#6
"Przeciwności, z którymi musimy się zmierzyć, często sprawiają, że stajemy się silniejsi. A to, co dziś wydaje się stratą, jutro może okazać się zyskiem." — Nick Vujicic — "Bez rąk, bez nóg, bez ograniczeń."
Nie mogłam go ściągnąć. Nerwowe pociągnięcia, próba wykorzystania oleju, a nawet samego ognia nie mogło sprawić, by przyprawiający mnie o mdłości pierścień zszedł z mojego palca. Staranie za staraniem, ból za bólem i mój chichy szloch pod prysznicami również nie pomagały. Ten cholerny topaz nie dość, że nawiedzał mnie we snach, to jeszcze trwał na jawie. Już dużo chętniej nosiłabym pierścień podarowany od bezimiennego żołnierza, niż ten, który mi podarowano. Mogłam się domyślić, że Chris będzie na tyle sprytny, żeby wykręcić mi taką akcję. Mogłam pomyśleć nim całkowicie wsunęłam na palec ten cholerny kawałek metalu...
Było już grubo po śniadaniu, a ja kolejny raz przemyciłam do mojego gabinetu kilka kromek chleba, by nie przymrzeć głodem. Treningi z oddziałem zaczynałam dopiero w przyszłym tygodniu, ze względu na moje obrażenia, które choć dzięki Levi'owi nie były zbyt poważne, to jednak musiały się względnie wyleczyć. Rekonwalescencja wymagała czasu, dając mi chwile samotności, której za nic nie mogłam zdzierżyć. Ponieważ gdy ja siedziałam bezczynnie, użalając się nad sobą, inni dawali z siebie swoje sto procent, starając się jednocześnie pokonywać granice.
Spuściłam głowę w dół, spłukując resztkę pozostałych na nich mydlin, po czym sprawnym ruchem, wycisnęłam z nich wodę, wychodząc z pod natrysku. Otrzeźwiający chłód uderzający w moją skórę, nie był mi jednak w tym momencie pomóc. Choć zwykle dawał mi siłę do działania, tak dzisiaj przez myśl o zbliżającej się konfrontacji, zarówno to z Acermanem, jak i z moją matką, nie miałam możliwości pełnej zbawiennej działalności jego wpływu. To nie był dzień zwycięstw, a przede wszystkim poświęceń. Przynajmniej na taki się zapowiadał. Okazało się też potem, że wiele się nie pomyliłam...
Opinające moje ciało cywilne ubrania, w postaci okwieconej sukni w odcieniu pudrowego błękitu miały dodać mi odwagi. Przysporzyły mi jednak o wiele więcej kłopotów niż bym z tego miała pożytku. Przyklejający się do wilgotnej skóry materiał, utrudniał mi jej zakładanie, a brak stanika, z którego zdecydowałam się zrezygnować, na rzecz opinającej ramiona, prowizorycznej garsonki, wprawiał mnie w jawny dyskomfort. Człowiek to zawsze jest mądry po szkodzie.
Po półgodzinnej męczarni jaką przebyłam, większą tragedią okazały się być włosy. Zamierzałam pokazać mojej matce, że wciąż potrafię być taka sama, że nic się nie zmieniłam i wszystko jest u mnie w jak najlepszym porządku. Chciałam by w to uwierzyła, pragnęłam być na tyle przekonująca, by nie dostrzegła prawdy. A prawda była zgoła odmienna i dużo mroczniejsza, niż ktokolwiek mógł się spodziewać. Nawet Levi'owi, nie powiedziałam o sobie wszystkiego. Byłam okropną osobą, a tym kto wydawał się wiedzieć najwięcej na mój temat, stał się polujący na mnie psychopata. To w żadnym stopniu nie było zdrowe. Zdawałam sobie z tego sprawę, jednak...
