób w pełni świadomie, a w jego głosie nie kryła się żadna większa złośliwość. Jeśli się nad tym zastanowić, jego reakcja plasowała się gdzieś pomiędzy eleganckim: „no w końcu! Już myślałem, że nigdy się nie doczekam!", a nieco mniej wyszukanym i potencjalnie obraźliwym: „Nie mów! Naprawdę zgodziłaś się wyjść za tego faceta?!". Oznaczało to, że koniec końców, podszedł do sprawy bardzo dyplomatycznie. Zyskał przy tym dodatkową chwilę, aby przetrawić dopiero co zasłyszaną informację.
– Wychodzisz za mąż – wyartykułował, smakując na języku brzmienie obcych słów. Miał wrażenie, że jego umysł nie nadąża z przetwarzaniem informacji. Jakieś trybiki w jego głowie nie zdążyły w porę przeskoczyć i teraz kolejno zaczynały się blokować. Brakowało tylko, żeby przed jego oczami pojawił się rozedrgany napis „error". – Mówisz poważnie?
Aileen parsknęła.
– Oczywiście, że tak. – Uniosła dłoń, na której połyskiwał piękny, dwukolorowy pierścionek. Tkwiący w jego wnętrzu brylant nie pozostawiał żadnych wątpliwości, podobnie jak otaczające go, nieco mniejsze kamienie. Połączenie białego i różowego złota najwyższej próby wręcz krzyczało, że biżuteria miała mieć dla właścicielki wyjątkowe znaczenie. – Proszę cię, Sean, wiesz, że to nie jest coś, z czego bym żartowała. Zresztą nawet, gdybym faktycznie chciała cię wkręcić, nie wysilałabym się aż tak bardzo. Kto jak kto, ale akurat ty nie odróżniłbyś drogocennej, brylantowej biżuterii od plastikowego dziadostwa z ebaya.
Miała rację, ale i tak postanowił skwitować jej słowa, ostentacyjnym przewróceniem oczami.
– Oczywiście, że bym odróżnił – mruknął, wpatrując się we wciąż uniesioną dłoń przyjaciółki. Pokaźnych rozmiarów kamień zdawał się z niego drwić. – To „dziadostwo" musiałoby być naprawdę dobrej jakości, żebym dał się oszukać w tak poważnej sprawie.
– Ta, ta, ta. Łykasz wszystko jak pelikan.
Prychnął i aby tym bardziej podkreślić swoje udawane oburzenie, splótł dłonie na piersi. Odchylił się na krześle, a że wciąż był pod wpływem niemałego szoku, naprawdę niewiele brakowało, aby źle wyliczyć kąt bujania i wyłożył się jak długi na brudnawych, odrapanych deskach. Jakby nie patrzeć swoim ostatnim, dość wulgarnym okrzykiem, przykuł uwagę zaledwie dwóch trzecich klientów kawiarni. Zawsze mógł zrobić coś, dzięki czemu zainteresowałaby się nimi cała reszta gości. Tych, którzy kulturalnie udawali, że wcale go nie usłyszeli, ale raczej nie zignorowaliby, gdyby runął na ziemię wraz z plastikowym krzesłem.
Starał się robić dobrą minę do złej gry, ale już i tak spora część ludzi gapiła się na niego jak na wariata. Jakaś matka, która przyszła po kawę z kilkuletnią córeczką, posłała mu pełne wyrzutu spojrzenie. Oczywiście, że po usłyszeniu jego wcześniejszych słów, pierwszym pytaniem dziewczynki było niewinne, ale pełne dziecięcej ciekawości: „mamo, co znaczy „ja pierdolę?".
Miał ochotę się odezwać i powiedzieć, że oznacza to mniej więcej tyle, że twoja najlepsza przyjaciółka wychodzi za mąż za jednego z wyżej postawionych członków wampirzej społeczności, a choć jako jej przyjaciel jesteś z tego powodu zajebiście szczęśliwy, to jako człowiek z krwi i kości, musisz brać pod uwagę, że podczas wesela rodzina pana młodego uzna cię za potencjalny deser. I to wcale nie w romantycznym tego słowa znaczeniu.
