#7

"Czasami problemy otaczają kogoś ze wszystkich stron i jest ich więcej, niż w ogóle można sobie wyobrazić. A gdy zabrnie się w nie dość daleko, nie pozostaje nic, jak tylko przedzierać się dalej - byle do przodu, żeby dotrzeć na drugi brzeg."  Kami Garcia  "Piękne istoty"

Ból.

Kolejny raz go doświadczał. Ponownie, gdziekolwiek by nie poszedł, napadał go z coraz to większą siłą. I choć tym razem nie dotykał dokładnie jego samego, to doskonale widać go było u osoby, na której zależało mu znacznie bardziej niż powinno. Kolejny raz widział rozpacz człowieka i nie miał pojęcia co powinien zrobić. 

Nie mógł powiedzieć, że rozumiał co czuła, ponieważ sam nigdy nie doświadczył czegoś takiego jak rodzinne oddanie się więzi. Matki praktycznie nie pamiętał, ojca nigdy nie poznał, a wuj odszedł od niego każąc radzić sobie samemu w tym okrutnym świecie. Poznał co to samodzielność dużo szybciej niż inne dzieci. 

I przez pewien czas został sam, szukając w innych zamienników nigdy nie otrzymanego ciepła, którego na dłużej nie zdołał nigdy zatrzymać. Mijani ludzie, którzy tylko czekali by go okraść, tak marnie wyglądający i tak dramatycznie proszący o jakąkolwiek pomoc. Dwójka przyjaciół, których zdołał zaakceptować i przyjąć pod swój dach, na tyle zaufanych, że przy utracie śmiało mógł nazwać ich namiastką szczęścia jaką dał mu los. 

Był wdzięczny za spotkanie naprawdę wielu osób. Za każdym jednak razem, jak bardzo by się nie starał i czego by nie robił, oni znikali. Wyrywali się spod jego zasięgu dążąc do niepowstrzymanego końca, jak ofiary potrzebne do wypełnienia pewnego rodzaju przepowiedni. Jałowość i  wyssanie z emocji, wcale mu nie pomagało. Owszem, dawało skupić się na pracy jako żołnierz, jednak gdy siadał w samotnie przy filiżance herbaty, czuł wszechogarniającą go pustkę. Nigdy nie zapomniał poległych towarzyszy, a jako osoba, drogich sercu przyjaciół...

Tym razem był świadkiem innego rodzaju cierpienia. Widział ważną w swoim życiu osobę, która straciła ostatniego powiązanego członka swojej własnej przeszłości. Owszem, matka Niny nie wywarła na nim dość dobrego wrażenia, jednak jej zaparcie w nieugiętym dążeniu do wybaczenia, nawet w nim potrafiła wzbudzić uczucie pewnego rodzaju szacunku. 

Zrobiła wszystko by córka mogła pojąć powagę sytuacji, przekazała jej perspektywę i cierpliwie czekała na to, aż pierworodna jej odpowie. Nie zdążyła jednak odpowiedzieć. Gdyby nie karygodny gest z przeszłości, Levi nie mógłby jej o nic winić, przypisując upór tylko swojej podwładnej. 

To co zrobiła nie różniło się jednak zbytnio od tego, jak to jego potraktował Kenny. Zdawał sobie sprawę jak wielką urazę takie zachowanie mogło wywołać i jak trudno było to przełknąć, by dać radę się ukorzyć. Mimo wszystko starał się przekonać Ninę do rozmowy z matką tłumacząc się, że — tak jak to było w jego przypadku — Layla w każdej chwili może zniknąć. Wtedy nie miał jeszcze pojęcia, że jego przypuszczenia mogą okazać się aż tak realne. Pieprzone przeczucia. 

— Mamo, przepraszam, że nie zdążyłam... — roztrzęsiony i przepełniony smutkiem głos brunetki, poruszał jego serce jednak jakoś bardziej. 

To było inne. Nigdy nie przywiązał się do kogoś w taki sposób, by wraz z nim w jakimś stopniu współodczuwać stratę. Towarzysze na wyprawach, którzy tracili na swoich oczach najdroższych przyjaciół — to była jego strefa zrozumienia. Strata rodzica, krwi z krwi, okazała się być jednak o wiele większym kalibrem niż mógł się spodziewać. W dodatku był to rodzaj smutku, którego wręcz nie mógł znieść. 

Pudrowo - błękitna suknia, poplamiona krwią i kobieta, która z całą siłą, nie zważając na to co dzieje się wokół, ściskała ciało swojej matki, zalewając się łzami. Levi całkowicie nie znał Layli i nie czuł do niej żadnego rodzaju sympatii. Wręcz go odrzucała. Natomiast kiedy to kolejny raz widział Ninę w takim stanie, nie mógł się powstrzymać od nerwowego napięcia mięśni. 

Dawno nieobecne ukłucie nawiedziło jego klatkę piersiową, a w ustach zawitała suchość, przyprawiająca go o wyrzuty sumienia. Choć próbował ją powstrzymać od tego, by ją zobaczyła, kobieta miała wolną wolę i nawet to, że siłą mu się wyrwała, traktował za przejaw swojego zdania. Nie obawiała się niesubordynacji w stosunku do swojego przełożonego, chęć dowiedzenia się więcej była od tego silniejsza. Tch, później się tym zajmę...

Mimo wszystko Levi, w znacznym stopniu obwiniał się o to, że ją tutaj ściągnął, że rzucił pomysł i był zły z powodu jej negatywnego podejścia do sprawy. Wszystko to jednak kumulując się, sprawiało, że naprawdę mógł zobaczyć zgromadzone wokół jej drobnej osoby, emocje. Ponieważ gdyby tak nachalnie nie namawiał jej do rozmowy, teraz ona nie płakałaby przy ciele matki, a o pogrzebie dowiedziałaby się dopiero od Hanji. 

On nie chciał już nigdy widzieć jak Nina płacze. 

— Ej. — podszedł do niej powoli, uważając by przez przypadek nie ubrudzić nogi w czerwonej posoce. 

Nie zareagowała. Wciąż nerwowo przykładała dłonie do nieruchomych barków staruszki, lekko kiwając się wraz z ciałem. Całkiem tak jakby bujała się  w rytm znanej tylko sobie kołysanki. Pociągała nosem, głośno oddychając, a dreszcze jakie przez nią przechodziły, były widoczne nawet gołym okiem. 

Kapitan pierwszy raz niepokoił się tylko tym, że musi wyrwać kogoś z głębokiego stanu żałoby. I obwiał się w tym przede wszystkim właśnie swoją aspołecznością, którą w tym momencie ogromnie karcił. Może gdyby dużo lepiej rozwinął się pod tym kątem, nie musiałby zmuszać Niny, do posłuszeństwa i spokojnego udania się do gabinetu Zoe.  

— Wstawaj. — jego chłodny ton z pewnością, też zbytnio nie pomagał, jednak sam fakt, że w ogóle do dziewczyny docierał, był dla niego wystarczający. 

Mocniej zacisnął lewą dłoń, próbując podnieść ją na równe nogi, aczkolwiek okazało się, że przywiązana do Layli kobieta nie miała najmniejszego zamiaru puszczać jedynego co jej po rodzicielce pozostało. Ackerman został więc zmuszony do najtrudniejszej konwersacji w całym jego życiu, podczas której słowa nie mogły być po prostu gówniane.

— Kastner, musimy iść. — stanowczy ton, sprawił, że jej ramiona wydawały się jeszcze mocniej zacisnąć. 

Płacz wzmógł się, a głowa opadła w zagłębienie szyi nieboszczki, co poskutkowało wymieszaniem się krwi jej łzami. Levi z obrzydzeniem przyjrzał się owej scenie i gdyby nie powaga sytuacji oraz to, że naprawdę chciał ukoić cierpienie zwiadowczyni, najpewniej rzuciłby w tym momencie jednym ze swoich komentarzy. 

— Matko... — ciche łkanie, potrafiło dotrzeć do jego duszy, sprawiając, że zmuszony był przez dłuższy czas zebrać myśli. 

