#8

"Ktoś, kto rozpowszechnia tę bzdurę, że czas goi rany, a potem zabliźnia, jest wierutnym kłamcą. I z pewnością nigdy nie był na pogrzebie swojego dziecka lub brata, którego zabił. I nigdy nie wrócił po tym pogrzebie do mieszkania, w którym nie można żyć, nie potykając się na każdym kroku o wspomnienia." Janusz Leon Wiśniewski "Sceny z życia za ścianą."

To miał być dla Aurelii kolejny monotonny dzień podczas którego spożywała posiłki, ćwiczyła i wracała, by ponownie położyć się spać. Typowy schemat, z którego tylko na wyprawach dane było jej się wyrwać. W pokoju została już tylko ona, a poprzednie współlokatorki zdążyły opuścić ją po swojej pierwszej wyprawie. Została sama w tym pomieszczeniu, niezajętych łóżek, czekając na nowy przydział, który być może nigdy miał nie nadejść. Możliwe, że zawsze będzie tu już tylko ona, w wyjątkowo chłodnym i cichym pomieszczeniu. 

Nigdy nie była zbyt społeczna. W grupie trzymała się na uboczu i angażowała w rozmowę, tylko gdy było to niezmiernie konieczne. Nie było to spowodowane jednak żadną nieśmiałością, a czymś dużo bardziej głębokim. To pewne wydarzenie z przeszłości, doprowadziło ją do tego stanu. Trauma, która już nigdy nie została zapomniana. Zdrada.

Ponieważ każdy żołnierz w zwiadowcach, zmagał się z jakimś mniej lub bardziej bolesnym wspomnieniem, które miało realny wpływ na to kim w tej chwili był. Nic nie działo się na tym świecie przypadkiem. Niektórzy aż za dobrze, zdążyli się o tym przekonać. W tym i ona.

Tego dnia jednak coś było nie tak. Niby wstała tak jak co dzień, zaplatając kasztanowe kosmyki w charakterystyczny dla siebie warkocz. Przyodziała mundur, udając się na stołówkę i potem w samotności konsumując śniadanie. Niby wszystko było tak samo, nawet podobne osoby zajmowały niemal te same miejsca, to czuła pewnego rodzaju niepokój. Pewną intuicję, która podpowiadała jej nagminnie, że ten spokój, który teraz panuje zostanie zaraz zaburzony.

Rozejrzała się po pomieszczeniu, zauważając, że kolejnego dnia od wyprawy, nie zastała generała przy stoliku dowódców. Erwin nie posilił się wśród swoich ludzi nawet raz, a pozostawieni sami sobie żołnierze, mogli powiedzieć, że czuli przez to swojego rodzaju żal. Ponieważ to właśnie do Generała należało dźwiganie morali swoich ludzi, który w tym momencie jedynie czego pragnęli, to zapewnienia, że poświęcenia ich towarzyszy nie poszły na marne. Oczekiwali wdzięczności i informacji. Pragnęli by Smith dał im odpowiedzi, które im obiecał.

Ale gdzie jego perspektywę można było wytłumaczyć — bo logicznie — był bardzo zajęty, tak Clarke nie mogła pojąć, jakim cudem oddział specjalny konsumował posiłek bez swojego Kapitana, a oddział medyczny, nie zasypiał przy kolejnych opowieściach Pułkownik Zoe, które nawet i ją potrafiły znużyć.

Brakowało pani Hanji i Najsilniejszego Żołnierza Ludzkości, czyli dwójki wpływowych członków korpusu, którzy pojawiali się w tym miejscu zawsze punktualnie, nie pomijając żadnej części swoich porannych obowiązków.

Co prawda nie była to jej sprawa. Każdemu mogło coś wypaść i na przykład raz jak na człowieka przystało, zaspać. Ta wizja nie pasowała dziewczynie jednak ani do Ackermana, ani do zwiadowczyni, która choć zabiegana oraz zakręcona, to zawsze w ten sposób spędzała czas ze swoim oddziałem, pozwalając sobie na spoufalenia. Nie przegapiłaby czegoś tak w jej odczuciu ważnego.

Bez nich było tak jakoś nieswojo. Bardziej jałowo i mniej hucznie. Okularnica w końcu do najcichszych nie należała, a czujne spojrzenie surowego Kapitana, napawało wszystkich poczuciem bezpieczeństwa. Teraz nie dość, że panowała tutaj nieznośna cisza, to jeszcze istniała szansa na wszczęcie bójki. Wbrew pozorom, niektórzy tylko czekali na takie okazje.

Po drodze na plac treningowy nie napotkała nikogo szczególnego, a od czasu wyprawy, również i z nikim nie zamieniła chociażby słowa. Gdyby nie to, że od czasu do czasu mówiła do siebie, możliwe, że zapomniałaby jak brzmi jej głos.

Pasy irytująco przylegały do ciała opinając, każdy denerwujący ją skrawek, a buty obmywane zostawały przez osadzoną na źdźbłach trawy rosę, przy kolejnych posuwistych ruchach do przodu. Ptaki wybudzone, po nocnym odpoczynku, cieszyły uszy swoim świergotem, a gdzieś w oddali, dało się nawet wychwycić, wyjątkowy śpiew skowronka.

Świeże powietrze, z lekką nutą gajowej woni dolatującej tutaj od strony lasu pozwalało choć na moment się zrelaksować i rozluźnić mięśnie. To właśnie z tego powodu Aurelia należała do niewielkiej ilości osób, które z radością podnosiły się rano z łóżek. Cieszyły ją takie małe elementy, które przypominały jej rodzinne spacery z rodzeństwem na rynek w celu sprzedaży świeżo zebranego towaru. Była w końcu córą rolników, a niegdyś żniwa to było jej drugie imię.

— Hej. — znajomy pomruk, sprawił, że lekko podskoczyła w miejscu.

Do tego momentu, pewna była, że jest tu całkowicie sama i ma jeszcze kilka dobrych minut, nim ktoś z kadetów, zdecyduje się pojawić na zbiórce. Specjalnie nawet przychodziła na plac szybciej, by przygotować się psychicznie na ciężki trening, który dla ich grupy prowadzony był przez Pułkownika Miche. A trzeba było przyznać, że facet był niereformowalny pod tym względem.

Odwróciła się w kierunku, z którego dobiegał i dość szybko skonfrontowała swoje spojrzenie z błękitnymi tęczówkami, rudowłosej kobiety, która ostatnim razem, żwawo prowadziła ich grupę w stronę życia. Na wyprawie wydawała się wiedzieć co robi, a powiewające na wietrze rude loki, które ocierały się o zgarbione plecy, dawały Aurelii dziwną nadzieję.

— Hej. — wymamrotała w odpowiedzi, nie odrywając od niej swoich zielonych tęczówek.

Mulle skupiona była równie mocno na niej, choć na pierwszy rzut oka, wydawało się, że przemawia przez nią tylko czysta ciekawość. Usta miała zaróżowione i lekko uchylone, a przyodziane w mundur ciało, również budziło podziw. Nawet Clarke musiała przyznać, że kobieta była niezwykle atrakcyjna.

— Należysz do Oddziału Szturmowego, racja? — spytała, podchodząc do znieruchomiałej dziewczyny, spokojnym krokiem.

Nieśmiałe skinięcie głowy, potwierdziło przypuszczenia Mulle, co do prawdziwości krążącej wśród żołnierzy listy. Aż dziw pomyśleć, że Smith nie wystosował — tak jak to miał w zwyczaju — podania do każdego z członków, w którym zawarta byłaby zgoda poświadczająca lojalność wobec nowego zwierzchnika.

Te pare osób, które do owego nowego oddziału miały należeć, dowiedziały się o tym szybciej od swoich znajomych, niż od wyższych rangą. Szczerze, mówiąc to nawet nie wiadomo byłoby, czy w ogóle coś takiego istnieje, gdyby nie to, że Pułkownik Zoe, przebiegła się po kwaterze, wypytując każdego nowego członka o poufne informacje o Kapitan Kastner. Tylko dlatego uznali że nie może być to zwyczajny żart fundowany im przez otoczenie.

— Jestem Samantha. — przedstawiła się, wyciągając w kierunku Clarke, rękę.

Dziewczyna jednak tylko z obawą, prześwietliła jej dłoń, cofając się o kilka kroków do tyłu, czym wyraziła do rudowłosej, jawną niechęć. I nie chodziło tutaj o to, że za nią nie przepadała, bo było wręcz przeciwnie. Kobieta wydawała się być naprawdę miła, a to że wyszła z inicjatywą sama, dobrze o niej świadczyło, jednak to jawne i bezpośrednie zwrócenie się do niej, tak bardzo ją wystraszyło, że musiała tak a nie inaczej zareagować. Tak dawno nikt nie traktował jej tak beztrosko.

— Aurelia. — ledwo wypowiedziała swoje imię, walcząc z wysuszonym gardłem.

Kobieta wydawała się poczuć, że dystans z jakim zwracała się do niej dziewczyna, nie był stosowany z premedytacją, a kierowane w jej stronę wystraszone spojrzenie, tylko to potwierdzało. Dlatego tez by jakoś rozładować napięta atmosferę, zachowała nadaną przez Aurelię odległość i miło się do niej uśmiechnęła.

— Miło mi cię poznać. — policzki uniosły się ku górze, tworząc urocze zmarszczki pod jej oczami.