Po dłuższej chwili zawieszenia, pewnie chwyciłam w dłonie, lekko zardzewiałe od zbierającej się tutaj pary wodnej nożyce. Pchana impulsem i potrzebą zmiany, chwyciłam w dłonie kosmyk moich lekko pofalowanych włosów, przyglądając mu się przez chwilę. Dziwnie będzie znów wrócić do starej długości, a na coś nowego nie mam odwagi. Zagryzając wargę, stanowczo ścięłam pasmo w odpowiednim miejscu, a niewielka kupka włosów, upadła na podłogę, drażniąc mój wzrok swoim odznaczaniem się na białej powierzchni. Zaraz za nią zaczęły jednak pojawiać się kolejne partie, nie pozostawiając swojej kompanki samej.
Nim się obejrzałam, przyszedł najtrudniejszy dla mnie element, który zawsze wykonywałam tylko z czyjąś pomocą. Z pomocą Olivii. Musiałam od nowa wyznaczyć sobie grzywkę, która tak niespodziewanie szybko urosła, niemal łącząc się z dłuższymi pasmami. Nie było tak, że za nią przepadałam, czasami było wręcz przeciwnie — przeszkadzała mi, gdy zapominałam o jej ścinaniu i była irytująca. Pełniła jednak ona ważniejszą funkcję niż upiększającą, czy praktyczną, a mianowicie, zakrywała blizny, których nie chciałam pokazywać innym.
Były znakami po dawnych ranach, które miałam na swoim ciele, a one świadczyły o tym, że człowiek nie był niepokonany. Że można było mu coś zrobić, zadać ból, oszpecić, zbesztać z błotem. Rany przypominały mi o tym, że zawsze byłam słaba. I że nigdy się to nie zmieni. Bo każdy z nas jest na swój sposób słaby. Każdy posiada swoją słabość.
Z tą widniejącą na czole, wiązała się zabawna historia. Pewnego razu gdy byłam jeszcze mała, ganiając za bezpańskim kotem po przydomowym skwerku, zostałam popchnięta przez jednego dzieciaka, który był na tyle podekscytowany przybyciem zwiadowców do stolicy, że nawet nie zwrócił na mnie uwagi. Niefortunnie straciłam wtedy równowagę, zanurzając się głową prosto w futerkowego zwierzaka, który wypłoszony nie dość, że obecnością dużej ilości osób, to jeszcze moją pogonią, po prostu postanowił się bronić. Zaatakował mnie, raniąc okolice brwi i czoła, a jaśniejsza w porównaniu do reszty skóry, zaokrąglona blizna, przypomina mi o tym wydarzeniu aż do dzisiaj. Dlatego należy ją ukryć...
— Nina? Jesteś tutaj? — wbiegająca do toalety Hanji, tak jak zwykle wykrzyczała moje imię, ignorując całkowicie fakt, że nie tylko ja mogłam się tutaj znajdować.
Jej roztrzepanie tego dnia osiągnęło poziom o wiele większy niż miało to miejsce zazwyczaj. Nawet munduru na siebie nie włożyła przemieszczając się po kwaterze w jakiś pobrudzonych od doświadczeń spodniach oraz dziwnego rodzaju fartuchu, który choć próbował na wszelkie sposoby przypominać kitel lekarski, to jednak nim nie był. Bliżej było mu za to do zafajdanego płaszcza, niż do czegoś związanego w jakimś stopniu z naukami ścisłymi.
— Co ci się stało? — spytałam, obrzucając jej umorusaną, bliskiego rodzaju, nieznanym, czarnym proszkiem, twarz.
— Byłam w twoim pokoju i znalazłam tam włos. — zaczęła swoje dziwnego rodzaju wyjaśnienia, wymachując w porywie emocji rękami, które odziane miała w gumowe rękawice.
— Co z tego? Ludzie mają włosy? — spytałam, bardziej retorycznie, nie rozumiejąc sensu tego co chce mi przekazać.