Sean od dawna zacierał ręce na myśl o pomaganiu Aileen w przygotowaniach do potencjalnego ślubu. Wciąż miał jednak dość oleju w głowie, aby nie chcieć skończyć jako ślubna przystawka. Kochał przyjaciółkę jak siostrę, ale nawet dla niej nie zdecydowałby się na aż tak duże poświęcenie. Co jak co, ale zamierzał jeszcze coś w życiu osiągnąć, a nikt nie dałby mu medalu za najgłupszą śmierć.
Najgorsze, że nie mógł okazywać strachu, bo mimo rodzących się w jego głowie wątpliwości, wciąż zagłuszała je myśl o tym, jak bardzo chciał zostać świadkiem Aileen. Ewentualnie jej pierwszą druhną. Ewentualnie kim tam zostawał najlepszy przyjaciel przyszłej panny młodej, który miał za zadanie zorganizowanie jej najlepszego wieczoru panieńskiego w dziejach wszystkich wieczorów panieńskich.
Sean zamierzał ogarnąć coś tak zajebistego, żeby Aileen w ostatniej chwili rzuciła pierścionkiem, twierdząc, że jednak woli zostać singielką. Aby jednak do tego doszło, Sean musiał wykazać się dość dużym entuzjazmem, aby jego pozycja nie okazała się zagrożona, a sama zainteresowana, nie doszła do wniosku, że mianuje świadkową którąś ze swoich wampirzych koleżanek.
Jeszcze czego.
– Starczy tego świecenia diamentami, opowiadaj, jak było – poprosił, sięgając po stojącą przed nim filiżankę z kawą. Po namyśle odstawił ją z powrotem na spodek i skinął na przechodzącą obok kelnerkę, aby poprosić ją o dwa kawałki sernika i owocową herbatę. Po usłyszeniu o zaręczynach Aileen, nie potrzebował już dodatkowych porcji energii, cukru jednak nie odmawiał sobie w żadnych okolicznościach.
– Było... cudownie. – Aileen odgarnęła za ucho pasmo ciemnych włosów. – Valentine zaprosił mnie do naszej ulubionej restauracji.
– Seven Sins?
Skinęła głową.
– Pozwolił mi wybrać jedzenie i napoje. Nawet się nie skrzywił, jak wybrałam jedno z najtańszych win z karty. Wypił cały kieliszek.
– Skubany, wiedział, jak cię podejść – skwitował, darując sobie uwagę, że „najtańsze" wino podawane w „Seven sins" kosztowało zapewne tyle, ile wynosiła jego dwumiesięczna wypłata. – Ale nie powiesz mi chyba, że oświadczył się w restauracji. To nie w stylu naszego obrzydliwie bogatego Vala.
Aileen skrzywiła się na to zdrobnienie. Pod wieloma względami miała swoim chłopakiem (poprawka: teraz już narzeczonym) naprawdę wiele wspólnego. Nienawidziła chociażby zdrabniania imion. Zwłaszcza takich, które same w sobie brzmiały jak milion dolarów, no bo nie oszukujmy się, kto w dwudziestym pierwszym wieku nosił imię Valentine? Zwłaszcza w czasach, w których walentynki były tak skomercjalizowane, że zamiast z miłością, kojarzyły się wyłącznie z przehajpowanymi, białymi miśkami, pudełkami czekoladek w kształcie serc i przesadnie rozłożystymi bukietami róż.
– Jasne, że się wtedy nie oświadczył – odparła, udając urażoną jego płytkim podejściem. – Restauracja była „wstępem" do właściwej części wieczoru.
– Wow. Valentine wie, że istnieje coś takiego jak gra wstępna?
Aileen kopnęła go pod stołem, ale kąciki jej ust wyraźnie drgnęły. Sean mógłby powiedzieć cokolwiek, a ona i tak nie byłaby w stanie ukryć radości. Promieniała szczęściem mocniej niż sygnalizacja świetlna. A warto zaznaczyć, że w mieście, w którym na każdym kroku mogły czaić się wampiry, światła na ulicach jaśniały wyjątkowo mocno. Nieważne, czy te przeznaczone dla aut czy przechadzających się alejkami ryzykantów.