Uprzejmość jaka od niej biła i wyraźna chęć poznania się mimo, że przerażała Clarke, to była swego rodzaju nowym doświadczeniem, ponieważ nie wydawała się w żadnym stopniu wymuszona. Rudowłosa naprawdę wydawała się chcieć ją poznać, a jej niewinny uśmiech i energiczne oczy, tylko zachęcały do tego by jakoś się na to wszystko otworzyć. To było nowe.

— Mi również. — przyznała cicho, nieco się rozluźniając.

Stały tak przez chwilę tylko się obserwując, próbując odgadnąć co ta naprzeciwko ma na myśli, mijane przez przybywających na trening żołnierzy. Wydawali się jednak całkowicie ich ignorować, a dziwne zawieszenie w jakie wpadły powodowało, że nie sposób było ich nie zauważyć. Jakaś grupa chłopaków przechodząc obok nich, gwizdała rozochocona, odpuszczając sobie jednak od razu, gdy tylko zostali przez nie zignorowani.

Zwiadowczynie powoli kojarzyły fakty, wracając do dawnych dni i przypominając sobie szczegóły. Zagłębiając się z powrotem w podejrzane uliczki stolicy i łącząc ze sobą dawno zapomniane wątki. Obie skądś znały te pełne żaru i strachu spojrzenia, obie wydawały się rozumieć siebie nawzajem i obie straciły dawniej kogoś, kogo nazwać mogłyby rodziną.

— Kadeci! Zbiórka! — donośny rozkaz Miche, który dopiero co pojawił się na placu, zmusił je jednak do powrotu na swoje miejsca w szeregu.

****

— Mogę liczyć na twoją dyskrecję? — Smith oderwał wzrok od dokumentów, obdarzając salutującego bruneta przeszywającym spojrzeniem.

— Tak jest! — odparł z przekonaniem Gregor, zachowując wciąż ten sam kamienny wyraz twarzy.

Brunet był zniesmaczony przydzielonym mu zadaniem, jednak ze względu na dawną zażyłość ze Smithem, któremu winny był przysługę, zmuszony był się zgodzić. Nie dość, że dołączony został do tego żałosnego zespołu, który zapewniał mu jedynie możliwość realizacji celu, to teraz jeszcze musiał udać się do stolicy, by ratować swoją pożal się Boże panią Kapitan, która sama nawet poradzić sobie nie mogła.

— Mamy do czynienia z główną rodziną, wpływającą również na decyzję władcy, więc nie dopuść do tego, by ją znaleźli. — poinstruował go blondyn, starannie zapisując na jednaj z pustych kartek, niemal identyczne informacje, co parę godzin temu, roztrzęsionej Ninie.

Z tą różnicą, że pozyskał teraz odpowiednią ilość czasu na to, by rozplanować szczegółowo każdy najmniejszy ruch, co wydawało się niewątpliwie trudne przy obecnej ilości informacji, jakie posiadał. Smith dużo słyszał o samych Bowman'ach, jak i o ich szemranych interesach, które ciągnęły się nawet do samych Podziemi stolicy, jednak w momencie, gdy usłyszał nazwisko Leviathana zaczął się naprawdę martwić. Przeklinał siebie, że też wcześniej, podczas rekrutowania go wraz z nową jednostką nie sprawdził go dokładniej.

Dopiero w ostatnim okresie, gdy z nieznanych mu powodów, Zoe poprosiła o jego przenosiny do innego zespołu, oddalonego w znacznym stopniu od siedziby, poprosił jednego ze znajomych mu ludzi w stolicy, by go sprawdził, a informacje jakie otrzymał wcale nie były zadowalające. Collins należał do jednych z bardziej niebezpiecznych osób w Mitras, a to że jakimś cudem dostał się do Zwiadowców, świadczyło tylko o tym, iż albo zrobił to nielegalnie, albo zawarł ze swoim zwierzchnikiem jakąś zobowiązującą umowę, która pozwoliłaby mu na coś takiego.

— Oczywiście. — przewrócenie oczami w geście dezaprobaty, było tylko kwestią czasu.

Gdy tylko blondyn skończył wypisywać najważniejsze punkty na niepozornej kartce papieru, zwinął ją starannie i zapieczętował woskiem, tak by nikt do nich nieupoważniony nie uzyskał bezpośredniego dostępu. Na niewielkim skrawku zapisał lokalizację domu, do którego skierował nową Kapitan i również przekazał ją brunetowi.

Gregor odpowiednio zgiął plik dokumentów, umieszczając je za pazuchą, a skupione na nim spojrzenie Smith'a, skomentował tylko lekkim śmiechem. Prychnął pod nosem, gdy mężczyzna wciąż nie odpuszczał, sugerując mu tym samym, że nie jest to wcale tak proste jak się wydaje.

— Coś jeszcze, Generale? — spytał chłodno, chcąc upewnić się, czy nie zostanie mu nadane przed podróżą coś więcej, niż tylko ochrona.

— Uważaj szczególnie na osoby z nazwiskiem Collins i Bowman. Są najbardziej nieprzewidywalne. — podsumował, nareszcie opuszczając wzrok na blat swojego biurka.

Mortain westchnął głęboko, kolejny raz lekceważąc słowa swojego przyjaciela, który miał w zwyczaju koloryzować historie w taki sposób, by brzmiały bardziej dramatycznie. Nie dość, że chciał w ten sposób zmusić ludzi do walki, to jeszcze podsuwał im to całkowicie nieświadomie.

— Jasne. — prychnął, odwracając się na pięcie do drzwi.

— Będę uważał na każdego. — wyszeptał pod nosem, chwytając za klamkę i wychodząc.

Nie trudził się już salutem, czy czymkolwiek podobnym, a kolejny raz wyszedł decydując się na coś co niespodziewanie miało przynieść dobrą zmianę w jego życiu. Zmierzał wprost do stajni, by potem w jak najszybszym tempie dotrzeć do najbardziej wewnętrznego muru i odnaleźć w samym jego centrum kobietę, która od samego początku wydawała się mu być wyjątkowo irytująca.

Nie spodziewał się jednak, że nie wszystko pójdzie po jego myśli, tak jakby tego chciał. Nie wiedział, że bierze udział w sklejonym przez Chrisa planie, który miał go ponownie doprowadzić do osiągnięcia zemsty. Nie miał pojęcia, że zarówno w korpusie, jak i poza nim Bowman posiada swoje oczy i uszy.

****

Cały dzień obaw i niedopowiedzeń doprowadzał Ackermana do szału. Przez większość czasu przebywał z wyjątkowo przygaszoną Hanji, która bardziej niż ktokolwiek inny, potrafiła współdzielić emocje z innymi. Wydawała się być tak samo przygnębiona co Nina, choć ledwo znała kobietę, która podawała się za matkę jej najlepszej przyjaciółki. Zamieniła z nią tylko kilka słów. Levi nie mógł uwierzyć, że tylko tyle wystarczyło, by się przywiązała.

Dla niego to było o wiele trudniejsze. Owszem szanował każde życie jakie napotkał na swojej drodze, bez względu na to jakie by ono nie było. Nie potrafił jednak dopuścić go do siebie bliżej, cały czas tylko obserwując z daleka, rozkazując co ma robić, czy po prostu czysto obserwując.

To co miał z niektórymi członkami korpusu — z Hanji, Erwinem, kadetami sto czwórki i z Niną — całkowicie odbiegało od typowego traktowania przeciętniaków. Nie chciał tego czegoś stracić i do tego też nigdy by się nie przyznał, ale naprawdę polubił te osoby.

Owszem bywały momenty — a nawet całkiem dużo momentów — w których stawali się mocno irytujący, jednak te dobre chwile spokoju, były mu w stanie to zrekompensować. W pewnym sensie dzięki nim nie czuł, że jest w tym wszystkim kompletnie sam.

Więc, gdy tylko zakończył swoje obowiązki oraz całą dokumentację, związaną z pojawianiem się kolejnego trupa wraz z Zoe zamierzał udać się na poszukiwania Kastner. I choć było to do niego niepodobne i nie czuł się całkowicie na miejscu, to przeczuwał, że właśnie to powinien był zrobić.

Musiał z nią porozmawiać. Bez względu na wszystko pragnął dowiedzieć się czegoś co określiłoby to co zobaczył oraz usłyszał, a przede wszystkim chciał upewnić się, że przez ogromną falę rozpaczy kobieta nic sobie nie zrobiła. Tak więc, gdy ciało zostało już odpowiednio zakonserwowane i przygotowane do transportu, a wszystkie krzywo złożone podpisy, które musiał wykonać swoją lewą ręką na nikomu niepotrzebnych kartkach już złożone, czarnowłosy wyszedł ze swojego gabinetu, dając pociągnąć się nogom w najbardziej przewidywalne miejsca.

Oczywiście w pierwszej kolejności odwiedził najbliższy punkt, jakim była wieżyczka i zastając ją pustą, tylko przeciągle warknął, zaczynając zastanawiać się, gdzie mogła zniknąć pani Kapitan. Tak więc zaczął po kolei odwiedzać większość pomieszczeń w siedzibie, ostatecznie zawędrowując, aż do wypuszczającej pąki wiśni, która lada moment znowu miała zakwitnąć. Kwiatowa słodycz jednak już nie w pełni zdążyła u niego wywołać nostalgiczne wspomnienia.