Zacisnął bardziej szczękę i zniżył głos, ledwo panując nad wyrywającymi się sentencjami przykładnego towarzysza broni. Prawie automatycznie, przez przypadek, mógł w ten sposób zniszczyć ostatnie ślady relacji, jakie pomiędzy nim a nią pozostały. Nie chciał tego robić. Zawsze musiał się upewnić, że ma jakąś drogę powrotną do tego co było. 

Wzrok był jednak bardziej czujny niż zwykle i potrafił nawet w tym oświetleniu dostrzegać coś, czego normalnie nikt by nie zobaczył. A tym czymś okazało się nic innego, jak kartka o nierównomiernych zapiskach, powykręcanych pod różnym kątem. Levi schylił się i podniósł dokument, pobieżnie go analizując. Pismo było niestety tak niechlujne, że nie dał rady go odczytać, ale sam styl mógł świadczyć o tym, że było to pewnego rodzaju zaprzysiężenie, z wyraźnie wyznaczonymi zasadami. 

— Nina, musimy to zgłosić... — zaczął, próbując ją odciągnąć, jednak nie dane było mu skończyć. 

Brunetka jak oparzona, odchyliła się do tyłu, odkładając przy tym delikatnie sztywniejące ciało swojej matki. Odwrócona była do niego tyłem, więc czarnowłosy za nic nie mógł dostrzec jej oblicza, jednak gdyby mógł to zrobić, zobaczyłby w błękitnych tęczówka tylko motywację do tego by przeć przed siebie. Według zasad Chris nie mógł grzebać w przeszłości członków, a oni zapominali w zamian o tym co było, oddając się w całości organizacji. Tym samym nie miał przez to prawa do zastraszania rodzin, a tym bardziej mordowania ich członków, którzy swoiście byli przeszłością każdego oznaczonego mordercy w Podziemiu. 

— Zajmę się tym. — hardy głos za nic nie pasował to jej wcześniejszego wydźwięku. 

Zamiast roztrzęsienia dało się w nim wyczuć stanowczość, co mocno zdziwiło obecnego w celi Ackermana. Nigdy bowiem nie był świadkiem tak szybkich przejawów wyrazu emocji. Psychiki ludzkiej też zresztą nie rozumiał. Jedyne co był w stanie zrobić w tej sytuacji to obserwować. 

Jej mięśnie napięły się pod jego dłonią, zmuszając go tym samym do zachowania przestrzeni osobistej, a pobrudzone krwią włosy, brudziły górną powierzchnię błękitnego materiału. Gdy tylko jednak wychwycił to, że zamierza się w jego kierunku odwrócić, intuicyjnie schował znaleziony fragment papieru to jednej z kieszeni swojej kurtki. 

— To był rozkaz. — odparł czarnowłosy, próbując ostatkami pozostałego w nim samozaparcia, zmusić brunetkę do wykonywania poleceń. 

Uważał, że dzięki nim, będzie mógł ukoić jej ból, pomóc zapomnieć, a również i przez to pokazać kolejny raz, jak bardzo ważnym ogniwem była w jego życiu. Chciał zapobiec temu co mogło nadejść. Jego zdaniem, była bowiem poważnie podburzona i mogła zrobić coś całkowicie do niej nie podobnego. Zbytnio się nie pomylił.

— Nie będziesz mi mówić co mam robić. — bezuczuciowy ton, sprawił, że niemal przez utratę samokontroli, się wzdrygnął. To co jednak powiedziała było niepokojące. Jak to nie mógł?

— Nie mogę? — zadrwił, próbując utrzymać wizerunek surowości. 

W tym momencie brunetka, odwróciła się w jego kierunku, obrzucając go najbardziej przerażającym ze znanych mu spojrzeń. Twarz nie wyrażała bowiem zupełnie nic, a jedynie w oczach czaił się żar czegoś nieokreślonego, czego mężczyzna nie mógł odgadnąć.

— Stoisz przed Kapitanem Oddziału Szturmowego. Odnoś się do mnie z szacunkiem, Levi. — wyznała, konfrontując z nim spojrzenie. 

Białka miała przekrwione, oczy zapuchnięte, a twarz umorusaną krwią, jednak dla Ackermana — o zgrozo — wydawała się jedną z najbardziej wartościowych osób w świecie murów. 

Stała się cholernie silna, co mimo sytuacji można było dostrzec. Otrząsnęła się. A ten rodzący się w źrenicy płomyk nienawiści, nie zapowiadał niczego dobrego. Ten kto doprowadził do śmierci jej matki, będzie miał nie lada problem, próbując przed nią uciec.

Dopiero, gdy dumnym krokiem wyszła z celi, kierując się prosto w stronę gabinetu Smith'a, Levi pojął wagę słów, które posłała w jego kierunku. Serce zabiło mu przez to szybciej, gula zaległa w gardle, a nieopisany ciężar spadł z jego ramion. 

Kapitanem?

****

Drobna wieś mimo bliskości muru, prosperowała wyjątkowo dobrze. Mieszkańcy byli w niej uczciwi, a przestępczość praktycznie nie istniała. Było to zamknięte grono znajomych, którzy tworzyli razem całkiem zagrane społeczeństwo. To tutaj też zwiadowcy, zwykli dokonywać szybkich wypadów w celu uzupełniania ewentualnych braków w zaopatrzeniu, czy po prostu dla czystych celów rozrywkowych.

— Dzień dobry, Meredith! — radosny ton zwiadowcy, powitał właścicielkę gospody, która pracowała również w roli kelnerki.

To do niej należał jedyny w okolicy hotel, który bardziej można by nazwać zajazdem, pozwalającym podróżnym odpocząć i zregenerować siły, by kolejnego dnia mogli znowu wyruszyć. 

Na parterze prosperował bar, natomiast na wyższych piętrach znajdowały się pokoje dla klientów. Jedyna taka kamieniczka w okolicy, która wręcz idealnie spełniała się w swojej roli. Tylko w tym miejscu można było spotkać obce mieszkańcom twarze podróżnych i to w tak przeważającej ilości.

— Florian! — krzyknęła jedna z kobiet w średnim wieku. Pomachała do chłopaka wolną dłonią i obdarzyła jednym ze swoich najpiękniejszych uśmiechów. 

Jeżeli ktoś spojrzałby na nią z boku, z całą pewnością źle oszacowałby dekadę w której się urodziła. Urodę bowiem miała nastolatki i tylko staroświecki styl ubioru, informował obcych, że coś z nią musiało być nie tak. Wiekowo konkurowała z kobietami w średnim wieku, niemal dobijając do tej granicy, której przejście uznawało się za koniec pierwszego etapu swojego życia, a tym samym ukierunkowanie się w stronę starości.

Rude kosmyki splecione zostały  w dwa, długie warkocze, które sięgały aż do bioder, natomiast na czubek głowy nałożona została przyozdobiona w kwiatowe hafty, chusta. Była ona charakterystyczna i urokliwa dla jej postaci kręcącej się pomiędzy stolikami z ponadprzeciętną sprawnością.

— Czekaj! Już do ciebie idę! — poinformowała blondyna, stawiając na jednym ze stołów dwa kufle miodowego piwa.

Zamówili je mężczyźni, którzy wydawali się wrócić z roli, tylko po to by móc zrelaksować się po pracy, przy kojącym smaku trunków. Była wiosna, a to oznaczało że lokalni cywile zajmujący się tylko pracą na roli, mieli teraz ręce pełne roboty, skupiając się na wysiewie sezonowych roślin. 

Rudowłosa zakręciła biodrami, puszczając jednemu z nich oczko, po czym zrobiła obchód jeszcze wokół paru stolików. Oddalony natomiast od tłumu blondyn z rozbawieniem oglądał jak jego znajoma flirtuje z całym tym nieświadomym jej wieku gronem.

Bawił się swoimi dłońmi poprawiając od czasu do czasu, wpadające do oczu włosy. Były one jednym z jego atutów, w deszczowe dni, okresowo się kręcąc. Nie przepadał za tym, gdyż wtedy strasznie się kołtuniły, zmuszając go do używania, znienawidzonego grzebienia. Twierdził, że wygląda wtedy jak jedna z kobiet, a dziewczęcy typ urody, wcale mu przy tym nie pomagał.  

Zwykle jednak pozostawały w swojej prostej formie, która wydawała się być tak uporządkowana, jakby co najmniej spędzał kilka godzin w toalecie z rana, próbując doprowadzić je do ideału. On za to w ogóle się nie starał, posiadając w sobie czyste skupiska uroku. Los chociaż w tym aspekcie mu sprzyjał. 