– Zabrał mnie do oceanarium – wyznała, ściszając głos, gdy do ich stolika podeszła kelnerka z zamówieniem. Teraz to Seanowi zaświeciły się oczy na widok puszystego, mieniącego się złotem sernika. Oczywiście bez rodzynek. Potrafił wybaczyć naprawdę wiele, ale dla osób, które jadły sernik z rodzynkami przewidywał specjalne miejsce w cukierniczo-gastronomicznym piekle. – Specjalnie opłacił wstęp na całą noc, żeby w środku nie było żadnych postronnych osób. Poprosił też o klimatyczne oświetlenie akwariów, więc otaczały nas refleksy niebieskiego światła.
– Bardzo romantycznie – stwierdził, kosztując sernika. – Oharnął fo teho shrzypkuf?
– Pewnie, całą orkiestrę. Grali „Can't help falling in Love".
Sean zamarł z widelczykiem w ustach.
– Szczerze? Może nawet bym się zaśmiał, gdyby nie fakt, że Val żył w czasach, kiedy Presley dopiero to wypuścił.
– Spadaj, ty pewnie puściłbyś z głośników jakieś epickie nuty Rivery-Herransa.
– Ale Epic to ty mi nie obrażaj, co? – Posłał jej śmiertelnie poważne spojrzenie. – Jakby mi to ktoś puścił, to przyjąłbym oświadczyny nawet, gdyby zamiast pierścionka w pudełku znalazł się kapsel po piwie.
– No popatrz, a Valentine postawił na brylant i „Work song" Hoziera.
– A tego to nie znam.
– Bo masz mózg wyprany soundtrackami z nieistniejących musicali.
Sean wzruszył ramionami i nabrał do ust kolejną porcję sernika. Oczywiście, ze znał „Work song", ale skoro Aileen opluła jego zamiłowanie do piosenek Rivery, to on równie dobrze mógł udawać, że nie zna gościa, który stworzył kultowe „Take Me to Church".
– Niszeho nie żahuję. – stwierdził, przymykając oczy i delektując się puszystym ciastem, w którym wyczuł subtelną nutę skórki pomarańczy.
Aileen parsknęła.
– Chcesz wiedzieć, co było dalej, czy nie?
Przełknął.
– Zgaduję, że wygłosił płomienną mowę rodem ze średniowiecza, rozpłaszczył się na ziemi i drżącym głosem zapytał, czy gdyby był malarzem, zostałabyś jego wieczną muzą. – Z miną znawcy pomachał jej przed oczami widelczykiem. – Wybacz, koleżanko, ale o ile Val...
– Sam się wal. – Znowu kopnęła go w nogę, tym razem mocniej.
– ...nie zabrał cię na Diabelski Młyn, albo Monster trucki – kontynuował, niewzruszony – to obawiam się, że jego oświadczyny nie różniły się niczym od oświadczyn setek innych, bajecznie bogatych facetów. Brakowało tylko, żeby zabrał cię na Hawaje, bo oświadczyny na plaży są przecież „taaaaakie romantyczne" i oryginalne.
Aileen przewróciła oczami. Możliwe, że spora część kobiet oburzyłaby się na podobny komentarz, na szczęście akurat ona znała Seana na tyle dobrze, aby wiedzieć, że jego odzywki nie miały na celu jej urazić. Domyślała się, że biedny, przebodźcowany weterynarz odreagowywał w ten sposób narastający stres.
Był jej jedynym ludzkim przyjacielem. Valentine nie przyjaźnił się z żadnym człowiekiem, więc jeśli Aileen zamierzała wziąć go na świadka (tudzież bardzo zarośniętą druhnę), musiała liczyć się z tym, że dla pozostałych gości wejdzie w rolę wędrownego bufetu. Nawet pozycja potencjalnego następcy przedstawiciela wampirzej kolonii, mogła nie uchronić Seana przed byciem wyssanym do ostatniej kropli krwi.
Aileen związała się z najlepszą partią w kraju. Sean nie wiedział, czy powinien jej gratulować, czy wręcz przeciwnie, życzyć powodzenia. Jej, albo samemu sobie, bo wyglądało na to, że już wkrótce stanie się największą atrakcją wampirzej imprezy stulecia.