Przysiadł na chwilę na niewielkiej ławce i zaciągnął się świeżym powietrzem, wsłuchując w ciszę. Mógł w tamtym momencie przysiąc, że nie istniało miejsce bardziej relaksujące od tego. Gdy sam był w dołku, często tu przychodził i stało się ono jedyną nadzieją, że to właśnie tutaj zwiadowczyni postanowi się pozbierać. Jednak ani nigdy w kwaterze, ani tutaj, czarnowłosy nie mógł nawet usłyszeć od przechodzących żołnierzy, jednej informacji o jej miejscu przebywania. Przepadła jak kamień w wodę, w momencie, gdy wtedy zostawiła go w lochach, zaskakując do cna niespodziewaną informacją.

Szczerze mówiąc to pierwszy raz zdarzyło mu się trzymać się nadziei, że ktoś na wyprawie mógłby zginąć. Pragnął by prowadząc tymczasowy skład na głównej linii, straciła ludzi, a co za tym szło, nie otrzymała awansu. Wtedy znów mógłby żyć w swojej bezpiecznej strefie, miejąc ją na wyciągnięcie ręki, tłumacząc swoje dziwne zachowania i słowa, jedynie swoją pozycją. Mógłby jej rozkazywać.

W momencie jednak, gdy wróciła zwycięska, z pokaźnym bagażem zwycięstw oraz nabytego doświadczenia nie mogło być mowy o zapomnieniu i pójściu na łatwiznę. Stając się Kapitanem, była z nim na równi i niesprawiedliwe traktowanie, mogło być już tylko wynikiem jego wrodzonej nieuprzejmości. Nie mógł zakryć się pozycją, nie mógł zrobić zupełnie nic, by przesunąć w czasie to co nieuniknione. Nina doprowadziła do tego, że nie miał już żadnej wymówki, która pozwalałaby mu trzymać ją na dystans, poza własnymi pohamowaniami. W dodatku nie mógł zaprzeczyć, że w jej obecności wszelkie te opory wydawały się znikać i choć rozmowa mogła się nie kleić, to nawet już on sam był w stanie stwierdzić, że wcale nie musi, że wystarczy tylko jej obecność, przy boku.

Obawiał się tego jak może to wyglądać. Bał się, że nie jest takim typem człowieka, który potrafiłby oddawać komuś na kim mu zależy, całe ciepło, jakie tamten mu ofiaruje. Czuł strach w stosunku do tego, że nie jest odpowiedni dla nikogo, kto żywi do niego te same uczucia. Ponieważ przez swój chłód mógłby tylko dodatkowo zniechęcać taką osobę. Nie dopuszczał do siebie myśli, że ten kto kocha naprawdę, nie będzie się tym faktem zbytnio zniechęcał.

Po dłuższej chwili Levi doszedł więc do wniosku, że to co będzie się działo, będzie jego odpowiedzią. Zachowa się w danym momencie tak jak uważa, zgodnie ze swoimi przekonaniami, a to co z tego wyniknie w pełni zaakceptuje. Zrobi tak, ponieważ poprzysiągł kroczyć przez swoje życie z podniesioną głową, pozbawiony żalu.

Dlatego też postanowił zwieńczyć swoje poszukiwania, w ostatnim miejscu, które miało dać mu odpowiedzi na dręczące go pytania. Wstał, poprawiając pośpiesznie mankiet swojej marynarki, zadarł głowę w stronę nieba i zaciągnął się powietrzem. Wcześniejsza irytacja, wywołana rozczarowaniem niemożności spotkania Kastner, wydawała się spadać, a on poczuł się gotowy do wędrówki.

Prowadzony głośnymi krzykami, salutujących na placu zwiadowców, kierował się w stronę kwatery. Szedł spokojnie i opanowanie, ważąc każdy kolejny krok. I choć brzmiało to głupio, to można powiedzieć, że rozkoszował się każdą taką chwilą, duchowo wciąż czując się zaniepokojonym. Mózg sam podsuwał mu obrazy, a widok męczących się na jego oczach żołnierzy, nawet przez tak krótki okres czasu, sprawiał, że kącik jego ust mógł unieść się do góry nieco wyżej niż normalnie. Mimo katastroficznego stanu sytuacji w jakim był, nawet sam Ackerman potrafił znaleźć chwilę względnej radości, która przyczyniłaby się do czegoś takiego.

Szkoda tylko, że wtedy zignorował całkowicie istnienie czegoś takiego jak stajnie, ponieważ gdyby się do nich udał i zauważył nieobecność Black'a, zdążyłby całkowicie połączyć te najprostsze fakty i ta przechadzka, być może stałaby się poddenerwowanym dążeniem do gabinetu Generała. Levi był tego jednak całkowicie nieświadomy i nie miał bladego pojęcia, że tego dnia czeka go również sporych rozmiarów kłótnia z Erwinem.

****

Wycieńczenie.

O tak, to było dobre określenie na to jak się czułam. Obolałe pośladki od ciągłego galopu, brak jakiejkolwiek przerwy w czasie, który poświęciłam na dotarcie tutaj, a przede wszystkim cudowne uczucie ucieczki i pozostawienia za sobą w tyle wszystkiego co sprawiało mi jakiekolwiek problemy.

Mimo, że fizycznie czułam się jak najgorszy śmieć, to psychika i otaczające mnie krajobrazy dawały poczucie ulgi. Jakiś czas przekroczyłam za pomocą przepustki od Smith'a najbardziej wewnętrzny mur, co nie przyniosło mi jakiś większych problemów. Okazało się, że dokument jaki mi dał był wydawany w bardzo pilnych przypadkach, a stacjonarni, którzy tylko zobaczyli co jest w nim zawarte, nawet nie trudzili się przeszukiwaniem mojego skromnego ładunku w postaci torby.

Kazał mi udać się do stolicy, do miejsca, które zwodniczo biło bogactwem, które miało być wizualną namiastką raju, jaką starał się dla nas stworzyć król, które miało po prostu przedstawiać potęgę. Nic bardziej mylnego. Pod powierzchnią znajdował się całkowicie zepsuty świat, który pochłaniał istnienia tych, którzy ośmielili się zgubić na swojej ścieżce lub po prostu byli zbyt nieostrożni, wracając do domu.

Wracałam, jednocześnie nie bacząc na to co stanie się gdy już dotrę. Zmierzałam do Mitras, nawet nie zaglądając do notatki podarowanej mi przez blondyna, ponieważ całkowicie nie miałam do tego głowy. Tylko ja, Black i pustka w postaci pól, polnych dróg oraz rozjaśniającej się ciemności.

Było chłodno, a wręcz powiedziałabym, że zimno. To był ten znany moment przejścia pomiędzy nocą a dniem, kiedy rosa osadzała się w postaci kropel na nadziemnych częściach roślin, słońce zaczynało swój cykl na niebie, a my jako ludzie w większości pomijaliśmy ten moment, ledwo otwierając oczy po przespanej nocy.

Mi udawało się widywać ten obraz częściej. Przez ten krótki okres czasu, tuż po opuszczeniu Podziemi, zostałam bez środków do życia. Odnalezienie miejsca zamieszkania rodziców też trochę mi zajęło, gdyż jako dziecko miałam dość słabą orientację przestrzenną i chodząc nawet z kimś potrafiłam się zgubić w drobnym, przydrożnym zaułku. Jedynie okolica wydawała mi się zawsze być znana i to nią się kierowałam. Znajomą i charakterystyczną dla mojej dzielnicy repliką z betonu, doskonale przedstawiającą wszystkie trzy mury, a nawet sam zamek.

Kaptur zsuwał mi się co chwilę z głowy, a para buchała zarówno z mojej buzi, jak i z pyska mojego ogiera. Odczuwałam jak moje ciało skostniało, mimo dość ciepłego odzienia i nawet fakt ruchu, podczas galopu, nie był w stanie mi pomóc. No, ale cóż widoczki chociaż były ładnie...

Do głównego miasta dotarłam około  siódmej, co sprowadzało się do tego, że niewiele osób znajdowało się na ulicach. Straganiki z jedzeniem swoją sprzedaż rozpoczynały dopiero za dwie godziny, a jedynymi żywymi duszami byli zmierzający na swoją wartę Żandarmii. 

Nostalgiczne uczucie powiększało się z każdą chwilą, gdy mijałam coraz bardziej to znajome miejsca. Kamieniczki z których nie raz zdarzało mi się coś ukraść, mosty obok rzeki po której zwyczajowo pływały barki transportowe, jakie wykorzystywałam do ukrywania się oraz przede wszystkim bary, które stały się moim tymczasowym schronieniem. 

Dziwna żałość i rozgoryczenie zbierało się na końcu języka, wywołując nieme wrażenie zawiedzenia sobą. Minęło przecież tak niewiele czasu, a wydarzyło się naprawdę dużo. Po prawej znowu dostrzegłam zbierającą się grupę żołnierzy, którzy przekazywali swoje obowiązki. Odruchowo, pociągnęłam za materiał kaptura, zaciągając go sobie bardziej na twarz, natomiast ciało niemal automatycznie przesunęło się bardziej do przodu. 

I choć nie uciekałam już przed nimi, nie musiałam obawiać się niczego z ich strony, będąc odzianą w mundur z herbem korpusu zwiadowczego oraz posiadając wsparcie od samego Erwina, — będąc praktycznie jedną z nich — to stare przyzwyczajenia wciąż pozostawały. 