Brązowe tęczówki z zaciekawieniem spoglądały na otoczenie, taksując każdą poszczególną osobę i zapamiętując charakterystyczne elementy ubioru, czy zachowania. Spodobały mu się nawet ozdoby jakiegoś kupca, który przymocował je do mankietów swojego płaszcza. Metal błyszczał, odbijając światło i mocno przez to przykuwał wzrok. Ta machinalność i ostrożność na każdym kroku, wywołana niewątpliwie ciężką przeszłością, sprawiły jednak że był w stanie znaleźć się właśnie tu i teraz. 

Testy w jednostce szkoleniowej były dla niego tylko formalnością. W jego grupie znajdowało się zresztą wiele takich osób. Po upadku muru Maria ci którzy zgłaszali się do zwiadowców, stawali się nadzieją ludzi uwięzionych za Siną i zmuszonych jednocześnie do wyprowadzki ze swojego niedawnego domu. Wielu z nich po tym co tam zobaczyło, podjęło decyzję o walce, wielu też rezygnowało, po prostu bojąc się olbrzymich postur tytanów, którzy nie oszczędzali ich nawet w nocnych koszmarach. Rocznik Floriana był jednak całkowicie odmienny od wzorców normalności. Zdobyli motywację, by pokonać wroga, znaleźli coś co innym szło opornie, jedynie przez kreowanie w wyobraźni nasuwających się obrazów, które były zupełnie różne od rzeczywistości.

I to właśnie ten wyjątkowy rocznik, natchniony naprawdę wspaniałymi ideami, trafił właśnie pod skrzydła zwiadowców, porzucając na dobre wizję bezpiecznego siedzenia za murami. Ci młodzi ludzie wręcz rwali się do walki, każdego dnia hartując swoje ciała i doprowadzając kontrolę manewru do perfekcyjnego dla siebie poziomu. 

Wielu z nich było na tyle dobrych, że gdyby nie ich wiek, szansę mieliby nawet w słynnym oddziale specjalnym. Erwin zgromadził pod dachem siedziby zbyt wiele młodych osób, wychylających się do przód, by tacy weterani jak Najsilniejszy Żołnierz Ludzkości mogli w ogóle spróbować dostrzec ich potencjał. Kapitanowie i Pułkownicy ćwiczyli już zazwyczaj ze swoimi wybrańcami, ignorując innych i skupiając się na ograniczonej grupie rozwojowej, do której zarówno Witt, jak i inni jego przyjaciele, nie mieli wstępu. 

Florianowi i innym z jego rocznika brakowało czegoś takiego. Nie mieli więzi i nie mogli jej zbudować przez głupi rozkład pozycji społecznych, według których byli świeżakami, których należało bronić. Których walka nie miałaby sensu, ponieważ oddaliby swoje życia na darmo. Pytanie Witt'a, brzmiało więc; po chuja się tutaj pchaliśmy, jak i tak nie możemy zaznać esencji bycia zwiadowcą? 

Blondyn zacisnął pięści, przypominając sobie jak niesprawiedliwy był świat i jak bardzo pragnął by działo się inaczej. I choć był uwięziony, nie mogąc nic istotnego zrobić, to starał się z całych sił by stało się inaczej. 

W dniu, gdy on i parę innych osób, zostało wezwanych do gabinetu generała, szczerze się wystraszył. A kiedy okazało się, że testowo został wraz z nimi umieszczony w tymczasowym oddziale, kogoś kogo Smith wręcz przed nimi zachwalał, nie mógł posiąść się z większego szczęścia. Jego myśli bowiem przekształcone zostały w czyn, którym mógł coś zmienić. Nawet teraz, gdy zapewnione miał już stałe miejsce w nowym oddziale Kapitan Kastner, uśmiech mimowolnie cisnął mu się na usta. 

Najbardziej niebezpieczna pozycja w formacji — ku jego początkowym obawom — nie zdołała ich powstrzymać. Dzięki nowo awansowanej kobiecie, która przybyła z samej stolicy, dokonali chyba nawet większej ilości zabójstw niż oddział Ackermana. Co więcej, wtedy z obcymi sobie osobami, przy współpracy, zachowaniu szeregu i wzajemnym informowaniu, był sobie w stanie poradzić z każdym zagrożeniem. 

To było więcej niż przygodą by patrzeć na to jak dowódca używa do pokonania tytana siły samych nóg, jakby było to dla niego dziecięcą igraszką. Był jednak ciekaw nie tylko zdolności fizycznych nowej Kapitan. Interesowała go również z innego, bardzo indywidualnego powodu...

— Już jestem. — nagłe ucięcie pola widzenia przez sprytne dłonie Meredith, wybiły go z rozmyślań. 

Przyłożyła ręce do jego oczu, łudząc się, że mimo jej charakterystycznego tonu głosu, nie zdoła jej poznać. Zapach spiżu, wymieszanego z mocnym zapachem róży, dotarł do jego nozdrzy, wręcz podpuszczając go do tego, by zaraz kichnąć. Nim się to jednak stało, zdążył przycisnąć palce do opuszków nosa, powstrzymując znajome łaskotanie.  

— Widzę, że jak zwykle w humorze. — wymruczał Witt, nonszalancko zsuwając dłonie znajomej ze swojej twarzy. 

Obrócił się delikatnie w jej kierunku, tak że skierowany był do niej profilem, po czym serdecznie się uśmiechnął, prezentując tym samym, urokliwe dołeczki w policzkach. Dzisiejszy dzień miał być dużo bardziej wyjątkowy od tych zwyczajnych, a przez to również i bardziej niebezpieczny. Musiał się cieszyć tym co ma. 

— Oczywiście! — zaszczebiotała, usadawiając się zaraz obok niego. 

Tak jak zawsze jawnie wykorzystywała sytuację spotkań z dawnymi znajomymi i przy każdej wolnej chwili odnawiała z nimi kontakty. Floriana widywała wbrew pozorom dość często. Przyjeżdżał do miasteczka gdy wpadało mu okienko w ćwiczeniach, czy miał załatwić woje sprawy i za każdym razem odwiedzał tą skromną gospodę choć na chwilę, by wypocząć przed podróżą powrotną. W ten sposób rudowłosa dostawała od niego bezpośrednią dawkę informacji prosto od zwiadowców, będąc równie dobrze poinformowaną o sprawach wojskowych, co sami żołnierze. 

— A ty, widzę że markotny. — wydęła usta, szturchając blondyna łokciem, co wywołało u niego grymas na twarzy. 

Rudowłosa miała tendencję do tego, by droczyć się z nastolatkiem i obrzucać różnego rodzaju teoriami o niemożliwych związkach, intrygach oraz zalotach tutejszych dziewcząt, które miały posyłać chłopakowi tęskne spojrzenia za każdym razem, gdy przekraczał linię ostatnich zabudowań, kierując się w stronę siedziby. I pomyśleć, że zwykła robić to tylko dlatego, by przeszłość nie raczyła wplątać się w tematy rozmowy.  Przeszłość zbyt okrutna, żeby swobodnie do niej wracać. Każdy miał swoje brudy, a oni dzielili wspólnie całkiem spory kawałek śmietnika ludzkości. 

— Co u ciebie? — wybrnęła na prostszy grunt, pociągając za jeden z kosmyków jego złocistych włosów, w taki sposób by na nią spojrzał. Jej zaczepność w pewnych sytuacjach, robiła się naprawdę denerwująca. 

— To co zwykle. — przekręcił oczami, w geście zrezygnowania. 

Choć na co dzień wydawał się być naprawdę wesołą i rozrywkową osobą, to prywatnie, kiedy tylko znajdował się sam, zdejmował wszystkie swoje przykrywki, od nowa stając się nudnym Florianem. Nie miał czym się chwalić, a wszystko co osiągnął zawdzięczał swojej ciężkiej pracy. Kiedy tylko współpracował z kimś w korpusie, zachowywał się podobnie do promieniejącej Meredith i to wystarczało, by nadać mu w grupie pozycję typowego śmieszka, który pozytywistycznie podchodzi nawet do zabijania tytanów. Gdyby to tylko było takie proste...