* * *
Przez sto czterdzieści siedem lat swojego życia Valentine nauczył się nie wierzyć w dziwne zbiegi okoliczności. Akceptował, że proszek do prania zsuwał się z pralki, kiedy ktoś zapomniał go stamtąd ściągnąć po włączeniu wyjątkowo mocnego trybu. Udawał, że wierzy w zapewnienia dzieciaków, którym zależało na zabawie w jego klubach, ale jak na złość zawsze niefortunnie zostawiały dowody osobiste w innych spodniach. Od czasu do czasu z nudów pozwalał się także oszukać na większych zakupach, gdy nieuczciwe kasjerki nabijały mu podwójne kwoty za jakieś droższe perfumy, lub niby mimochodem dorzucały mu do torby kompletnie zbędne dodatki. Od ponad siedemdziesięciu lat nawet nie trudził się, by je za to upominać. Dla nich to zawsze był jakiś bonus do wypłaty, a dla niego ciąg cyferek, który szybciej rósł, niż faktycznie malał. Valentine mógłby kupić całą drogerię, a stan jego konta ani trochę by na tym nie ucierpiał. Jedyne co by ucierpiało to jego głowa, podczas dywagowania na temat tego, co zrobić z kolejnym niepotrzebnym sklepem.
Zdecydowanie bardziej wolał inwestować w kluby lub restauracje. Ostatnimi czasy zainwestował chociażby w restaurację w ciemno. Nie oznaczało to, że kupił ją bez wiedzy, co w niej serwowano, albo czy w ogóle był to opłacalny biznes, ale to, że jadano w niej właśnie po ciemku. Dla ludzi była to ciekawa forma spędzenia wieczoru, a dla wampirów odskocznia od ciągłego przebywania w oświetlonych pomieszczeniach. Sam właściciel mógł z kolei oszczędzić na personelu, bo nie było konieczności wciskania kelnerów w nowoczesne, ale okrutnie niepraktyczne noktowizory.
Posiadanie takiej restauracji okazało się dużo ciekawsze, niż chwalenie się otwarciem kolejnego identycznego klubu nocnego. Po tylu latach chodzenia po ziemi, żaden bar czy imprezownia nie prezentował się na tyle wyjątkowo, aby Valentine chciał się w nim pojawiać. Pokusiłby się nawet o stwierdzenie, że z większą przyjemnością spędziłby noc w łóżku, usiłując zrzucić z niego Drzazgę, niż udawać, że dobrze bawi się w towarzystwie przepoconych dzieciaków, pijanych studentów czy szukających szczęścia, przepracowanych trzydziestolatków.
Valentine uwierzył w dziwne zbiegi okoliczności dopiero po tym, jak poznał Aileen. Właściwie to nawet nie po tym, bo już samo to, w jaki sposób się poznali, zakrawało o tak kuriozalny przypadek, że przez dłuższy czas podejrzewał Drzazgę o zmowę ze śliczną weterynarką. Wcale by go to nie zdziwiło, bo choć jego ukochany beagle był szalony, a jego IQ plasowało się gdzieś na poziomie IQ konika polnego, to jeszcze nigdy podczas żadnego spaceru nie zdarzyło mu się zbliżyć do żadnego ewidentnego śmiecia. Wieczór sprzed trzech lat był zarazem pierwszym i ostatnim, kiedy Drzazga postanowiła złamać niepisaną umowę „niejedzenia brudów" i jak tylko jej pan się odwrócił, zeżreć zagubioną nogę dziecięcego robota. W dodatku na tyle długą, że od razu utknęła w jej przełyku i trzeba było pilnej interwencji najbliższego weterynarza, aby durna psina nie udusiła się z powodu własnej głupoty.