Podświadomie wciąż odczuwałam strach w stosunku do nich wywoływany moim dawnym trybem życia, który cały czas uważałam, za możliwy do powrotu. Ponieważ już nic co działo się wokół mnie, nie mogłam brać za pewnik. Żadnej opcji nie wykluczałam, będąc wyczuloną na wszystko. Nie wiedziałam, że może być to przeze mnie egzekwowane w jeszcze większym stopniu. A jednak...Najgorsze miało dopiero nadejść...

Gdy dotarłam do znajomej mi okolicy i upewniłam się, że nikogo podejrzanego jak dotąd wokół mnie nie ma, zdecydowałam się powoli zejść z konia. Opierając się na jednym ze strzemion, zsunęłam się z grzbietu, uderzając z lekkim pluskiem w pokrytą sporą ilością wody kostkę, która zdobiła ulice. Było to dziwne, gdyż przez całą drogę jaką pokonałam, nie doścignęła mnie żadna kropla deszczu. Nie było też mowy o tym, żebym tego nie zauważyła. Skąd więc..? 

Kolista struktura z jednym najważniejszym punktem na środku, w postaci posągu z brązu, tak bardzo szczegółowego, że można było w nim policzyć budynki. Trzy wielkie mury okalające każde z obszarów i całkowity brak autora owego dzieła, mogły tylko dodatkowo zainteresować. 

Chwytając za uzdę, pociągnęłam Blacka'a w zamierzony kierunku, zbliżając się jak najbardziej z wierzchowcem tylko mogłam do wytworu zdolnych rąk. Prawą dłonią sięgnęłam do wyrzeźbionego kamienia i przejechałam po jego chropowatej powierzchni, moim wciąż skostniałym palcem, przez co nawet jego naturalnie chłodna powierzchnia, nie wydawała mi się być aż tak odchylona termicznie od skóry. Zimna niczym ten stop.

Pociągnęłam nosem, biorąc głębszy oddech i skupiłam się na najbardziej wewnętrznym przedstawieniu muru. W centrum znajdował się zamek królewski, natomiast rozciągające się za nim sady i pola uprawne, wprawiły mnie w zachwyt. Nie brakowało niczego. Wszystko odzwierciedlone co do joty. 

Metodą dedukcji, stwierdziłam więc, że skoro już taka replika istnieje i jest przy tym tak dokładna, może mi ona pomóc znaleźć drogę do domu. Owszem byłam w niebezpieczeństwie i dokładnie wiedziałam co się wydarzyło, kto oraz w jakim celu mnie tu przysłał. Nie byłam głupia. Chciałam jednak chociaż ten ostatni raz, dostać się do swojego dawnego pokoju, zebrać w sobie i spalić za sobą przeszłość, do której nie mogłam już wrócić. Musiałam pozbyć się ciężaru który wciąż z jakiegoś powodu odczuwałam, a to że Smith postanowił z jakiegoś powodu chronić mnie akurat teraz, gdy o wszystkim mu powiedziałam, ten niespodziewany rozkaz z jego strony, podsunął mi możliwości. Nie zmarnuję tego.

Zamknęłam oczy, szybciej wydychając powietrze i wróciłam pamięcią do najbardziej wyraźnego dnia, który plątał się po mojej głowie, dając motywację do działania. Cofnęłam się do letniego poranka, gdy po raz pierwszy po długiej chorobie, pozwolono mi wyjść na zewnątrz. Mama bardzo bała się, że po tak krótkim okresie rekonwalescencji, to co wywoływało u mnie gorączkę, ból gardła i katar, znowu powróci. Po dłuższej jednak chwili nacisku, jaki na nią wtedy wywierałam, udało mi się ją przekonać pod kilkoma warunkami, których oczywiście musiałam przestrzegać. 

Ulica była pełna straganów, a strome schodki prowadzące w dół, za pomocą których można było dotrzeć do prowizorycznie zbitych z drewna budek, wcale nie pomagały mi w dotrzymaniu obietnicy, jaką zobowiązana byłam złożyć. Wystarczyło zaledwie kilka, niewielkich kroków, bym niedokładnie stanęła i runęła jak długa na tyłek, zsuwając się jeszcze kilka metrów w dół po kamiennych stopniach. 

To była upokarzająca chwila, w której nie dość, że poniszczyłam swoją nową sukienkę, to w dodatku mocno się poobijałam. Niektórzy z przechodniów nie omieszkali zwrócić na mnie uwagi i po prostu kryli swój śmiech, a oskarżycielski wzrok mamy mówił sam za siebie. Tamtego dnia tak szybko jak wyszłam z domu, tak samo szybko do niego wróciłam, kierując się do swojego łóżka. 

Zacisnęłam wargi, a łzy zamajaczyły mi w oczach, powodując znajome uczucie żalu. Pamiętam jak przeklinałam wtedy dorosłych, moich rodziców, sąsiadów i sprzedawców, tylko dlatego że zachowali się w tak podły sposób wobec mnie, wobec dziecka, które nie miało jeszcze takiej wprawy w utrzymaniu się w pozycji pionowej, tak jak oni. 

Dokładnie pamiętam jak bardzo wściekła na nich byłam, jak bardzo obraziłam się na moją mamę, która pragnęła tylko mojego dobra, która chciała, żebym do końca wyzdrowiała, nie narażając się na nic innego dodatkowo. 

Pamiętałam to nieopisane uczucie bycia otaczaną otoczką ochronną, tak ciepłą i kochającą, że chciało się w niej pozostać już do końca świata. Otoczką, która nie pozwoliłaby mi dorosnąć i stać się tym, kim teraz jestem. Ile dałabym za to, by teraz ktokolwiek z nich potraktował mnie w taki sposób jak wtedy. 

Ale nikogo już nie było...

Nie to się jednak w tej chwili liczyło. Nie liczyła się ta grupa ukochanych przeze mnie ludzi, nie liczyło się to jak bardzo wtedy byłam szczęśliwa. Ważne w tym momencie było to, że mój dom umieszczony był w naprawdę wysokich kondygnacjach, w dość bezpiecznej dzielnicy, gdzie życie toczyło się po prostu powoli, z dnia na dzień. 

Musiałam znaleźć na replice miejsce, gdzie w najbliższej mi okolicy, znajdowały się prowadzące na strome wzniesienie, kamienne schody. To jedyny trop jaki mam, by odnaleźć to na czym mi zależy. 

Zamrugałam szybciej odganiając niepotrzebne mi w tej chwili łzy i mocniej ścisnęłam za uzdę, wywołując tym samym charakterystyczny pomruk mojego wierzchowca. Przygryzłam wargę i wciąż, czując swojego rodzaju nieopisaną nostalgię, skierowałam się na północ, licząc na to, że jest to słuszna decyzja. Ponieważ kierując się sercem oraz wyuczoną intuicją, już zawsze zamierzałam postępować tak, by nigdy nie żałować żadnej swojej decyzji. Muszę się pośpieszyć, nim więcej ludzi wyjdzie na ulice...

****

— Levi! Stój! To rozkaz! — wyprowadzony z równowagi Smith, chwilę po tym jak czarnowłosy wybiegł z jego gabinetu, tak wściekły jak jeszcze nigdy, ruszył za nim. 

Blondyn doskonale zdawał sobie sprawę, że Ackerman przepadł już dawno, dając się ponieść dotąd nigdy nie znanym emocjom, jednak tak samo dobrze wiedział, że to właśnie podobnego rodzaju odczucia doprowadziły obecnego Kapitana, do momentu, gdzie przez swoje lekkomyślne decyzje, stracił dwójkę swoich najbliższych przyjaciół. A Smith co do tego nie mógł się mylić. Doskonale pamiętał ich twarze, oblicza wszystkich towarzyszy, tak samo jak również i imiona, którzy poświęcili swoje serca sprawie, oddając mu swoją wiarę w posiadane marzenie. 

I to właśnie przez to co się stało, Erwin nie chciał dopuścić, by coś podobnego znowu się wydarzyło. Nie miał pojęcia kto jest wrogiem. Nikogo nawet bardziej nie podejrzewał, a podejrzanymi mogli być przecież wszyscy. Dla bezpieczeństwa jedynej osoby, która trzyma jego prawą rękę na duchu, dla utrzymania przy życiu pionka, bardziej przydatnego od innych, który nie był na planszy bezwartościowym kawałkiem drewna, a sprawnym koniem, który dzięki sile fizycznej, mógł przeskoczyć o wiele większe przeszkody niż komuś by się to wydawało. Nie mógł jednak przewidzieć, że Levi właśnie w ten sposób zareaguje na awans Kastner oraz jej pilny wyjazd do stolicy. 

— Masz się natychmiast zatrzymać! — krzyknął tak głośno, że śmiało można było go słyszeć już w całej siedzibie. 

To był pierwszy raz od wyprawy, kiedy wyszedł ze swojego biura w celach innych niż skorzystanie z toalety. Nawet nie zauważył, kiedy znaleźli się w stajniach, a wciąż milczący Ackerman, zaczął w dość żałosny sposób, przygotowywać swojego konia do podróży. 

Cała idea milczenia i utrzymania wszystkiego w tajemnicy, poszła się pieprzyć tylko przez to, że emocjonalność, która nareszcie w jakiś sposób wypłynęła z Kapitana, postanowiła wyjść na światło dzienne. Nie było możliwości, żeby nie zostali zauważeni. Nie było opcji, żeby wróg nie zorientował się o co może chodzić. Smith przeklinał swojego przyjaciela, za lekkomyślność i brak cierpliwości. Ponieważ gdyby tylko choć chwilę dłużej wysiedział w jego gabinecie, zdążyłby mu wyjaśnić po co to wszystko właściwie zrobił.