— Nie pieprz! — zaśmiała się, zaczynając bawić się jednym ze swoich warkoczy.

— Jeżeli u ciebie jest to co zwykle, to u mnie wcale nie wydarzył się incydent z pijanym dzieckiem. — spuściła głowę, zniżając również i ton. 

Jej postawa całą sobą reprezentowała to, że ogromnie wstydziła się o tym mówić. I właśnie to sprawiło, że brązowe tęczówki nastolatka rozbłysły, zaciekawione kolejną opowieścią, roztargnionej w swoim fachu właścicielki. Gdy tylko jej oczy, pochwyciły jego wzrok, już wiedziała, że stoi na wygranej pozycji. Dla zaostrzenia atmosfery jednak, w aktorski sposób, odsunęła się od niego, udając zdenerwowanie. 

— O nie, nie... — kręciła głową.  — Nie zmusisz mnie do tego, bym się przyznała. — wystawiła przed nos ręce, próbując w jakimś stopniu zasłonić zaczerwienione policzki. Wyglądało to dość zabawnie, zważając na jej wiek. 

— Och, czyżby? — drażliwy baryton Floriana, drażnił jej uszy, doprowadzając do uczucia jeszcze większego zażenowania własną osobą. 

Zbliżył się do niej, powodując, że kobieta niemal nie ześlizgnęła się z siedzenia, lądując na podłodze. Brakowało zaledwie kilku centymetrów...

— No dobrze, dobrze! — natarczywy wzrok zwiadowcy, zmusił uległą Meredith do przełamania pojawiającego się w piersi napięcia. 

Poprawiła się na siedzeniu i przerzuciła warkocze przez ramię, bardziej skupiając się na swoich dłoniach, niżeli na rozmówcy. Przyznanie się do porażek nie było łatwe, a szczególnie przed kimś, kogo traktowało się jak własnego syna. 

— Ja tylko przez przypadek podałam mu piwo. — uniosła ręce w geście niewinności. Florian jedynie w zaciekawieniu uniósł brew. 

— Zagadała mnie dawna znajoma i nieuważnie, zamiast soku, podstawiłam mu pod nos kufel. — zaśmiała się nerwowo, wciąż starając się odpędzić od siebie wzrok piwnych tęczówek. 

Chwila ciszy pomiędzy nimi, która zapanowała była inna od wszystkich tych zwykle występujących wśród ludzi. Dużo bardziej bezsensowna i nic nie wnosząca. A działo się tak ponieważ oboje, robiąc coś, tak w zasadzie nad niczym nie rozmyślali. Zawiesili się w czasie i tylko kwestią kilku chwil było to, aż któreś się zorientuje.

Jak się to potem okazało, jako pierwszy wyrwał się Witt, wybuchając niekontrolowanym śmiechem. Zaciągał się powietrzem, charakterystycznie poświstując. Rękami złapał się za brzuch, a ciałem rytmicznie pochylał do przodu. 

— Nie mogę. — wymamrotał pomiędzy chichotami, czując jak w jego oczach pojawiają się łezki. 

Dawno już nie słyszał, by rudowłosa zrobiła coś aż tak szalonego. Owszem, bywała wybuchowa, a przy tym i zawsze rozrywkowa, jednak nawet ona znała umiar. To co zrobiło było jednak przesadą. Swoim śmiechem przykuł uwagę kilku osób w pomieszczeniu, którzy tylko przelotnie obrzucili go spojrzeniem, by za chwilę powrócić do swoich wcześniejszych zajęć. 

— Gdybyś potem widział jak ten dzieciak próbuje wyjść z lokalu. — Szybko podłapała klimat w jaki wprawił otoczenie blondyn. — Mało co nie wywrócił się na stolikach. — zaśmiała się cicho, ujawniając, że mimo powagi sytuacji, całe zjawisko z perspektywy drugiej osoby, musiało być naprawdę zabawne. 

Mimo dobrego humoru w jakim byli, potem rozmowa nie kleiła się jednak już tak dobrze jak na początku. Witt parę razy wspominał o swoim awansie i dziwnych rozkazach, które miały miejsce na wyprawie, co tylko wprawiało uważnie go słuchającą, rudowłosą właścicielkę w zadumę. 

Kobieta kiedyś co prawda, zastanawiała się czy nie wstąpić do wojska, a nawet zapisała się do kadetów podejmując się treningu. Okazał się on być jednak o wiele za trudny, a jej kruche ciało zbyt słabe jak na wojskowe wymogi. Została stworzona do czegoś innego, a gdy zwierzchnicy zesłali ją do prac, zdecydowała się na założenie własnego biznesu, godząc się ze swoim przeznaczeniem. I to właśnie dzięki niemu, dane jej było spotkać Floriana. 

— Wybacz, ale jeżeli nie podam tym panom ich zamówienia, to poślą mnie do grobu z tym ich przerażającym spojrzeniem. — przerwała nagle jedną z wypowiedzi zwiadowcy, wskazując palcem na mężczyzn, zajmujących miejsca po drugiej stronie pomieszczenia. 

Szatyn w szykownym garniturze o dość nikłej posturze, w towarzystwie dwóch rosłych mężczyzn, wyglądających co najmniej podejrzanie, wcale nie był tym, z kim ktoś chciałby zadzierać. Wokół nich roztaczała się pustka, a wszyscy, którzy zajmowali tamtejsze miejsca, wydawali się przesiąść na dalszą odległość. Choć nawet wtedy nie czuli się do końca bezpiecznie...

Meredith czuła jak na jej ciele pojawiają się dreszcze, a oddech przyśpiesza. Bursztynowe spojrzenie, z którym ośmieliła się skrzyżować ścieżkę napawało ją niepokojem i wręcz przerażało. W całym swoim życiu wydawała się nigdy nie widzieć tak jawnego szaleństwa wymalowanego na twarzy, choć względnie na zewnątrz wciąż pozostawała nieodgadniona. I to było tak w zasadzie najbardziej przerażające. 

Nastolatek pochwycił jej pole widzenia i zetknął się ze znanym mężczyzną mniej więcej w identyczny sposób co rudowłosa. Niemal od razu wydawał się spoważnieć, a atmosfera z przyjemnej, przeszła w napiętą do granic możliwości. 

Teraz mogło się wyczuć tylko strach. Ręce zaczynały się pocić, serce szybciej biło, a oddech robił się coraz bardziej nierównomierny. Blondyn zwilżył usta, przejeżdżając po nich językiem, chwycił właścicielkę gospody za ramię, by jakoś bardziej ją otrzeźwić, po czym zbliżył się do niej tak bardzo jak tylko mógł, nakierowując swoje usta w pobliże jej uszu. 

— Uważaj na siebie i do zobaczenia następnym razem. — kwiatowy zapach uderzył go w nozdrza dodając otuchy, a zagubiona w jego poczynaniach Meredith, po prostu znieruchomiała. 

Żołnierz odsunął się od niej gwałtownie. Szybko sięgnął do kieszeni kurtki, wyciągając kilka skromnych monet, otrzymanych na rzecz żołdu, po czym teatralnie uderzył nimi w blat stołu. Mimo, że nic nie zamówił, czuł się zobowiązany jakoś odwdzięczyć sią znajomej, za poświęcenie mu czasu, podczas którego powinna przecież normalnie pracować. Wywołało to zaciekawienie innych, jednak było ono tak nikłe, że niemal od razu straciło na znaczeniu, a zaintrygowane głośniejszym dźwiękiem spojrzenia, zgasły tak szybko jak świeca podczas deszczu. Oprócz tego jednego...

Blondyn wstał, bezszelestnie wyślizgując się z miejsca, po czym ostatni raz spojrzał po raz ostatni na pozostawioną w zawieszeniu Meredith i skierował się do wyjścia. Dzwoneczek przy drzwiach poinformował o jego wybyciu wszystkich obecnych, którzy znając znajomy brzdęk nijak na niego jednak nie zareagowali. Zaintrygowani byli dopiero, gdy działo się coś nadzwyczajnego, a nie miało to miejsca zbyt często i tym razem, również nie uznali czegoś tak normalnego, za coś intrygującego. 