Lecznica Aileen przeznaczona zarówno dla ludzkich, jak i wampirzych klientów, była otwarta do późnych godzin nocnych. Jak można się było spodziewać dziewczyny nie zdziwił widok charczącego, słaniającego się na nogach, ale wciąż merdającego ogonkiem szczeniaka. O wiele bardziej od niego, zaskoczyła ją mina jej spanikowanego właściciela. Valentine o nikogo nie dbał tak, jak o swoje ukochane psy. Zaledwie trzy lata wcześniej stracił Cynkę, żałoba po czternastoletniej chow-chowce wciąż była stosunkowo świeża. Może nie na tyle, aby mężczyzna popłakał się podczas odpowiadania na standardowy zestaw pytań, ale z pewnością dość, aby jego oblicze chorobliwie pobladło, a oczy, na co dzień rdzawo-brązowe, przybrały krwistoczerwony odcień.
Aileen wspominała później, że jeszcze nigdy nie widziała długowiecznego wampira, który słaniałby się na nogach w obawie o życie pupila.
Trzeba przyznać, że oboje doświadczyli tamtej nocy czegoś nowego. Ona, bo po raz pierwszy miała okazję obserwować spanikowanego stuczterdziestoczterolatka, on, bo jeszcze nigdy nie miał do czynienia z wampirzycą, która zdecydowałaby się studiować weterynarię.
– Skąd ten pomysł? – zapytał po tym, jak sytuacja została opanowana. Śmiercionośna noga została wyciągnięta z psiego gardła (na szczęście nie utknęła zbyt głęboko i do jej usunięcia wystarczyły szczypce i pewna doza umiejętności), a sam właściciel poczęstowany kubkiem krwi na uspokojenie. O tej porze Aileen i tak nie miała zbyt wielu klientów, więc mogła zamienić parę słów z ekscentrycznym psim tatą. – Nie miałaś pomysłu na życie, czy to jakiś kaprys?
– Czy ja wiem – rzuciła w zamyśleniu. – Chyba po prostu od zawsze ciągnęło mnie do pomagania. Rodzice dość szybko wtajemniczyli mnie w to, w jaki sposób jest pozyskiwana krew. Byłam zbyt mała, żeby wszystko zrozumieć, ale dość świadoma, aby pojąć, że ta pochodzi albo od ludzkich ochotników, albo od niczego nieświadomych zwierząt. Że nie możemy psuć sobie reputacji, uchodząc za okrutnych, więc ograniczamy się wyłącznie... do tych drugich.
Valentine przekrzywił głowę, wyczuwając jej zmieniający się nastrój. Dziewczyna była autentycznie poruszona, jeszcze na etapie mówienia, wyciągnęła dłoń w stronę śpiącej nieopodal Drzazgi, jakby chciała uchronić ją przed potencjalną krzywdą. Ten gest, jakkolwiek nieświadomy, rozpalił w sercu mężczyzny jakiś dawno wygasły płomień. Uczucia balansujące gdzieś na pograniczu zaskoczenia i szczerego podziwu.
Zdarzało mu się spotykać na swojej drodze wampiry, które nienawidziły procesu, w jaki była pozyskiwana ludzka krew, więc prędzej czy później przechodziły na wegetarianizm. Jeszcze nigdy nie trafił jednak na osobę, która patrzyłaby w ten sposób na krew braną od zwierząt. Dla wielu już samo to, że nadnaturalni z własnej woli odejmowali sobie od ust ludzką posokę, było uznawane za największy akt humanitaryzmu. Mało kto zastanawiał się nad tym, czy zastępowanie jej zwierzęcą krwią, powinno być odbierane za równie nieetyczne.
– Więc to jakaś forma pokuty? – zapytał, unosząc brwi. – Pracując w lecznicy, próbujesz im zadośćuczynić?
Wzdrygnęła się, jakby kolejnymi pytaniami, wybudził ją z dziwnego letargu.
– Nie, ja... – zawahała się. Drzazga wierzgnęła łapkami przez sen, więc ostrożnie musnęła palcami miejsce za jej prawym uchem. Pod wpływem jej dotyku, uspokojony psiak natychmiast znieruchomiał. – Może trochę – wyznała po chwili. – Całe życie powtarzałam, że w przyszłości będę ratować zwierzaki. Leczyłam ptaki z połamanymi skrzydełkami, wyciągałam myszy z pułapek i wyprawiałam pogrzeby zasuszonym motylom. Już jako mała dziewczynka buntowałam się też przeciwko piciu jakiejkolwiek krwi.
– Jak sobie z tym poradziłaś?