— Kapitanie Ackerman! — zwrócił się do niego po nazwisku, akcentując tym powagę całej wypowiedzi. 

I choć dostrzegł chwilowe zachwianie w jego ruchach, to zawzięty mężczyzna wciąż widocznie nie zamierzał odpuszczać. Trzeba było przyznać tutaj rację Hanji, która dosłownie kilka dni temu wyznała mu w gabinecie, że to co powstaje pomiędzy Niną a Levi'em, nie jest tylko zwykłym przyciąganiem. Czarnowłosemu naprawdę zależało i dopiero teraz zdecydował się na to, by zacząć to pokazywać. Choć możliwe, że było to też nieświadome... 

— Jeżeli nie zaprzestaniesz działań, będę zmuszony zamknąć cię w celi. — obniżył ton głosu, przybierając na twarz poważny wyraz. 

Zbliżył się do mężczyzny i chwycił go za prawe ramie, tuż nad gipsem, mocniej ściskając pięść. Nie trwało to jednak długo, gdy Najsilniejszy Człowiek Ludzkości odburknął coś pod nosem, pośpiesznie i skutecznie strącając jego dużą dłoń, z taką łatwością jakby była ona dla niego tylko piórkiem. 

— Spróbuj, a przysięgam, że jak tylko wrócę to zapierdolę cię tak jak kiedyś obiecałem. — splunął na ziemię, wracając do uciążliwej dla niego, zapinania uprzęży. 

Generał ani myślał jednak odpuszczać, a takie groźby padające z ust Levi'a stały się dla niego chlebem powszednim, więc nie odczuwał też przez to żadnych oporów w stosunku do niego. Wypuszczenie nabuzowanego zwiadowcy, w dodatku Najsilniejszego Żołnierza Ludzkości do stolicy, na misję, gdzie najważniejszym elementem całości było ukrywanie swojej tożsamości, zdecydowanie nie było dobrym pomysłem. Za dużo niewiadomych, zbyt duże ryzyko. Sam Levi był wśród ludu zbyt znany. Przynajmniej do czasu, kiedy nie wyjaśni czarnowłosemu wszystkiego co niezbędne. A żeby w ogóle spróbować to zrobić, musi zaciągnąć go najpierw do swojego gabinetu, co w jego obecnym stanie byłoby co najmniej wyczynem godnym pozbycia się wszystkich tytanów w jednym czasie. 

— Wszystko ci wyjaśnię. — odparł twardo, próbując pochwycić rozżarzone, kobaltowe spojrzenie, które teraz chętniej wodziło po przydługiej już sierści swojego konia, patrzyło na wygiętą w pokorze twarz Generała.

— Tch. O czym tym razem mnie poinformujesz Erwin? — odwrócił się w jego stronę i wysyczał nawet bardziej ironicznie, niż zwykle miewał to robić. 

Poklepał swojego wierzchowca po zadzie i oczekiwał, na o co blondyn postanowi mu odpowiedzieć. Choć i tak wcale nie oznaczało to, że miał zamiar w ogóle go wysłuchać. W tej chwili w umyśle majaczył mu już tylko obraz, uciekającej z poza jego zasięgu Niny, z którą musiał wyjaśnić sobie o wiele więcej rzeczy, na które na pewno wciąż nie był gotów. 

Gdyby miał się do tego przyznać, to sam nie wiedział po co to wszystko robił, bo przecież nic nie stało na przeszkodzie by zaczekać, aż kobieta wróci i wyjaśnić sobie dopiero wtedy to, czego zacząć nawet nie mógł. Dlaczego więc tak bardzo śpieszył się, by ją zawrócić, choć dobrze zdawał sobie sprawę, że było już na to o wiele za późno, a sama brunetka na pewno była już w stolicy?

Ponieważ miał przeczucie. Wiedział, że to co się dzieje i wydaje się na pierwszy rzut oka normalne, tak naprawdę takie nie jest. Pogrzeb matki Kastner planowany był na za dwa dni właśnie w Mitras, więc tak czy siak musiałaby się tam udać. Te całe powiązania Niny z podziemiami, jej cała historia, ta tragiczna śmierć, która w żadnym przypadku nie wyglądała na przypadkową. W szeregach pojawił się wróg. Ktoś kto śledził każdy ich ruch. Erwin też musiał to zauważyć. Dlatego działał za jego plecami, rozważnie, powoli i przede wszystkim w ukryciu. 

Zdaniem Ackermana jednak popełnił jeden, gruntowny błąd. Nie wiedział gdzie jest podejrzany, nie miał kompletnie pojęcia nawet czy to ktoś z naszych, a mimo to wysłał samotnie brunetkę do miasta, gdzie będzie po prostu zagubiona po tak dużym szoku. Do miasta pełnego nostalgii, gdzie nie skupi się ona na otoczeniu i zapewnieniu sobie bezpieczeństwa, a wręcz przeciwnie z całą pewnością dopuści się czegoś nieodpowiedzialnego co zaważy na jej życiu. Levi znał ją zbyt dobrze, by nie podejrzewać tego jaki może być jej kolejny ruch. 

I to właśnie wprawiało go w stan istnej gorączki. Zamiast zapytać najpierw o zdanie, ustalić cokolwiek co zamierzają zrobić, czy chociażby z czystej łaski poinformować o powstaniu nowego oddziału, którego Kapitanem była właśnie Kastner, dowiedział się o wszystkim jako ostatni. Zamotał się, chcąc chronić jedynie ważną dla niego osobę, która jak to miała w zwyczaju, pakowała się w same kłopoty. 

I choć sam nie był w pełni zdrowia, a siniaki, jeszcze nawet nie zdążyły mu się wchłonąć, to nie zamierzał siedzieć bezczynnie. Nie obchodzili go inni, miał w głębokim poważaniu to czy ktoś może ich zaatakować, a nawet przestało go już interesować zdanie Erwina. Ponieważ trwał w pewności, że jeżeli tylko będzie razem z nią, to nic nie będzie dla nich przeszkodą. I choć nigdy nie powiedział tego na głos to z Niną u swojego boku, czuł jakby to wszystko co przeszedł, było tylko długą i męczącą drogą, by ją poznać. Kolory robiły się bardziej wyraziste, z życia uciekała monotonia, a przysłonięty grafikiem dzień, stawał się przyjemniejszy. 

To, że była Kapitanem zmieniało niemal wszystko i nawet pod nieprzerwaną płachtą zagrożeń, istniała również jasna i dużo przyjemniejsza dla serca strona. Czarnowłosy odkrył, że to co zawsze było dla niego nieosiągalne, teraz stało zaledwie na wyciągnięcie ręki, oddalając się tylko momentami. A nie chciał tego puścić. Po raz pierwszy od dawna ktoś taki jak Levi zamierzał za kimś gonić, nie tylko z rozkazu, a z własnego wyboru.

— Wróćmy do gabinetu, to wszystko... — zaczął blondyn, próbując jeszcze raz bliżej podejść do przyjaciela, ponownie chcąc naruszyć jego przestrzeń osobistą. 

Oboje byli tak samo uparci, obojgu zależało na kobiecie, która niespodziewanie stała się ważnym elementem w ich życiu i  oboje mieli całkiem inny pogląd na to co powinni w tej sytuacji zrobić. Jak Ackerman podjąłby się natychmiastowego działania, tak Erwin stawiał na czasowe rozwiązanie i przeczekanie niebezpieczeństwa. Smith uważał bowiem, że ten komu zależy na zranieniu Kastner nie będzie na tyle cierpliwy, by wytrzymać presję i jako pierwszy w ten sposób ujawni swoją tożsamość. 

— Słuchaj Erwin. — przerwał mu Kapitan, nonszlancko przewracając oczami. 

Miał już naprawdę dość zatrzymywania jego działań, tylko dlatego, że komuś się to nie podobało. Owszem, zawsze szanował blondyna i ufał jego decyzjom, które podejmowane było bardziej niż racjonalnie, zważając na jego ogromną inteligencję, jednak w tej sprawie nie zamierzał mu ufać. Zagryzł mocniej szczękę i zmniejszył dystans pomiędzy nimi, stając od Generała na wyciągnięcie ręki. Zadarł głowę do góry, by spojrzeć na niego oskarżycielsko i dostrzegając kolejny raz w ciągu całej długiej służby w zwiadowcach, zatrważającą różnicę wzrostu pomiędzy nimi, ledwo powstrzymał się od rękoczynów. 

— Albo do cholery mówisz to co chcesz teraz, albo robisz to dopiero po moim powrocie ze stolicy. — określił się, posyłając swojemu przełożonemu poważne spojrzenie. 

I choć Erwin bardzo chciałby żeby niższy mężczyzna żartował w tej kwestii, to dobrze zdawał sobie sprawę jak bardzo jest to niemożliwe. Ponieważ Levi Ackerman nie miał ani krzty humoru, a przynajmniej takiego, który mógłby kogokolwiek normalnego rozbawić. Jego dystans społeczny znajdował się już w zbyt wysokim punkcie, by chociaż nawet gdyby próbował, to nie dałby rady się zmienić. 

Smith mógł przysiąc, że nigdy nie czuł się tak narażony na porażkę jak w tej chwili. Od zawsze jego życie oparte było tylko na czystym przypadku losowym, gdzie stawiał wszystko na jedną kartę, nie myśląc o towarzyszącym temu konsekwencjach. Sprawdzało się to lepiej, czasami również i gorzej, ale jednak za każdym razem dawało upragniony mu efekt. Tym razem szczęście, na które skromnie mówiąc liczył, kopnęło go w dupę i nie zamierzało odpuszczać. 