Zaraz potem Florian znalazł się w najbliższej, oddalonej od głównej drogi, uliczce, Meredith wróciła do pracy, a tajemniczy szatyn wraz ze swoimi ochroniarzami, również wybył z lokalu, zbaczając z ruchliwej o tej porze dnia ścieżki, prosto do ciemnych zakątów, bandyckiego półświatka. 

****

Nie mogłam tak tego zostawić, nie tym razem. To wszystko zaszło za daleko. Całe to dręczenie mnie, robienie wszystkiego, bym poczuła się jak najbardziej zagrożona, bezbronna i pozbawiona zdolności kontrataku — nareszcie byłam w stanie odbierać to realnie. Nie bać się tego i jawnie to zaakceptować. Potrafiłam zatracić się w tym, nie chcąc obarczać nikogo innego problemami, które wiązały się z kodeksem, który tylko ja zobowiązałam się przestrzegać. To nie była ich sprawa. 

Kodeks mówił o śmierci tego kto go łamie, ale nie wspominał nic o mordowaniu najbliższych tych, którzy zostali przez organizację naznaczeni. Nie mieli prawa zabić mojej matki!

Wciąż czułam ból, wszechogarniające mnie uczucie, które zamiast ograniczać, całkowicie zaczynało przejmować moje ciało. Pierwszy raz czułam coś tak realnego, coś czego nie mogłam określić słowami. Byłam bardziej niż wściekła, a stopień nienawiści skierowanej do Chrisa osiągnął u mnie maksymalny poziom. 

Jeszcze nigdy nie czułam złości aż tak bardzo. Nie panowałam nad słowami, nie liczyłam się z nikim ani z niczym. Obchodziło mnie już tylko to, by jak najszybciej poinformować Erwina o zajściu, o wszystkim, o Chrisie. Chciałam by zapłacił nareszcie za swoje zbrodnie. Pragnęłam by ten chory człowiek nareszcie przestał robić to co mu się żywnie podoba. 

Byłam jednak w tym sama. Cała obecność Levi'a zniknęła po opuszczeniu lochów, a oddalające mnie od niego szybkie ruchy nóg, ani śmiały czekać. Ten obraz wciąż tkwił mi w głowie. Jej krew cały czas tkwiła na moich rękach, a znajomy zapach konwalii nie opuszczał mnie na krok, całkiem tak jakby jej dusza podążała za mną. Parłam przed siebie, co chwilę pociągając nosem i obijając się od czasu do czasu o ściany, które podczas zakrętów, po prostu ignorowałam. 

W ustach mi zaschło, gardło piekło od ścisku, a z oczu wciąż wyciekały niewielkie ilości łez. Jednak ręce nie ośmieliły się już drgać. Zmierzałam do celu w opanowaniu, po raz pierwszy nie dając się opanować przez znajome uczucie bezsilności. Tym razem mogłam coś zmienić, tym razem nie byłam niezdolna do wykazania, że naprawdę coś jest na rzeczy. Zginął człowiek i miałam dowód w postaci ciała, które w dodatku pilnowane było przez Ackermana. Zginęła moja matka.

Ja naprawdę uwierzyłam Levi'owi, że może być lepiej. Szłam do niej z myślą, że jeszcze jest szansa jakiegokolwiek powrotu do dawnych relacji. Do odbudowania tego co zostało stracone. Bolała mnie świadomość, że dzieliło mnie zaledwie kilka minut od powstrzymania tego całego koszmaru i gdybym tylko była odważniejsza  — być może — zdążyłabym uchronić ją od śmierci. 

Ociągałam się wtedy, stresowałam i niepotrzebnie martwiłam, spowalniając swój krok. Przedłużałam konwersację w gabinecie czarnowłosego, jawnie pokazując swoje obawy. Męczyłam wszystkich swoją postawą, jednocześnie próbując ją tak starannie ukryć. Analizowałam zamiast działać i to okazało się błędem. 

Teraz nic jednak poza myślami mi nie pozostało. Zastanawiałam się jak to mogło się stać. Jak ktoś wtargnął do korpusu nie zostając przez nikogo zauważonym. To był przecież czas kiedy zwiadowcy szwendali się po zamku, kierując się do stołówki. Nie można było przejść do lochów bez napotkania kogokolwiek po drodze. To było niemożliwe. 

Nasuwał mi się przez to tylko jeden sensowny wniosek. Ten kto dokonywał tych wszystkich rzeczy; podrzucał wiadomości, zamknął mnie na balkonie, przyniósł do mojego pokoju pierścionek, a na końcu zabił moją matkę, musiał należeć do korpusu. Żył wśród nas, jadł z nami i walczył u naszego boku, jednocześnie wykonując poboczne, powierzone mu przez Bowmana zadania. Pozostawało tylko jedno pytanie — kto to mógł być?

Jako pierwszy do głowy przyszedł mi Leviathan. Sam potwierdził na wyprawie powiązanie z całą sprawą, a jego szacunek do mnie i złe traktowanie, idealnie pasowały do stosunku, jaki miał do mnie Chris. Wszystko mógł mu rozkazać, wszystko mógł zaplanować. Był w końcu bardzo sprytny, a inteligencją przewyższał uczonych, wykorzystując swoją wiedzę do siania terroru. Był szaleńcem, sadystą i socjopatą, który tylko czekał aż jego ofiara popełni błąd. Czekał na mój ruch, mając zaplanowane już kilka swoich na każdą okoliczność i opcję, którą bym wybrała. Szatyn nie powierzył tego Collins'owi przez przypadek. Coś nim kierowało. Musiał coś w nim zobaczyć. 

Było tylko jedno "ale", a mianowicie to, że wszyscy byli przekonani, że jego ciało leży gdzieś za murami pozbawione życia. Jego papiery zostały uzupełnione o akt zgonu, a słuch o nim zaginął. Nie zgłosił się do odprawy po tym jak wróciliśmy, a na liczeniu odpowiednia liczba osób wskazywała na to, że spóźniony też nie był. Przepadł jak kamień w wodę. 

Gdyby więc pojawił się w kwaterze po takiego rodzaju nieobecności, na pewno nie obeszłoby się od plotek i szumu z tym związanego. W końcu przypadki żołnierzy powracających żywymi zza muru, a w dodatku samotnie, nie zdarzały się zbyt często. Z pewnością bym więc o tym wiedziała. To nie mógł być więc Leviathan. W takim razie więc kto?

Znajome drzwi nareszcie wyłoniły się zza zakrętu, a ja mogłam choć trochę spowolnić moje tempo. Wciąż działałam pod wpływem adrenaliny i szoku, więc nie do końca pojmowałam to co się dookoła mnie dzieje. Interesowała mnie tylko moja sprawa. Nic więc dziwnego, że nie trudziłam się pukaniem i z rozpędu, weszłam do środka, upewniając się, że zamknęłam za sobą drzwi. Przekręciłam klucz odruchowo, nie do końca pojmując dlaczego akurat teraz to zrobiłam. Nie rozmyślałam tak też zaraz nad tym. Nie ro się liczyło.

— Nina? — zdziwiony ton dotarł do moich uszu, upewniając tylko w tym, że mężczyzna w dalszym ciągu nie zrobił sobie choćby najmniejszej chwili przerwy od pracy. 

Odwróciłam się do niego, mocniej zaciskając zęby. Siedział przy biurku, studiując jakąś partię dokumentów. Nie spoglądał na mnie, nie zainteresował się moim stanem — ba — nawet nie mógłby tego zrobić, bez posłania w mom kierunku, pojedynczego spojrzenia. 

Od powrotu z wyprawy już do niego nie przychodziłam. Po tym co zobaczyłam nie miałam na to najmniejszej ochoty, a moje problemy też po części się do tego przyczyniły. Nie był tym do kogo chciałam udać się po tym co zaszło, jednak to on był teraz jedyną osobą, która mogła pomóc mi odnaleźć Chrisa i zorganizować akcje tak, by zakończyła się ona sukcesem.

Zgięłam palce u ręki, formując w ten sposób zamkniętą pięść, która pozwalała mi pozbierać myśli. Byłam wściekła, jednak nie głupia. Przy Erwinie trzeba było uważać co się mówi i jaki wydźwięk to ma. Nie grzeszył bowiem inteligencją, a ja nie chciałam by dowiedział się o kolejnych rzeczach związanych z moją przeszłością. Bynajmniej nie o tych, o których sama nie zdecyduję się mu powiedzieć. 