Weterynarka wzruszyła ramionami.
– Nijak. Skończyło się paroma nieprzyjemnymi szlabanami, dość toksyczną relacją z bulimią i niedokrwieniem. Nie odwidziało mi jednak i do samego końca powtarzałam, że zwiążę przyszłość ze zwierzętami. No i popatrz, trafiłam na weterynarię i parę lat później otworzyłam własną lecznicę.
Valentine zmarszczył brwi. Spojrzał na trzymany w dłoni kubek, a potem na jej własne, puste ręce. Choć otaczało ich mnóstwo zwierzęcych zapachów i wciąż przeczesywała palcami gładkie futerko Drzazgi, w jej oczach nie czaił się nawet najmniejszy głód. Albo doskonale go maskowała, albo w tej historii wciąż brakowało paru istotnych elementów.
– Teraz pijesz krew?
Zawahała się, ale ostatecznie niechętnie przytaknęła.
– Ograniczam się jak mogę, ale tak, piję. Nie, żeby mi nie smakowała... Robię to z czysto etycznych powodów.
– Nie przeszkadza ci obecność tylu rannych zwierząt? Skoro ograniczasz posiłki, musisz wiecznie głodować.
Zacisnęła wargi. Oczywiście, że jej przeszkadzała, ale dopiero po kilkunastu randkach, setce namiętnych pocałunków i dwóch wyjątkowo upojnych nocach, wyznała, że jej stabilna sytuacja wynikała nie tyle z faktu ponadprzeciętnej zdolności samokontroli, ile z tego, iż zdarzało jej się pić ludzką krew. Jakby tego było mało, prosto z żyły swojego najlepszego przyjaciela.
Początkowo Valentine, któremu również zdarzało się w przeszłości pożywiać bezpośrednio z ludzi, uważał ich układ za naprawdę interesujący. Sean był człowiekiem, więc z oczywistych powodów lubił, gdy Aileen wbijała w niego swoje kły (jad wampirów miał właściwości znieczulające i halucynogenne, na wielu działał jak niegroźny, ale bardzo przyjemny narkotyk), Aileen mogła z kolei normalnie funkcjonować. Dopóki wszystkim to pasowało, nie widziała problemu, aby nie zastępować ludzką krwią krew, którą na co dzień pozyskiwano od zwierząt.
Przestała pożywiać się na Seanie w dniu, w którym Valentine po raz pierwszy wyznał, że czuje do niej coś więcej, niż sympatię. Po długiej i bardzo poważnej rozmowie wspólnie doszli do wniosku, że całowanie innego faceta, nawet tylko po to, aby upuścić mu krwi, nie wydawało się w porządku. Dochodził do tego również fakt, że Valentine pochodził z bardzo znanej i szanowanej wampirzej rodziny. Bez względu na wszystko, nie mógł pozwolić, aby na jego temat zaczęły krążyć jakieś niestosowne plotki.
– Ile tak właściwie masz lat? – zapytał po pewnym czasie Valentine. Aileen nie wydawała się zainteresowana jego własnym wiekiem, ale on musiał zwracać uwagę na takie rzeczy. Nawet jeśli nadążała z rozmową, wyglądała na dość młodą.
Była też ostrożna, bo jedynymi słowami, które padły z jej ust, było zdystansowane i wyjątkowo podejrzliwe:
– Czemu chcesz to wiedzieć?
Valentine niby od niechcenia wzruszył ramionami. Miał parę powodów, jednym z nich był fakt, że wciąż chodziło mu po głowie to, jak dziewczyna zareagowała na widok jego dokumentów, a zwłaszcza na datę urodzenia. Co dwadzieścia pięć lat wampiry aktualizowały swoje papiery, aby ukrywać swój faktyczny wiek lub zrównywać się nim z ludźmi, niektóre miały jednak ten przywilej, że nie musiały zatajać swoich prawdziwych danych. Valentine, z racji pochodzenia, zaliczał się do tego drugiego grona. Sto czterdzieści cztery lata widniejące na jego dowodzie nie brzmiały tak poważnie, jak dwieście dziewięćdziesiąt lat ojca, czy dwieście czternaście lat brata, ale w wielu przypadkach wciąż wzbudzały respekt. Jakby nie patrzeć, przeżył dwa ludzkie życia, a wciąż wyglądał jak pełen werwy, przystojny dwudziestoparolatek.