Kapitan odwrócił się na pięcie i chwytając uzdę, ruszył z powrotem w kierunku swojego konia, by ostrożnie mu ją założyć. Sprawnie ominął wszystkie zanieczyszczenia jakie pozostawił po sobie jego wierzchowiec i z cichym pomrukiem, rozpoczął mękę z zakładaniem odpowiednio skonstruowanych do swojego zadania, pasków. 

— Proszę, proszę. A kogo ja tutaj widzę? — znajomy i odmiennie entuzjastyczny głos, dobiegł od strony wejścia. 

Jego nagłość sprawiła, że zarówno Ackerman jak i Erwin zwrócili swoje zaskoczone spojrzenia, umieszczając je na zrelaksowanej twarzy kręcącej się w pobliżu zwiadowczyni. Kobieta usłyszawszy dość ciekawą kłótnię, postanowiła przez chwilę pozostać w ukryciu. W momencie jednak gdy tylko czarnowłosy uparł się na dobre, demonstrując przy tym całe swoje niezadowolenie oraz oddalił na bezpieczną odległość, a Erwin całkowicie nie wyglądał jakby zamierzał coś z tym zrobić, wtedy postanowiła wkroczyć do akcji. 

— Jeszcze ciebie, czterooka tu brakowało. — prychnął z niezadowolenia czarnowłosy. 

Nie dość, że sprzeciwiał się już jednemu żołnierzowi, wyższemu od niego stopniem, to jeszcze drugiego mu jeszcze brakowało. W tej chwili zdał też sobie sprawę, że im dłużej będzie ociągał się z wyjazdem, tym bardziej utrudnione mu to zostanie. Nie tylko przez samego Smitha, ale również przez wtykającą swój nos wszędzie gdzie tylko to możliwe, Hanji. 

— Zawsze jestem tam, gdzie mnie potrzebują. Nieprawdaż, Erwin? — zacmokała, poprawiając swoje okulary. 

Mundur miała pomięty, ubrudzony w paru miejscach krwią, a oczy podpuchnięte i zaczerwienione, całkiem tak jakby przed chwilą płakała. Udawany uśmiech, którym sama próbowała poprawić sobie humor, nie pasował w żadnym względzie do tej układanki. Strata Layli i jej historia, widocznie dotknęła ją dużo mocniej niż by tego chciała. Mężczyźni widząc jak brunetka bardzo stara się zachować spokój i dobre nastawienie, stali chwilę w miejscu, przyglądając się jej zmęczonej sylwetce. Wyglądała jakby wyszła z piekła, mówiąc przy tym, że było tam nawet lepiej niż w niebie. 

— Tak. — blondyn przełknął ślinę, czując nieopisaną ulgę. 

W końcu miał teraz wsparcie w postaci najlepszej osoby, która potrafiłaby kamień przepołowić, by osiągnąć coś czego nie dane było otrzymać zwykłemu człowiekowi. Zoe była jednym z najlepszych negocjatorów, medyków i naukowców, jakie można było mieć pod swoimi skrzydłami i Erwin zdążył się już nie raz o tym przekonać. A bronią jaką wojowała z opornymi przeszkodami losu i z ciszą, była ciekawość. Po prostu czyste ludzkie pragnienie wiedzy, które rozrosło się u niej do tego stopnia iż nawet nie zauważyła kiedy stała się czystą chodzącą formą szaleństwa w tym dziwnym korpusie. 

— No to co... — zamyśliła się, przykładając palec do brody. Widocznie się nad czymś zastanawiała, a przez zmęczenie oraz pewnego rodzaju dyskomfort psychiczny, zajmowało jej to dwa ray więcej czasu niż normalnie. 

— Wytłumaczy mi któryś z was, co się tutaj dzieje? — w końcu pytanie padło z jej ust, przeszywając ich uszy oraz ciszę, a emocje wybuchły na nowo, piętnując sytuację, która w dalszym ciągu nie zdążyła ochłonąć od napiętej atmosfery. 

Zarówno spojrzenie Ackermana, jak i Smith'a przeleciały po sobie, ostatecznie zatrzymując się jednak na sylwetce analizującej ich zachowanie, Zoe. Kobieta ponownie pojawiała się tam, gdzie coś się działo i stawało się to dla wszystkich pewnego rodzaju przyzwyczajeniem. Można więc było powiedzieć, że zwykle towarzyszącemu jej przy wszystkim Moblitowi, naprawdę ciężko było za nią nadążyć. Tym razem nie było inaczej. Szczęście Hanji przywiało ją w tą okolicę z czystego przypadku i okazał się on być zbawienny dla Generała, który teraz nie musiał się męczyć z upartym czarnowłosym całkowicie sam. 

— Hanji, Levi. — odkaszlnął Erwin, powracając do swojego surowego wyrazu twarzy, który nie zawierał już w sobie ani krzty desperacji. 

Oddalił się o krok od Kapitana i wyprostował bardziej, napinając tym samym swoje ciało. Wydawał się teraz nawet wyższy niż wcześniej, co czarnowłosy zdecydował się skomentować, tylko cichym prychnięciem. 

— Czekam na was w gabinecie. — poinformował, w majestatyczny dla niego sposób, kierując się w stronę brunetki. 

Minął ją ze swojej lewej strony w całkowitym milczeniu, nie poświęcając już nikomu zbytecznej uwagi. Cała ta sytuacja i poświęcenie z jego strony, zwieńczone miało zostać przez nieskończony upór Zoe, która jako  chyba jedyna, potrafiła namówić nieokiełznanego Ackermana, do rzeczy, które były przeciwne jego zasadom. 

Mógł być spokojny, zmierzając z powrotem do swojego biura, ponieważ teraz dobrze zdawał sobie sprawę, że już za chwilę ta dwójka zwiadowców stawi się w tamtym miejscu, a on tak jak powinno to należycie zrobić, wytłumaczy im plan, dzięki któremu Nina, będzie mogła nareszcie uwolnić się od goniącej jej przeszłości. 

I o dziwo nie mylił się, ponieważ, gdy rozsiadł się już na swoim krześle i przygotował potrzebne do pogrzebu Layli Kastner dokumenty, zza drzwi można było już dosłyszeć, charakterystyczne dla Zoe podskakiwania, wymieszanie z niemal bezgłośnymi krokami Ackermana. 

****

Czułam ulgę. 

Byłam spokojna chyba tylko dlatego, że mimo iż Black w stolicy, a w dodatku tak spokojnej dzielnicy, byłby naprawdę zauważalny, to nikogo nie minęłam na swojej drodze. Choć normalnie wydałoby mi się to niepokojące, tak teraz po prostu cieszyłam się chwilą. 

Dobrze pamiętałam jak podekscytowana byłam, gdy jakieś zwierzę — nie ważne czy był to pies, czy kot — plątało się tutaj bez opieki. Zawsze wtedy bez względu na uwagi innych, próbowałam do takiego zagubionego stworzenia dotrzeć i spróbować je złapać. 

Najbardziej jednak ubóstwiałam konie. Nie było piękniejszych stworzeń od nich. Lśniąca grzywa, charakterystyczny stukot kopyt o kamień i rżenie, które przyprawiało mnie o ciarki na plecach. Czułam z nimi dziwną więź i połączenie, jakim nie mogłam obdarzyć żadnego innego pupila. Stało się to jednak moim przekleństwem. 

Wiedziałam je bowiem dopiero wtedy, gdy wychodziliśmy na miasto lub gdy po ojca przyjeżdżali koledzy z pracy, by przetransportować go w okolicę murów. Mój tata bowiem był jednym ze stacjonarnych, którzy niegdyś należeli do jednostki żandarmerii. Zmienił profesję, by częściej bywać w domu i oddzielał wszystko co z nią związane od naszego życia. Nie chciał mieszać zawodu z rodziną. 

Wszystko wydawało się być tak przejrzyste jakby miało miejsce zaledwie wczoraj. Jak ostatniego dnia tygodnia — w niedzielę — wraz z mamą żegnaliśmy go uściskiem, by ponownie powitać go dopiero w sobotę rano. Jak szczęśliwe byłyśmy gdy wracał i jak podekscytowane, gdy przywoził nam różnego rodzaju prezenty z okolicznych wiosek, których nie można było spotkać nigdzie indziej. 

Konie były cenne i wiedziałam to od zawsze. Tak bardzo potrzebne i upragnione przez każdego, kto planował dłuższe życie powiązane z ich użytkowaniem. Były wartościowe w moich oczach, a te dobre wspomnienia jakie z ich udziałem oraz te z rodzicami miałam, trzymały mnie przy nadziei w mieście, które znajdowało się tuż pod moimi stopami. 

Każdym kolejnym krokiem pokonywałam również i metry ukrytego podziemnego przybytku i ta myśl, również nie pozwoliła o sobie zapomnieć. Odkąd uciekłam miałam świadomość, że moja historia może powtarzać się wielokrotnie w wielu przypadkach i kończyć dużo nieszczęśliwiej dla innych uprowadzonych. A ta bezczynność, z którą musiałam się mierzyć, stała się już nieodłącznym elementem mojego życia, z którym będzie dane mi iść do przodu. 