— Zgłaszam incydent! — podniosłam głos, dumnie salutując. 

Tak mocno przyłożyłam dłoń do piersi, że od nacisku szybciej wypuściłam powietrze z płuc. Tupnęłam nogą, prawie tracąc równowagę, a głośnym odgłosem wywołałam nareszcie jakąkolwiek reakcję Erwina. Uniósł on wzrok znad kartek, zaszczycając mnie przelotną uwagą. 

To jednak wystarczyło. Ten moment, w którym dostrzegł mój stan; to jak brudna sukienka ocieka z krwawej posoki, a oczy wciąż szklą się od łez, choć utrzymujący się na mojej twarzy wyraz nie należał już wcale do tych smutnych. Zamarł, unosząc swoje wyraziste brwi ku górze, a późniejszy przypadkowy ruch ręką spowodował szkodliwe wylanie się atramentu, na leżące na blacie sterty papierów. 

— Cholera! — przeklął, gwałtownie odsuwając się na krześle. 

Panicznie zaczął ratować to co uratować się dało, a moja obecność całkowicie została przez niego zignorowana. Strącił kałamarz na ziemię, wywołując tym nie mały rumor, a resztka pozostałego w nim atramentu wylała się na podłogę, osadzając się na ozdobnym dywanie. Kartki przekładał w czyste miejsca, będąc przy tym tak niezorganizowanym jakby nie był w tej chwili sobą. 

Nie mogłam wtedy jeszcze wiedzieć, że to co się wtedy wydarzyło, ta drobna nieuwaga z jego strony, doprowadziła do zniweczenia starań i istnień ludzi na ostatniej wyprawie. Z listu który sprowadziliśmy i z powodu którego nie tylko Levi był ranny, nie pozostało bowiem nic oprócz przemokłym, smolistym tuszem zalegającym na ledwie wyglądającym na dokument, kawałkiem papieru. Nie dało się z niego już nic w tym stanie odczytać. Przepadł. 

A ta niewiedza oraz całe zamieszanie w jednym czasie miało fatalne skutki na nasze zachowanie. Każdy bowiem był tylko egoistą skupiającym się w większości na sobie. Tym razem byliśmy idealnym tego przykładem. Erwin wściekły, bo musiał pożegnać się przez swoją nieuwagę z marzeniem, a ja nieugięta, by nareszcie dokonało się narzędzie sprawiedliwości. 

— Kurwa! — dalej się nie uspokajał. 

Po raz pierwszy byłam świadkiem, by Smith używał tak ordynarnego języka. Zwykle opanowany dowódca, potrafiący spojrzeć na wszystko z dalszej perspektywy, teraz zdejmował ze swoich ramion brzemię, dając ponieść się emocjom. Z troską i jakimś ostatnim przejawem nadziei, uklęknął, ostrożnie odstawiając list na deski, które nie zostały przykryte przez dywan. Uważając, by nie rozedrzeć papieru, delikatnie wysunął z pod niego dłonie i z dozą niepewności, po raz ostatni na nią spojrzał. 

— Przepraszam za mój wybuch. — odchrząknął, powracając do pionu. 

Poprawił szybko wymiętą kurtę, a ubrudzone atramentem dłonie schował za plecy, wypinając przed siebie bardziej widoczną pierś. Znowu był tylko moim dowódcą, który być może w tym momencie zdecydował się, szybko załatwić sprawę ze mną, a potem pomartwić się o to czy uda mu się coś z tej dokumentacji uratować. 

— Co się stało? — spytał, spoglądając na mnie mniej zrównoważonym spojrzeniem. 

Dostrzec można było, że dopiero w tej chwili zdał sobie sprawę kto tak naprawdę przyszedł do jego gabinetu i czego mógłby od niego chcieć. Przełknęłam ślinę, przestępując z nogi na nogę i podobnie jak blondyn, schowałam obie dłonie za plecy nerwowo je ściskając. Przygryzłam wargę i skontrowałam z nim wzrok, czując wzbierającą w mojej piersi niepewność. Nie było już odwrotu. 

— Dokonano zabójstwa w lochach. — wypowiedziałam na jednym oddechu. 

Miałam wrażenie, że niewidzialny ciężar powoli zaczyna zsuwać się z moich ramion, dając mi szansę uwolnienia. Nawet jeżeli to właśnie Erwin miał jako pierwszy dowiedzieć się o tym co się u mnie działo, nawet tylko w suchych faktach, gdzie miałam nie wplątywać w to emocji, dawało mi to szansę. Nie zmarnuj jej...

— O. — mruknął, mrugając szybciej. 

Był już przyzwyczajony do tego rodzaju wiadomości, więc jego reakcja i wieloznaczny brak zaskoczenia, również nie był w żadnym stopniu dziwny, czy podejrzany. Byliśmy zwiadowcami i mieliśmy kontakt ze śmiercią niemal na co dzień. 

Musiał zacząć rozmyślać o tym jak dokładnie się to wydarzyło i jaki związek miałam z tym ja. Możliwe też, że w jakiejś wersji również mógł mnie podejrzewać, chociaż w swoim stanie, gdyby, ktoś pojawiłby się u mnie w podobnej sprawie, zareagowałabym dokładnie tak samo jak on. 

— Kto? — zapytał, logicznie kierując się dedukcją. 

— Layla Kastner. — odparłam nawet się nie zastanawiając. 

— Rozumiem. — odparł, biorąc głębszy wdech. 

Rozmowa z nim wydawała mi się o tyle przyjemna, że Erwin nie wymagał ode mnie zbyt wiele. Nie dręczył pytaniami, ponieważ zdawał sobie sprawę, iż to właśnie ja powinnam tylko mówić. Wiele też się domyślał, a to poniekąd ułatwiało całą sprawę, dając mi szerokie pole do manewru. 

— Przyślę kogoś żeby załatwił formalności. Po ciało też ktoś przyjdzie, więc nie musisz się martwić, jeżeli o to chodzi. — zakomunikował, odwracając się z powrotem w stronę biurka. 

Uważając na to by przypadkowo nie nadepnąć na nic ważniejszego, ponownie zasiadł na swoim krześle, wracając do układania tego co zostało prze niego pośpiesznie poprzestawiane. Jego zachowanie strasznie mnie zirytowało. Ten chłód w pewnych sytuacjach — owszem — był dobry, jednak teraz o wiele bardziej pragnęłabym od niego przejawu jakiegoś człowieczeństwa. Wydawał nie być się tym samym człowiekiem, któremu przez cały ten czas przynosiłam kawę wraz z posiłkiem. Czy nawet za tak dobre gesty, nie potrafił się chociażby odwdzięczyć współczującym uśmiechem, który mógłby mnie zapewnić, że wszystkiego osobiście dopilnuje? 

Powinien wiedzieć jak ważne to dla mnie było, jak ważna była dla mnie ceremonia uhonorowania mojej matki, jako dobrej osoby. Bo to właśnie tak ją chciałam zapamiętać. Jej pogrzeb nie mógł być tak jak te wszystkie, tak jak palenie trupów na zbiorowych stosach. Ja musiałam, a wręcz czułam się zobowiązana zabrać ją do miejsca, gdzie wszystko kiedyś wydawało się piękniejsze i dobre. Do przeszłości, w której chciałam ją zachować, do miejsca, gdzie całe zło jeszcze się nie wydarzyło. Do stolicy. 

— Będę wdzięczna. — wymamrotałam, kiwając w jego stronę głową. 

Nie mogłam winić go za jego odczucia. W końcu wtargnęłam tutaj bez pytania, nie byłam dla niego nikim ważniejszym jak tylko pionkiem. Nie musiał mi współczuć, nie musiało mu być przykro. Moja matka była dla niego niczym innym bowiem jak tylko obco brzmiącym imieniem, zwieńczonym nazwiskiem, które również nosiłam.