Skupiałam się przy tym prosto trzymać nożyczki i starannie ucinałam kolejne pasma przydługiej grzywki, skracając je tym samym do poziomu moich brwi. Była to idealna długość, pozwalająca mi przykryć bliznę, zarówno pasująca w znacznym stopniu do kształtu mojej twarzy. Przygryzałam przy tym lekko wargę, skupiając się do tego stopnia, że nawet nie zauważyłam kiedy, wciąż pobudzona Zoe, znalazła się zaraz przy mnie.
— Mają. — potwierdziła zbliżając swoją twarz do mojej.
— Jednak ten wydał mi się podejrzany i dlatego postanowiłam go sprawdzić. — zaśmiała się, kasłając przy końcu, gdy suche powietrze zbyt szybko przepłynęło przez jej śluzówkę.
— I co takiego odkryłaś, pani detektyw? — przewróciłam oczami, wyrównując odznaczające się na tle innych pasma.
— To nie twoje włosy! — zapiszczała, będąc niemal tak samo podekscytowaną jak wtedy, gdy udawało jej się zastać mnie w jakiejś niezręcznej sytuacji.
— Jak to nie moje? — szybciej zamrugałam, odkładając na jedną z szafek, niepotrzebne już nożyczki.
— No nie twoje! — podniosła głos, wyciągając z jednej z kieszonek szklany pojemniczek z ledwo widoczną zawartością.
— To niby czyje? — zapytałam, stukając w szkiełko.
Te tylko wydało z siebie przyduszony, charakterystyczny odgłos, przyprawiając nie o dreszcze. Przez chwilę wystraszyłam się nawet, że uderzyłam w nie zbyt mocno i mogłam spowodować tym jakieś pęknięcie. W momencie jednak gdy odważne spojrzenie Hanji, spojrzało na mnie z wyższością, po raz pierwszy niemal w tak samo świadomy sposób jakby mogła przejrzeć mnie niemal do cna. Dokładnie jak gdyby widziała moje kości, moje wnętrzności w tej chwili wręcz skręcające się ze stresu.
— To chyba ty powinnaś wiedzieć. — zniżyła ton, niemal szeptając.
— Ale nie wiem. — przyznałam, irytując się zagrażającą mi sytuacją. — Jedyne czego jestem pewna, to tego, że nie należą one do Levi'a. — przełknęłam ślinę, przypominając sobie idealnie zaczesaną czuprynę Ackermana.
— A dlaczego niby? — u Zoe po raz kolejny nastąpiła zmiana nastawienia, gdy tylko usłyszała imię swojego przyjaciela, którego starała się z całych sił, widocznie do mnie zbliżyć.
— Bo nie są czarne, a dość jasne. — wskazałam jeszcze raz na trzymaną na nią fiolkę, tym razem zachowując jednak stosowną odległość palca od szkła.
— Rozumiem. — poprawiła okulary na nosie, kiwając w uznaniu głową.
Przez chwilę wydawało się jakby mocno się skupiła, usilnie nad czymś myśląc. Jej brązowe tęczówki jednak wydawały się wyraźnie śledzić ledwo widoczny skrawek czyjegoś DNA, który tkwił w przezroczystym pojemniku. Żadna z nas nie śmiała chociażby pisnąć, domyślając się o kogo może chodzić. I choć ja doskonale zdawałam sobie sprawę do kogo mógł należeć ten włos o znajomo kasztanowej barwie, tak Hanji nie mogła mieć o tym zielonego pojęcia. Przynajmniej tak wtedy myślałam...
— Uważaj więc na siebie. — troskliwy głos, pojawił się tak samo niespodziewanie jak zwykle, również i mnie wybudzając z chwilowego zamyślenia.
Pułkownik ręce położyła na moich ramionach, uprzednio, starannie chowając szkiełko z dowodem biologicznym do wcześniejszej kieszeni. Jej wzrok znowu powrócił do powagi, wprawiając mnie w znany stan gotowości do ucieczki w każdym możliwym momencie. Skłamałabym, gdybym powiedziała, że jej dziwne zachowaniu nigdy mnie w jakimś stopniu nie zestresowały, ponieważ robiły to zawsze.