Byłam tutaj. Stałam z moim ukochanym wierzchowcem, którego zawsze pragnęłam mieć, w mundurze z najbardziej znienawidzonego przez mieszkańców murów korpusie. Zmierzałam do miejsca swoich narodzin, do miejsca od którego wszystko się zaczęło, gdzie przyszłam na świat, jako Kapitan. Dumnie paradując po opustoszałych ulicach, które wydawały się być wręcz przygotowane na moje przejście, tylko po to by z każdą chwilą odczuwać nasilający się we mnie niepokój. 

Ponieważ im dłużej szłam, tym bardziej nostalgicznie się czułam. Wspomnienia zaczynały wracać, a znajome miejsca powielały się, powodując u mnie nieme uczucie żalu. Kręciłam się po tych uliczkach wielokrotnie, tracąc orientację, czy jakiekolwiek pojęcie gdzie jestem, a wystarczyło znaleźć po prostu replikę i za jej pomocą bezpiecznie wrócić prosto do swojego pokoju. Wystarczyło tak niewiele by to wszystko się nie wydarzyło, a ja byłabym tylko cywilną mieszkanką stolicy, która przejęła interes rodzinny i do końca życia szyła suknie. Patrząc na to z tej perspektywy, nie mam pojęcia, czy byłabym z tego aż tak szczęśliwa...

Miałabym rodzinę, przyjaciół i małe spokojne życie, o którym zawsze tyle marzyłam. Obsługiwałabym arystokratów zarabiając wystarczająco by pozwolić sobie na godne bytowanie i nie przejmować się tym, co do garnka wstawić. No właśnie, tylko czy taki rezultat by mnie zadowalał?

To tylko brzmiało tak pięknie. Z mojej teraźniejszej perspektywy zbyt monotonnie i codziennie, bym nazwać mogła to ciekawym. Codzienne robienie niemal tego samego, drobne wypady do centrum w dni wolne i potem znowu praca, gdzie kontakt z człowiekiem był zdecydowanie ograniczony. Gdybym była w tamtym punkcie, nigdy nie poznałabym tych młodych ludzi, nigdy nie wiedziałabym nawet o istnieniu Olivii, a już nie było mowy o tym, bym wymieniła z Levi'em, choćby krótkie spojrzenie. Zwiadowcy bowiem praktycznie wcale nie mieli powodu zapuszczać do najbardziej wewnętrznej strony murów. Nie zniosę tej świadomości.

Szybko pokręciłam głową by odpędzić dziwne myśli, które mimowolnie zaczynały same kręcić się po mojej głowie. Faktem było to, że przeszłości nie mogłam już zmienić, a śmierci które miały miejsce po drodze linii czasu, były nieodwracalne. Nie warto było do tego wracać i rozpaczać, nad tym z czym nie można było już nic zrobić.

Choć pewna byłam, że będę błąkać po okolicy nieco dłużej, tak tym razem zaskoczona byłam w momencie, gdy całkowicie intuicyjnie skręciłam w jedną z uliczek i napotkałam znajome mi schody. Miejsce wydawało mi się być znane w związku z tym, że nie tak dawno je odwiedzałam. Nieco ponad rok temu przybyłam do mieszkania moich rodziców, by udowodnić im, że ich utracone dziecko wciąż żyje i mimo, że tak dużo przeszło, nie złamało go nic na tyle mocno, by nie było w stanie normalnie funkcjonować. Oczekiwałam powrotu i zrozumienia, a otrzymałam ścianę nie do przeskoczenia, zza której widok pozwolił mi dostrzec dopiero słynny Erwin Smith. 

Serce dosadniej podskoczyło mi w piersi, a ogier który ledwo wraz ze mną mieścił się w ciasnym przesmyku, przez który musiałam przejść, wyczuł moje zawahanie, co wywołało u niego równie podobną reakcję. Zachwiał się stawiając parę kroków do tyłu, a siła i nagłość tego w jaki sposób to zrobił sprawiły, że straciłam równowagę, lądując na tyłek, wypuszczając z rąk uzdę. 

Głuchy odgłos zderzenia moich pośladków z kamieniem, na którym niegdyś dane mi było zniszczyć mi nową suknię, nasunął mi przed oczy te same rozczarowanie sobą, które czułam ponad dziesięć lat wcześniej. Byłam tutaj w końcu w dzień, gdy było jasno, a światła pochodni nie musiały oświetlać ulic by cokolwiek było widać. Warunki były porównywalne do tych co tamtego dnia, z tą różnicą iż podłoże na którym wylądowałam, było wilgotne, a białe spodnie zwiadowców zbyt chłonne jak na mój gust. 

— Cholera! — przeklęłam, obrzucając ogiera znaczącym spojrzeniem. 

Co prawda sama sobie byłam winna, zaciągając go tutaj ze sobą, dobrze zdając sobie sprawę, że konie zwiadowców przyzwyczajone są raczej do galopu po otwartych przestrzeniach, a mała ilość miejsca bardzo często je płoszy. Zasłużyłam sobie na to. 

Westchnęłam bardziej, podpierając się na rękach, tylko po to, by za chwilę znowu stanąć na nogach i ostentacyjnie otrzepać, już nie tak białe spodnie. Na jasnym materiale mocno odznaczał się brud i nie sposób było go zamaskować, dopóki nie wykrochmaliło się go, lub po prostu nie wyprało, co stawało się mocno irytująco. W dodatku cały ten zestaw był mocno niepraktyczny, ponieważ dzięki rzucającemu się w oczy kolorowy, każdy wojskowy był mocno zauważalny, co utrudniało misje śledcze. Innymi słowy było to bardzo nieprzydatne i uciążliwe. Kto to w ogóle projektował?

Zaczynałam się jednak niepokoić, a każda chwila spędzona w tym miejscu, tak bliskim mojemu sercu, napawała mnie nie tyle co strachem, ale i obawą, że nie będzie ono takie samo jak dawniej. Bałam się, że zmieniło się na tyle, iż nie byłabym już w stanie nazwać go domem. Że nie mogłabym wracać wspomnieniami do tego co pięknie się układało, niszcząc sobie tą wizję. 

Zacisnęłam szczękę i ociągając się, odwróciłam się w kierunku Blacka, tylko po to, by za chwilę trzymać go dla bezpieczeństwa, za przymocowaną do jego pyska uzdę. Kilka minut zajęło mi odnalezienie odpowiedniego miejsca, gdzie miałabym go pozostawić, bez ryzyka, że ktoś mógłby go po prostu ukraść. Według mojej dedukcji, najbardziej odpowiednia wydała mi się być do tego uliczka przed schodami i niewielki krzak rosnący dziko w rogu, który bez wprawionego oka byłby praktycznie niezauważalny. 

Już dawno skończył swoją walkę, oddając swoje ciało naturze, a zesztywniały, pozbawiony życia kikut tkwił w ziemi pozostawiony sam sobie. To był na tyle dobry punk zaczepu, że gdyby rzeczywiście istniała potrzeba nagłego powrotu i ucieczki, ułatwiony dostęp do wierzchowca miałabym z całą pewnością zapewniony, a sam Black miejąc świadomość przywiązania, sam nigdzie by nie odszedł. Nie był przecież głupim koniem, a specjalnie szkolonym pod względem wypraw. Ufałam mu, niemal tak samo jak zaufałabym człowiekowi. 

Uśmiechając się nie tyle co do wierzchowca, ale również do siebie, pociągnęłam go w kierunku byłego krzewu i dobrze znanym węzłem przymocowałam ogiera do patyka, który w potrzebie mógł być złamany nawet przeze mnie. Odsunęłam się od dużo większego i umięśnionego cielska, niż te moje, po czym mocniej zacisnęłam dłonie w piąstki. 

— Zaraz wrócę. — wyszeptałam, po raz ostatni przejeżdżając jedną z dłoni po umaszczonym na czarno pysku. 

Spojrzałam w jego oczy i z coraz bardziej nasilającym się uczuciem w klatce piersiowej, zwróciłam się w kierunku schodów. To co czułam było nie do opisania. Dziwne uczucie adrenaliny, nostalgii i strachu w jednym. Miałam też świadomość, że wchodząc tam nikogo już raczej nie zastanę. Gmach powinien stać całkowicie pusty, zbierając kurz. 

Stawiając kolejny krok za krokiem, wspinając się ostrożnie w ten sposób, po krzywych stopniach, ogarniało mnie wszystko co można było czuć i opuszczało w niemal tak sam gwałtowny sposób. Ponieważ gdy raz przejmowałam się obecnym stanem rzeczy, tak zaraz szybko od niego odbiegałam, broniąc się, że nie jest on przecież aż tak istotny. Zataczałam emocjonalne koło bez trzymanki, które dodatkowo z czasem miało się tylko dodatkowo pogorszyć. 

Gdy tylko znalazłam się na wzniesieniu, już mogłam to dostrzec. Niewielki kompleks, gdzie na dole znajdował się zamknięty już zakład mojej matki, a zaraz obok widniała niewielka ilość stopni, prowadząca do mieszkania, które było zaraz powyżej. Był to niewielki metraż, ale jakże nad wyraz wystarczający do ich potrzeb. Niczego im przecież nie brakowało, a każdy lokator miał swój własny kąt.

— Wróciłam. — wyszeptałam, orientując się jak bardzo rozchwiany był mój głos. 