To jednak nie był koniec. Wbrew temu co Smith myślał, ja wciąż miałam do niego jeszcze sprawę i to dość dużego kalibru. Nie mogłam odpuścić, a moja motywacja by nareszcie ukarać Bowmana i zadbać o swoje bezpieczeństwo, była o wiele większa niż zwykle. Stałam tam więc dalej, dając blondynowi myśleć, że moja wizyta miała na celu tylko załatwić pojawiający się problem. Oczekiwałam, aż raczy spytać, a ja będę mogła wyrzuć z siebie to, co nie dawało mi w nocy zmrużyć oka. 

— Coś jeszcze? — wydusił z siebie w końcu, testując moją cierpliwość, która jak na te warunki i tak była zaskakująco dobra. 

W końcu nie irytowałam się aż tak. Złość i smutek przyćmiewały  co prawda wszystko inne, ale na zewnątrz wciąż pozostawałam stoicka, nie dając się porwać przez falę emocji, jak nie jeden narwaniec. Byłam po prostu świadoma tego, że moje wylewne zachowanie, tylko dodatkowo utrudniłoby mi załatwienie sprawy. Nie naśladowałam błędów z przeszłości, które tylko dodatkowo przysparzałyby mi problemów. Uczyłam się na błędach. Nigdy więcej pomyłek. 

— Jeżeli potrzebujesz to weź sobie wolne. Obowiązki na ten moment mogą zaczekać. — wyjaśnił, chwytając w dłonie, upuszczone przez siebie wcześniej pióro. 

Wyglądało na to, że nie zważając na ten cały bałagan dookoła zamierzał dalej pracować. Nie mogłam uwierzyć, że był aż ta zajęty, by nawet w takim momencie łączyć wątki, trzymać w ryzach siebie i jeszcze wykonywać swoją pracę. Czy on był w ogóle człowiekiem? Jeżeli tak, to jak bardzo krytycznym można było dla siebie samego być? A może chciał tylko natłokiem pracy, zmusić mnie do szybszego wyjścia? 

— Tak, dziękuję za to, jednak ja... — ucięłam, nie wiedząc jak powinnam odpowiednio dobrać słowa. 

W dodatku jeszcze ta cała przytłaczająca aura nie dawała mi się skupić na tym co chce realnie przekazać. Stres też zresztą nie pomagał. Spokojnie, zaraz się to skończy.

— Tak, Nino? — pośpieszał mnie, wywołując tylko dodatkowe zmieszanie. 

Może i z zewnątrz wyglądałam na niepewną i zagubioną, jednak wewnątrz nigdy nie byłam aż tak bardzo zdecydowana. Nawet w momencie, gdy godziłam się na wstąpienie do szeregów korpusu, nawet gdy musiałam wybrać pomiędzy swoim życiem i śmiercią, nie wydawało się tal bardzo istotne.

— Jest coś jeszcze co musiałbym wiedzieć? — kolejne słowa padły z jego ust. 

Ja za to  nie wiedziałam jak mam powiedzieć mu to, że zwerbował w swoje szeregi byłego członka gangu, który zabijał, okradał i czerpał korzyści z naprawdę złych rzeczy, by ostatecznie ośmielić się narzekać. Los po prostu zwracał mi dług jaki u niego zaciągnęłam. Nic więc dziwnego, że otrzymywałam dwa razy więcej ciosów niż inni. Nie oznaczało to jednak, że dałabym mu się tak łatwo poddać. Byłam zdania, że nawet mimo takich przeciwności, przy odpowiednich szansach, człowiek za pomocą własnych starań, będzie w stanie sam wypracować sobie szczęście. 

— Tak w zasadzie to, tak. — wymruczałam, przypominając sobie o obecności dowodów w postaci karteczek oraz o samym pierścionku. 

Zawsze nosiłam je przy sobie, bojąc się, że ktoś włamując się do mojego pokoju, mógłby nawet przez przypadek — poszukując czegoś zupełnie innego — natknąć się właśnie na nie. Byłoby to wtedy niebezpieczne nie tylko ze względu na samą ich treść, jak i potwierdzałoby bezpośrednio moje powiązania z Bowmanem. Zaczęłyby się plotki i podejrzenia, czyli coś czego w tamtym momencie za żadne skarby nie chciałam. Cóż, człowiek bardzo szybko potrafi zmienić zdanie. 

Niechlujnie wytarłam dłonie o materiał, bezużytecznej już w swojej upiększającej roli, sukienki, by przez przypadek nie pobrudzić materiału obciążającego. Po czym, niemal niezauważalnie sięgnęłam do stanika, korzystając z okazji nieuwagi blondyna, który skupił się na odczytywaniu jakiś informacji z ocalałych dokumentów. Serce biło mi szybko, a na policzkach pojawiły się wypieki. Musiałam naprawdę mocno się wyziębić, choć temperatura mocno przekraczała wartość dziesięciu stopni, ja jednak wciąż byłam jak na ten okres aż nazbyt odkryta. I pomyśleć, że miało to skłonić matkę do przychylniejszego spojrzenia na mnie. 

Gdy bezpiecznie trzymałam w dłoniach, pozaginane kawałki papieru, wolnym krokiem podeszłam do biurka Smith'a, wyczuwając każdy mięsień nóg, który cierpiał od momentu gdy nieświadomie użyłam wtedy zbyt dużej porcji energii. Ból głowy powoli nauczyłam się już ignorować, jednak przychodzące wieczorami migreny, wciąż były nie do wytrzymania. Dawałam sobie jednak radę. Musiałam dawać, będąc od niedawna nowym autorytetem pewnej grupy ludzi.

Mężczyzna w porę wyczuł moją bliską obecność, więc nie musiałam też zbytnio trudzić się w doborze słów i po prostu wyciągnęłam do niego dłoń, niemo nakazując sprawdzić trzymane przeze mnie świstki. Początkowo był trochę zdziwiony moim gestem, gdyż nigdy w w tak otwarty sposób nie zachowywałam się w stosunku do niego. Okoliczności jednak tego wymagały, a ja nie zamierzałam się ograniczać. Nim się obejrzałam, sprawnie pochwycił kartki, otwierając jedną po drugiej. 

Z zaciekawieniem czytał każdą z nich, nie definiując jednak swoich odczuć w żaden inny sposób, jak tylko drobne zmiany w mimice, jak zmarszczki na czole, czy odruchowe drgnięcia warg. Wpajał się w historię, dopiero przy ostatniej z nich, szukając na mojej dłoni potwierdzenia. By lepiej zobaczył umieszczony na moim palcu topaz, ponownie wyciągnęłam w jego kierunku, lekko trzęsącą się dłoń i smutno się uśmiechnęłam. Chociaż bardziej był to niejako grymas, ukazujący moje niezadowolenie. Ponownie spotkałam się z jego odkaszlnięciem. 

— Kim jest C.B. ? — zabrzmiał dużo bardziej poważnie, niż wcześniej, biorąc cały incydent za dużo bardziej niebezpieczny, niż początkowo przypuszczał. 

— Chris Bowman. — wyjaśniłam, ledwo przepuszczając przez usta znienawidzoną godność. 

— To ewidentnie on stoi za morderstwem. — stwierdził bez większych ogródek. 

Mogłam się spodziewać tego po Erwinie. Od razu wywnioskował ze szczątków informacji coś, w czym nie siedział przez dłuższy czas. Idealnie wpasowałby się w rolę kogoś kto musi przeprowadzać śledztwo. Stałby się naprawdę wartościowym członkiem żandarmerii. Wybrał jednak inną drogę, kierując się swoimi wartościami i nawet tutaj nie marnował swojego potencjału. Smith wpisywał się we wszystkie schematy, całkowicie się spełniając. A tylko korpus zwiadowczy mógł utorować mu drogę do spełnienia marzenia i odkrycia prawdy. 

— Jednak nie osobiście. — dodałam, starając się wplątać w te rozmowę moje podejrzenia. Tylko tak mogłam pomóc dojść blondynowi do faktów i przypuszczeń. 

— Sugerujesz, że posługuje się rękami innych? — spytał, przykładając palec wskazujący wraz z kciukiem do brody. Wydawał się analizować dokładnie to co powiedziałam. 

— Tak. Jestem tego wręcz pewna. — przyznałam, przygryzając wargę, czując jak kumulujące się we mnie emocje, za wszelką cenę pragną wypłynąć na zewnątrz. 

— Możliwe, że August też mógł być w to zamieszany. — podsunął myśl, całkowicie wytrącając mnie z bieżącego wątku. 