Nie, żeby stojąca przed nim weterynarka wyglądała gorzej. Na ludzkie dałby jej góra dwadzieścia pięć, na wampirze, nieco mniej niż sto lat. Zachowywała się jak młoda, pełna werwy wampirzyca, więc obstawiał...
– Dwadzieścia sześć.
Skinął głową.
– A na nasze?
Obdarzyła go wyzywającym spojrzeniem.
– Nadal tyle samo. – Z jakiegoś powodu wciąż patrzyła mu prosto w oczy. – Urodziłam się w tym stuleciu.
Valentine przez chwilę wpatrywał się w nią w milczeniu, czekając, aż wyzna mu prawdę. Dopiero, gdy dotarło do niego, że właśnie to jest prawda i wampirzyca mówi zupełnie poważnie, o mało nie zakrztusił się krwią.
– Żartujesz. – Przyłożył dłoń do ust. Zaklął w duchu, czując na ustach metaliczny posmak. Nie wiedział, czy to posoka z kubka, czy z tego szoku właśnie przeciął sobie wargę kłem. – Przecież to...
– Niemożliwe? – zapytała, opierając się o blat, na którym jeszcze pół godziny temu Drzazga wyrażała swoją bardzo ukształtowaną opinię na temat bezprawnego wsuwania jej palców do pyska. – A jednak.
Odchrząknął, starając się zachować jak gentleman i zbyt ostentacyjnie nie taksować jej spojrzeniem. Po tylu latach nie miał już typowo męskich odruchów, które w zbyt oczywisty sposób zdradzałyby jego potencjalne zainteresowanie kobietami. Dzieląca ich różnica wieku wydawała się zatrważająca, musiał jednak przyznać, że weterynarka była wyjątkowo ładna. Miała bladą, pociągłą twarz, która doskonale pasowała do jej niezbyt wydatnych ust i dużych, sarnich oczu. Bardzo możliwe, że to właśnie one sprawiły, że Valentine tak szybko się nią zainteresował. Dotychczas nie udało mu się poznać nikogo z tak hipnotyzującym spojrzeniem. Nieważne, czy Aileen śmiała się akurat do rozpuku z durnych żartów Seana, czy zalewała łzami, rozpaczając z powodu śmierci pacjentów z lecznicy.
Valentine zakochał się nie tylko w jej niezwykłym spojrzeniu, ale także z bijącej z niego wrażliwości. Aileen cechowały subtelność, urocza naiwność i niesamowita czułość, które w połączeniu tworzyły tak upajającą mieszankę, że wampirzycy zwyczajnie nie dało się nie lubić. Przynajmniej w mniemaniu Valentine'a, bo tak się składa, że jej własna rodzina raczej za nią nie przepadała. Według najbliższych, zachowywała się niedorzecznie. Nie dość, że przyjaźniła się z człowiekiem, to jeszcze ośmieszyła się, oznajmiając wszem i wobec, że zamiast postawić na jakiś szanowany, dobrze widziany zawód, zamierza iść na weterynarię. Akurat ona. Pierworodna córka Jadena Hemswortha.
Valentine miał ochotę rozszarpać każdego, kto ścierał z jej twarzy ten cudowny uśmiech. Gdyby to od niego zależało, wynająłby co najmniej kilku strażników, którzy chodziliby za nią krok w krok, aby pilnować, by nikt nie odważył się jej skrzywdzić. Jako potomek rodu Blackworthów mógł to zrobić; miał środki i znajomości, aby zapewnić swojej narzeczonej bezpieczeństwo. Problem w tym, że ona sama bardzo tego nie chciała. Pragnęła normalnego życia. Od bywania na wystawnych, wampirzych balach, wolała przesiadywanie na starej, poprzecieranej kanapie w mieszkaniu Seana. Valentine nie mógł zliczyć, ile razy słyszał, że będą zajadać się maślanym popcornem i robić kolejne rewatche „Dirty dancing", „La la landu" czy „Bridgerthonów". Raz nawet dał się wyciągnąć na jeden z takich wieczorów filmowych. Po godzinie stwierdził, że wolałby zostać przebity kołkiem, niż znów przeżyć podobne tortury. Aileen popłakała się na wzmiankę o tym, że na „Titanicu" były zwierzęta, których nie udało się uratować podczas katastrofy. Sean z kolei uraczył go wywodem na temat tego, dlaczego nie zgadza się ze stwierdzeniem, że „Śniadanie u Tiffany'ego" należałoby uznać za najbardziej kobiecy film wszech czasów.