Nawet struny głosowe napięły się pod wpływem napięcia, jakie potrafił wywołać samoistnie mój ograniczający się organizm. Wciąż nie dostrzegałam nikogo wokół siebie, a cisza jaka tu panowała nie należała do normalnej. Zmarszczyłam brwi, dopiero w tym momencie zaczynając logicznie łączyć fakty. 

Nie napotkałam bowiem nikogo od momentu zmiany straży przez Żandarmerię, w dodatku nikt nie pytał ani nie zaczepiał mnie, z pytaniem co dokładnie tutaj robię, co też było dziwne. Znalazłam się tutaj w ogóle przez kogoś kto ewidentnie chciał zrobić mi krzywdę i nieznany był zabójca mojej matki, który kręcił się gdzieś po wolności, być może czekając na okazję by dopaść właśnie mnie. Co ja robiłam? Co ja tak właściwe wyprawiam, że zlekceważyłam rozkazy Smith'a, udając się w dodatku w najbardziej prawdopodobne miejsce gdzie można by mnie spotkać? Idiotka.

Niemal natychmiast sięgnęłam po przymocowany do biodra nożyk i ukryłam go w dłoni, zaciskając na nim swoje palce. Rękę wraz z nim wsadziłam za pazuchę, by nie był on tak widoczny i bym w razie niebezpieczeństwa, mogła dość sprawnie go wyciągnąć, po czym jeszcze raz dla pewności rozejrzałam się po otoczeniu. 

Cała ta sytuacja musiała wyglądać co najmniej dziwnie, gdyż sposób w jaki nagle się zatrzymałam, wydawał się być dość ekstrawagancki. Ciągły chód, wyciągnięcie broni, po czym upewnienie się że nikt tego nie widział, prosto na środku placu. Normalnie akcja godna Żandarma...

Po upewnieniu się jednak po raz kolejny, że nic tymczasowo mi nie zagraża, przyśpieszyłam swoje kroki, by zbliżyć się czym prędzej do prowizorycznych schodów, które prowadziły do drzwi wejściowych, z progu których nie raz próbowałam wypatrywać ojca. Na mój pech nie były one ani niskie, ani wysokie, a ja jako mała osóbka i tak mogłam dostrzec jedynie teren do uliczki włącznie. Z innych stron stały jedynie budynki, tworząc swojego rodzaju zamknięty kompleks, w którym oto znajdował się między innymi mój dom.

Z każdym kolejnym jednak pokonanym krokiem i posuwistym ruchem, krew zaczynała we mnie buzować, a serce dodatkowo tylko przyśpieszało swoje bicie. Byłam już naprawdę blisko. Mogłam wyczuć pod palcami strukturę drzwi, które wciąż pozostawały zamknięte, a nogi trzęsły się jakby były z galarety. Nieprzyjemne uczucie przyciągające mnie do ziemi i karzące za wszelką cenę uciekać, konkurowało u mnie z ciekawością i chęcią zapotrzebowania wewnętrznej potrzeby. 

Ostatecznie w końcu, ściskając w dłoni, mający ubezpieczyć mnie sztylet, porzucając wszelkie niepewności i związane z tym konsekwencję, popchnęłam drewniane drzwi do przodu. Zagryzłam policzek od środka niemal ta mocno, że prawie udało mi się go uszkodzić, a dreszcze oraz zimny pot, który pojawił się na ciele wywołał u mnie nieprzyjemny dreszcz, który zmuszona byłam przezwyciężyć. 

W pomieszczeniu było niezwykle ciemno jak na mój gust. Nie mogłam dostrzec nic poza łuną światła wpadającą do środka przez otwarte drzwi. Zasłony wykorzystane zostały do zacienienia miejsca, a uchylone drzwi, które dodatkowo nie były zamknięte napawały mnie obawą. To wszystko rzeczywiście wyglądało, jakby moja matka, nie wybiegła stąd z przypadku. Miała realny cel w tym co się działo. Ktoś ją zmusił. Zmusił ją do opuszczenia swojego własnego domu, gdzie obawiała się o swoje życie. 

Przełknęłam ślinę i powoli, bez jakiegokolwiek pośpiechu postawiłam nogę do przodu, przekraczając tym samym próg. W tym też momencie, stare deski podłogi zaskrzypiały, a do moich nozdrzy dotarł wyjątkowo obrzydliwy zapach, który sprawił, że niemal nie zwymiotowałam na miejscu, łapiąc się w ostatniej chwili za nos. 

Oczy mi załzawiły, a wczorajsza kolacja podeszła do gardła, sprawiając, że zaczęłam podejrzewać co mogło być źródłem wyjątkowo obrzydliwego odoru. Zamrugałam szybciej, rzucając się w kierunku pierwszego lepszego okna i ciągnąc gwałtownie za ładnie haftowany materiał, niemal zerwałam karnisz ze ściany, powodując tym głuchy szczęk metalu zawieszonych na drążku klamr. 

Światło wpadające do środka oślepiło mnie jednak na tyle, że przez dobrą chwilę nie mogłam dostrzec niczego, co znajdowało się w tym pomieszczeniu. Wzrok jednak nie tyle co od razu przerzuciłam na mniej wymagające przedmioty, ale również na wyjątkowo znajomo wyglądający kształt, który oparty trwał na krześle. 

W dalszym ciągu powstrzymując się od odruchu wymiotnego oraz starając się zachować jakąkolwiek subtelność, zbliżyłam się do zarysu, odrywając przy tym, że to właśnie on jest źródłem tego całego nieprzyjemnego zapachu. Przetarłam oczy, przeczuwając że to co widzę nie jest tylko zwykłą kurtką pozostawioną na konstrukcji krzesła. Zapatrzyłam się w sylwetkę tak bardzo mi znajomą i wyczekiwaną dniami oraz nocami, gdy nie miał mi kto przeczytać historyjki na dobranoc.

Doskonale znałam czekoladowe włosy, które udało mi się odziedziczyć, a które teraz stały się niemal całkowicie siwe. Obecność, której nie dało się przegapić i radość, którą czułam za każdym razem gdy na mnie spoglądał, by upewnić się, że wszystko w porządku. Ponieważ Harry jako mój ojciec zawsze kochał swoją rodzinę i zrobiłby dla niej dosłownie wszystko. Choć momentami bywał szorstki i spędzałam z nim dużo mniej czasu niż z mamą, to czułam do niego to samo co dziecko do każdego rodzica. Był dla mnie autorytetem. 

Rozpoznałam go. Rozpoznałam blade i napuchnięte palce, które głaskały mnie niegdyś po głowie, rozszerzone oczy oraz ułożona w wyrazie krzyku twarz. To był on. Mój ojciec. Mój rodzic. Trup. Żal uwiązł mi w gardle, a trzymany w dłoni sztylet, upadł z brzdękiem na podłogę, gdyż nie byłam go już w stanie utrzymać. Łzy znowu napływały do oczu, coś na wzór odwzorowania sytuacji sprzed wczoraj, znowu się działo. 

W środku wydawałam się być dużo mniej rozbita niż wtedy, gdy moja matka wykrwawiała się na moich oczach. Mniej zawzięta, gdy próbowałam po raz ostatni rozmawiać z Olivią. Pusta. Czułam się pusta jak skorupa, ponieważ tak naprawdę już dawno zaakceptowałam jego śmierć. Nie wiem czy było to w momencie gdy powiedziała mi o tym mama, czy już wtedy gdy nasłał na mnie Żandarmerię. Wiedziałam jednak, że ta żałoba została przeze mnie przebyta i nie było już od niej odwrotu. 

— Tatusiu. — wyszeptałam opadając na kolana, zaraz obok jego sztywnego ciała. 

Odór tylko dodatkowo się nasilił, a ból głowy, który pojawił się zaraz po wejściu tutaj, stał się nie do wytrzymania. Zawsze go winiłam, zawsze kryłam i zawsze wybaczałam. A skoro teraz na reszcie nie ograniczało mnie już nic co mogłabym stracić, to czy cokolwiek miałoby sens? Czy życie miało w ogóle jakieś dobre momenty, które byłyby w stanie utrzymać mnie przy dobrej myśli? Naprawdę chciałabym żeby tak było.

Drżącą dłonią sięgnęłam do czoła, wplątując palce z poplątaną w różne strony grzywkę, a na usta wkradł się dziwnego rodzaju uśmiech, którego sama nie mogłam wytłumaczyć. W tej chwili nawet i on nie był mi w stanie pomóc. Czułam słony smak spływających łez na moich wargach i kumulujące się emocje, które zlewając się ze sobą, tworzyły jednak nieprzeniknioną nicość. 

Nie posiadałam już rodziny. Zdradzono mnie i pozostawiono samą sobie. Nie miałam nawet pojęcia, czy ten cały plan Erwina nie był tylko łatwym wysłaniem mnie na śmierć w miejsce gdzie się urodziłam, w miejsce gdzie Chris z łatwością mógł mnie dopaść. Znowu byłam zdana na siebie i nie mogłam liczyć na to, że ktoś znowu mi pomoże. Czułam się tak cholernie pusta w środku, bez celu, bez środków i bez zaparcia. Nawet myśl o Ackermanie niewiele mogła w tej sytuacji zdziałać. Ten fakt mnie dobił. Ten fakt był cholernie przewidywalny i ten fakt sprawił, że wszelkie sprawy niemal od razu straciły na znaczeniu. 

Więc skoro nic mnie już nie obchodziło, dlaczego to wszystko wciąż tak bardzo bolało?

Non est spe.


cdn.

*Non est spe. (łac. Nie ma nadziei.)

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top