Nie kojarzyłam takiej osoby. Jej imię było mi znajome, owszem, jednak nie przywiązywałam do niego żadnej z twarzy. Obca osoba, która mogła okazać się kluczem nie została przeze mnie zapamiętana, a ja być może byłam i przez nią obserwowana. Kto to był do jasnej, cholery?!

— August? — zapytałam, decydując się podjąć do walki moją odwagę. Nie bój się pytać.

— Doktor, który cię porwał. — wyjaśnił po krótce, porządkując notatki, które mu przekazałam. 

Gdy tylko usłyszałam to stwierdzenie i zdałam sobie sprawę od jak dawna to drwa, niekontrolowany dreszcz przeszedł mi po plecach, a oddech ugrzązł w gardle. Mocniej zacisnęłam dłonie w pięściach, przełykając ślinę. Czy to możliwe?

— Czy oni... — zaczęłam, nie zdążając jednak dokończyć. 

— Tak. Już wtedy ktoś potajemnie dostarczał mu informacje o tobie. — Erwin potwierdził moje przypuszczenia. 

Nie mogłam w to uwierzyć. Nie mogłam pojąć, że uciekając z Podziemi wysłany został za mną pościg, który dogonił mnie po cichu, tak szybko i dokładnie, że nawet nie zdążyłam tego zauważyć. Nie zważałam tak na to, ale sprawca mógł być wśród nas od samego początku. Wcale nie musiał dołączyć do wojska w trakcie wydarzeń, by wzbudzić chaos. Leviathan to jedno, ten cały August z tego co wiem też już nie mógł brać w tym aktywnego udziału, ponieważ schwytany został przez Żandarmerię i osądzony za swoje czyny. Pozostawała opcja z młodzikami, którzy wstąpili do korpusu prosto ze szkoleniówki. 

— Leviathan. — wydusiłam, decydując się zdradzić jego imię generałowi. 

Nie powinnam mu już tym raczej zaszkodzić. Jeżeli żyje to prędko tutaj nie wróci, a jeżeli jednak zginął, to nie ma to już dla niego żadnego znaczenia. Z tym wyjątkiem, że o zmarłych nie powinno się mówić źle. Ale co tam, pieprzyć to!

— Kto? — spytał Smith, widocznie niedokładnie słysząc co powiedziałam. Westchnęłam, poprawiając swoje loczki, do długości których wciąż próbowałam się przyzwyczaić. 

— Leviathan Collins. — powtórzyłam nieco głośniej niż zamierzałam. 

I w tamtym momencie Generał dziwnie ucichł, odwracając się w kierunku okna. Patrzył przez nie jakiś czas, po czym wstał, podchodząc do jednego z regałów, stojących przy ścianie. Sięgnął na wyższą od siebie półkę i z pomiędzy książek wysunął dziwny rodzaj świstka. Podszedł do mnie, wpychając mi go do rąk, a następnie wrócił do biurka, szybko przygotowując notatkę za pomocą odłożonego wcześniej pióra, na którym pozostała wystarczająca ilość atramentu. Na białej kartce szybo zapisał parę informacji, zgiął ją na pół i również jak przepustkę wpakował mi do rąk. 

— Co się dzieje? — zapytałam, gdy chwycił mnie za rękę i panicznie zaczął wypychać ze swojego gabinetu. 

Miał silny i zdecydowany uścisk, a poważna mina, tylko na nowo napawała mnie niepokojem. Przy tak skomplikowanych wydarzeniach, smutek, gniew i nienawiść, a także sama zemsta, przestawały mieć sens. Znowu pojawiał się dobrze znany mi już strach wraz ze zmieszaniem. 

— Spakuj tylko to co najpotrzebniejsze, weź wierzchowca i udaj się do stolicy. Na kartce masz wszystkie informacje, a przepustka pozwoli ci bez kolejki przejechać przez mur. — wyjaśnił na jednym wdechu, zniżając głos. Zachowywał się całkiem tak jakby ktoś mógł nas słyszeć. A przecież nie mógł, prawda?

— Ale chwila...— stopowałam go — Co? Dlaczego? — dopytywałam, próbując się odnaleźć w obcej sytuacji. Okazało się, że blondyn ma jednak co do mnie całkiem inne zamiary. 

— Nie masz czasu. — oznajmił mi, chwytając za klamkę. 

— Wyślę do ciebie zaufanego człowieka. Do tego czasu, proszę byś się nie wychylała. Rozumiemy się? — z przyciszonego tonu, przeszedł do szeptu. 

W tej chwili naprawdę nie miałam pojęcia co się tutaj dzieje. Zawsze mogłam odmówić wykonania jego rozkazu i narazić się na niesubordynację. Niepokój oraz jego dziwne zachowanie, połączone z zaufaniem i szacunkiem jakie w jego stronę posyłałam, mówiły mi bym go posłuchała. Po raz pierwszy od dawna miałam wrażenie, że nie powinnam sama decydować sytuacji. Ponieważ Erwin miał dużo większą wiedzę od tej, którą posiadałam ja. 

— Rozkaz. — również przyciszyłam głos, mówiąc to w tej samej chwili, w której blondyn otworzył drzwi. 

Poklepał mnie po ramieniu pokrzepiająco, równie szybko wypychając mnie za próg. Prze nieuwagę, niemal nie straciłam równowagi, a nogi które stały się w tym momencie jak z waty, ledwo zachowywały pozory posłuszeństwa. Nawet nie zauważyłam jak bardzo wycieńczyła mnie ta sytuacja. Jak ja miałam niby teraz, wyruszać w tak daleką drogę?

— Uważaj na siebie, Nino. — ostrzegł mnie po raz ostatni, zamykając mi przed nosem solidne drzwi. 

****

Levi wciąż tkwił w lochach nie mogąc pojąć tego co miało miejsce. Zamarł opierając się o ścianę tuż obok, zaczynających się rozkładać zwłok. Nie zauważył. Nie mógł pojąć jakim cudem, nie widział, że ktoś inaczej się do niej zwraca, że ona sama podejrzanie ulegle się zachowuje. Wyrzucał sobie, że nie doświadczył czegoś tak ważnego i dowiedział się o tym dopiero w taki sposób. 

To przecież zmieniało wszystko. Ona nie była już pod jego nadzorem. Nie miał wymówki by ją chronić, nie miał kontroli nad jej poczynaniami. Uwolniła się z klatki, którą ją otoczył. Była wolna i zawsze to pokazywała, a on jak idiota próbował zmusić ją do osiedlenia się w jego więzieniu. Truł ją, nie zważając na to. Odbierał to co ważne. Patrzył jak codziennie cierpi, nie dostarczając jej niczego co mogłoby podnieść ją na duchu. Przez głupie zasady. 

— Cholera! — przeklął, kopiąc jednym z wypastowanych butów o kamienną powierzchnię podłogi. 

Dźwięk rozszedł się echem po korytarzach, zlewając jedna z innym dość charakterystycznym dla ucha dźwiękiem. Ktoś właśnie uchylił drzwi od lochów, wchodząc do zespołu z całą energicznością. Rytmiczne podskoki butów, odbijały się od ścian, zlewając niemal z biciem serca Ackermana, a umysł zdawał się wiedzieć, kto za moment wyłoni się zza rogu. 

Nie trwało długo nim Zoe dotarła na miejsce. Miała zamiar oprowadzić Laylę po kwaterze i wymienić porcję ciekawych, aczkolwiek zawstydzających plotek, o swojej przyjaciółce. Nim jednak frenezyjenie zdążyła w ogóle krzyknąć jakieś witające hasło w kierunku staruszki, napotkała przed sobą straszny widok. 

Uśmiech od razu zszedł jej z twarzy, a okulary błysnęły światłem wpadającym przez niewielkie okno znajdujące się obok celi. Levi nie pierwszy raz widział u Hanji taki wyraz twarzy. Była nie tyle co zaskoczona, o ile zrozpaczona. Kolejny widok bólu, jaki doświadczył tego dnia. Kolejne cierpienie, które musiał odważyć się nieść na swoich barkach. 

Pereat mundus, fiat iustitia.


cdn.

*Pereat mundus, fiat iustitia. — (łac. Niech zginie świat, byle było sprawiedliwie.)

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top