Brak wsparcia ze strony rodziny i znajomość z młodym człowiekiem sprawiły, że Aileen do reszty przesiąkła kulturą XXI wieku. Gdyby Valentine wiedział o tym od początku, zareagowałby zupełnie inaczej na wieść o jej prawdziwym wieku.
– Ile dałbyś mi lat, gdybym ci go nie wyjawiła? – zapytała go któregoś razu Aileen, wracając myślami do dnia, w którym się poznali. Leżeli w jego łóżku, odpoczywając po wyjątkowo intensywnym dniu. Valentine był przyzwyczajony do wielogodzinnych spotkań z inwestorami, ale ona i Sean mieli za sobą dwie skomplikowane operacje. Choć starała się dotrzymywać mu kroku, było po niej widać związane z tym zmęczenie.
– Góra sto – odparł, gładząc ją po stopniowo rozluźniającym się ramieniu. – Minimum pięćdziesiąt.
– Wyglądam aż tak staro?
– Wyglądasz bardzo dobrze – zapewnił, odwracając ku niej głowę. Pasemka ciemnych włosów opadały na jej bladą twarz. – Jak na swój wiek, masz jednak stosunkowo ukształtowane poglądy i plany na przyszłość. Młode wampirzyce chcą z reguły korzystać z życia. Dopiero po jakichś pięćdziesięciu, sześćdziesięciu latach stwierdzają, że są gotowe na to, aby się ustatkować.
Aileen wtuliła się w jego ramię.
– Wyszalałam się na studiach – stwierdziła, co brzmiało tym bardziej wiarygodnie, że w jej głosie pobrzmiewało zmęczenie. – Chciałabym zresztą przeżyć swoje pierwsze życie tak, jak ludzie. Mój najlepszy przyjaciel jest człowiekiem, nie zamierzam zostawać w tyle, wyłącznie dlatego, że dano mi o wiele więcej czasu.
Valentine uniósł brwi, ale nie skomentował tego toku myślenia. Wampirzyca od dawna imponowała mu swoim dojrzałym podejściem. Zazwyczaj przedstawiano mu kobiety, które już swoje przeżyły, więc trwały w przekonaniu, że z niczym nie powinny się śpieszyć. Nauka języków? Wystarczyło pomieszkać przez parę lat w innym kraju. Malarstwo? Nic nie stało na przeszkodzie, aby poświęcić dekadę na regularną praktykę. Gotowanie? Podróże? Czemu nie? Wampiry miały pieniądze i czas. W przeciwieństwie do ludzi nie były napędzane perspektywą rychłej śmierci. Mogły odkładać wszystko na potem. Lenić się lub korzystać z życia na własnych warunkach.
Sam Valentine nie uchodził za obieżyświata, a mimo to zwiedził przynajmniej pięćdziesiąt krajów. W pewnym momencie przestał je liczyć, bo wiedział, że wciąż będzie ich przybywało. Za kilkanaście, może kilkadziesiąt lat, miał powiedzieć, że jego noga postanęła w dosłownie każdym zakamarku świata. Nie miał być zresztą pierwszym, ani ostatnim wampirem, który mógł się pochwalić podobnym osiągnięciem. Mało tego, nie byłby nawet w mniejszości, bo naprawdę rzadko spotykało się przedstawicieli jego gatunku, którzy decydowali się osiedlić gdzieś na stałe.
Nawet on nie był w stanie wytrzymać w rodzinnej posiadłości dłużej niż parę miesięcy. Koniec końców zawsze dawał za wygraną i wyjeżdżał.
Im dalej tym lepiej.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top