III. Holly
Trafiłam prosto do chłodnego, wilgotnego pomieszczenia. Wypełniający je ciężki mrok, rozganiało małe ognisko rozpalone trzy kroki od okna. Niestety jego słaby blask obejmował mały, pusty teren. Nie byłam w stanie określić co mnie otacza i jak duże jest to miejsce. Widocznie nie miało to znaczenia. Przy oknie stała, ubrana cała na czarno, postać. Była tyłem do mnie, z naciągniętym kapturem na głowę. Biały, niechlujnie namazany napis na szerokiej bluzie głosił: "I'm the maniac, I'm the ghoul". W ręku trzymała czarny marker, nakładając kolejne warstwy na szybę, przez którą kompletnie nic nie było widać.
Zbliżyłam się do ogniska, wyciągając przed siebie ręce.
- No tak. Czego ja się spodziewałam. - wyszeptałam do siebie z rezygnacją. Blady płomień, tańczący na stercie podartych gazet, dawał tylko światło. Ciemno, zimno i wilgotno musiało być, innej opcji nie ma. W końcu to depresja. Początek niemalże taki sam jak wszystkie pozostałe, całkowita izolacja pacjenta od świata.
- Czego tu chcesz? - groźnie zapytał, kierując w bok głowę. Jego twarz pozostawała w ukryciu, jakby brzydził się światła.
- Ty jesteś Sam?
- Tak - Rzucił obojętnie, wracając do zajęcia.
Ostrożnie zbliżyłam się do okna, zatrzymując obok niego. Stałam naprzeciw ramy, nie naruszając jego przestrzeni osobistej. Nie zwracał na mnie uwagi. Podniosłam jeden z kilku czarnych markerów, leżących na parapecie, nieśmiało dołączając do niego. Zupełnie tak jak wujek Liam na zajęciach mówił - "Znajdź coś wspólnego między wami a nawiążesz kontakt. Wtop się w środowisko, nie wyróżniając się. Nie rób nic nagłego i niespodziewanego bo przerwiesz sen".
Kolejne kreski zapełniały czarny obraz na szkle. Zza niego słyszałam świst wiatru, zagłuszający ruch uliczny. Musieliśmy być w jakimś wieżowcu, na jednym z wyższych pięter. Centrum wielkiego, zatłoczonego miasta nocą. Ciekawa oprawa.
- ile jeszcze warstw musimy nałożyć? - Zagaiłam delikatnym głosem.
- Jeszcze dużo. Musi być jeszcze ciemniej. - Chłodno odpowiedział.
Jego dłoń nagle zatrzymała się a głowa obróciła w moją stronę. Również wstrzymałam pracę. Nie nawiązując kontaktu wzrokowego, czekałam na jego reakcje.
- Czemu mi pomagasz?
- żebyś szybciej skończył.
- Ale ja nie chce kończyć. Nie zamierzam. Nigdy nie będzie wystarczająco ciemno. Nie dla mnie!
Sam zaczął reagować emocjonalnie. Pogrążał się w jednym, nie mającym końca, zajęciu. Złudne uczucie postępowania naprzód robiąc to samo, dawało mu satysfakcje i nadzieję. Nie chciał dotrzeć do końca w obawie przed tym, co będzie dalej. Było mu dobrze w aktualnym stanie i za nic nie chciał tego zmieniać. Liam nazywał to statusem quo.
- Rozumiem Sam. Więc będziemy robić to razem, tak długo jak trzeba.
Nie odpowiedział nic a ja kupiłam sobie kilka chwil na wymyślenie czegoś. Nie było z nim aż tak źle, miał w sobie chęci do działania. Gorzej by było, jakby skrył się w najciemniejszym kącie, chowając twarz i nie reagując na nic. Te ognisko było jego nadzieją, od której odwrócił się, ale jej nie porzucił.
- Sam? Czemu ognisko nie daje ciepła? Nie jest ci zimno?
- Jest dobrze. Nic nie ruszaj. Tak ma być.
- A co jest za szybą?
- Świat. Ludzie, praca, dom, znajomi, rodzina. - ostatnie słowo wysyczał przez zęby, przyciskając mocniej czubek markera do szkła. Przy każdym ruchu rozbrzmiewał teraz pisk. Z mrocznej obojętności i spokoju zaczynał rodzić się gniew. Z każdą sekundą blady płomień przybierał drażniąco czerwoną barwę. Robiło się też cieplej. Poczułam na całym ciele swędzenie i pot. Jego stan emocjonalny drastycznie zmieniał otoczenie. Niewiele myśląc puściłam marker, uderzając pięścią w szybę. Setki tysięcy czarnych drobinek szkła eksplodowało, zawieszając się w powietrzu jak drobinki kurzu. Czas zwolnił. Kawałki, niczym śnieg, zaczęły wolno opadać, kołysząc się. Huk przeszedł w świst lodowatego wiatru, wpadającego do środka. Z naprzeciwka patrzyły na nas ciemne okiennice szarego wieżowca. Nad nim, nocne niebo puchło od gęstych chmur.
- Nieee! - Sam wydał z siebie przeciągły krzyk rozpaczy. - Co ty zrobiłaś! Zapłacisz za to! - chwycił mnie za rękę, przyciągając do siebie. Jego dłonie objęły moją talię po obu stronach. Poczułam, że się unoszę. Wbiłam paznokcie w przedramienia Sama, całym ciałem wychylając się za okno. Po chwili oboje bezwładnie spadaliśmy w dół, twarzą skierowaną ku niebu. Impet rozmazywał otoczenie a świst narastał. Z niego narodziły się zaś niezrozumiałe szepty, które urwały sen, przenosząc nas do innej sceny.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top