— Ha? — mruknęłam, nie wiedząc o co dokładnie może jej chodzić i dlaczego właśnie teraz zdecydowała się coś takiego powiedzieć.
— Skoro nie wiesz do kogo należą, to oznacza tylko, że ten kto był w twoim pokoju, znajdował się tam bezprawnie. — wyjaśniła, próbując mi uświadomić powagę sytuacji, jakby to co już się wydarzyło nie było wystarczająco poważne. Było cholernie źle i wiedziałam o tym.
— Nie wiadomo czego tam szukał, ale na pewno niczego co przyniosłoby ci jakieś korzyści. —kontynuowała, mocniej zaciskając palce na moich ramionach, co świadczyło tylko o tym jak moje bezpieczeństwo, było dla niej ważne.
— Możesz mieć rację. — przyznałam, spuszczając głowę, by oderwać się od jej przenikliwego spojrzenia, które przyprawiało mnie o wyrzuty sumienia.
— Miej oczy dookoła głowy. — ostrzegła mnie, posyłając w moim kierunku serdeczny uśmiech, w którym tliło się jednak wciąż dostrzegalne ziarenko smutku.
— Jasne. — potwierdziłam, nie mogąc jej jednak tego do końca zapewnić.
Nie miałam pojęcia jak mogą się potoczyć sprawy z Chrisem. Był zbyt nieprzewidywalny, bym mogła przewidzieć jego kolejny ruch, a następna mijająca w bezczynności minuta przybliżała go do mnie oraz do powodzenia jego planu. Jeżeli tak dalej pójdzie to będę zmuszona prosić kogoś o to, by pozwolił mi u siebie nocować, ponieważ u siebie w pokoju już nie czułam się bezpiecznie. Nie od momentu, gdy po raz pierwszy pozostawiłam mu otwarte swoje drzwi, tak naprawdę zapraszając do środka. Jeżeli nie zacznę w końcu działać to on mnie dopadnie i nie będzie miał z tym nawet najmniejszych problemów.
— Jeśli coś niebezpiecznego będzie się działo, to wiesz gdzie mnie szukać. — zapewniła mi swoje wsparcie, oddalając się ode mnie na odległość kilku kroków.
Skinęłam jej głową w geście potwierdzenia, nieśmiało się uśmiechając, tylko po to by również dostrzec jej szczerzącą się twarz, która od nowa potrafiła napawać mnie nadzieją. I choć jej zachowanie w każdym stopniu odbiegało od normalności, a można było je wręcz przyrównać do szaleństwa, to wszyscy skrycie naprawdę kochaliśmy Hanji. Ponieważ reprezentowała sobą te wszystkie skrywane przez nas emocje, które chcieliśmy wynieść na światło dzienne, ale właśnie nie mieliśmy odwagi. Każdy utożsamiał się z jej nutą inności w tym monotonnym społeczeństwie. W korpusie potrzebna była taka osoba. Dzięki Sinie, otrzymaliśmy właśnie kogoś takiego jak Zoe.
Zaraz po tym miłym geście pomiędzy nami, okularnica odwróciła się do mnie plecami, pośpiesznie poprawiając zawijający się okolicy kolan płaszcz. Cichy dźwięk uderzania dłoni o sztywny materiał, sprawił, że na moim ciele pojawiły się dreszcze. To było nieprzyjemne, jednakowoż tak pasujące do obecnej sytuacji. Nawet takimi drobnymi rzeczami, które były momentami całkowicie nieświadome potrafiła przywrócić mnie do rzeczywistości, którą ostatnio dość często przychodziło mi gubić. Przygryzłam wargę, widząc jak jej postać powoli znika za progiem, pozostawiając po sobie tylko charakterystyczny stukot obijania się butów o podłogę korytarza.
— Jeszcze tylko muszę posprzątać te włosy... — westchnęłam męczeńsko, spoglądając na przykrytą brązowymi kosmykami szafkę i kawałek podłoża.
****
— Wejść! — znajomy głos, zezwolił mi na wstęp do rzadko odwiedzanego w ostatnim czasie gabinetu.
I choć nie było to już tak stresujące jak kiedyś, to wciąż wzbudzało we mnie większe emocje, które wpływały za to na moje poczucie bezpieczeństwa. Gabinet Najsilniejszego Żołnierza Ludzkości spowijała osłonka, której nikt z zewnątrz nawet nie odważyłby się przebić. Tego mężczyzny się nie zastraszało. Nikt nie był w stanie tego zrobić. Ponieważ to on był od zastraszania innych.
— Jestem, Kapitanie. — odparłam w pewnej formie przywitania się.
Posłałam w jego kierunku promienny uśmiech, poprawiając wciąż zawilgoconą sukienkę. Choć prysznic brałam dobre dwie godziny temu, to włosy jak i również błękitny materiał, wciąż potrafił pozostać mokry. Nie wiedziałam już czy to wada tej pory roku, czy dziwnego rodzaju materiału z jakiego ubranie było zrobione.
Ackerman za to siedział w swoim fotelu, z całą skrupulatnością, próbując zaznaczyć zakładką, właśnie skończoną stronę. Miał z tym wyraźny problem, gdyż zagipsowana ręka nie mogła nawet w niewielkim stopniu pomóc mu tego zrobić. Książka zsuwała mu się z nóg, którymi usilnie próbował ustabilizować literaturę, natomiast wciąż wracające na swoje pierwotne miejsce kartki, z uporem uniemożliwiały czarnowłosemu kontynuację.
— Cholera! — przeklął podnosząc głos, gdy kolejne kilka kartek przesunęło mu się na palce, dodatkowo jeszcze utrudniając zadanie.
Gotowało się w nim już tak bardzo, że pewnie gotowy byłby za chwilę, rzucić owym przedmiotem o pobliską ścianę po prostu zostawiając swoje dotychczasowe zajęcie.
Widok tego wszystkiego, tej męki w wykonaniu zadania, był jednak tak bardzo zabawny, że nie sposób było się nie zaśmiać. Nie dziwne było więc to, że nawet nie po upłynięciu minuty, stałam w jego gabinecie, tuż przy drzwiach, podpierając się o nie rękami, tylko po to by nie upaść, przy nagłym napadzie śmiechu.
Im jednak dłużej to trwało, tym bardziej Levi wydawał się nabierać człowieczeństwa w moich oczach. Ponownie mogłam widzieć kogoś, kto jest tyko bezradnym żołnierzem, który w momencie niedyspozycji, zwyczajnie potrzebuje pomocy. Nawet w chwili gdy definitywnie o nią nie poprosił. Więc gdy tylko w miarę się uspokoiłam, a prześmiewcza mina zniknęła z mojej twarzy, podeszłam do Ackermana, delikatnie wyciągając mu książkę z rąk. Nie obeszło się oczywiście bez jego morderczego spojrzenia.
Szybko i sprawnie włożyłam pomiędzy strony, ową zakładkę, która choć krzywo zamocowana, to dobrze pełniła swoją rolę. Oczywiście tylko wtedy, gdy ktoś nie machałby sporej grubości literaturą we wszystkie strony, biegając z nią po korytarzach kwatery, jak to miała w zwyczaju robić Hanji.
— Tch. — znajome prychnięcie, utwierdzało mnie tylko w fakcie, że to co zrobiłam, w żadnym punkcie mu się nie podobało.
— Jak się Kapitan czuje? — zapytałam dla rozluźnienia panującej atmosfery.
Głośne westchnięcie i ledwo słyszalne skrzypnięcie fotela, w którym czarnowłosy znacząco się poruszył, sprawił, że po plecach przeszły mi ciarki, a trzymana literatura, niemal nie wypadła z rąk. Levi sięgnął lewą dłonią po stojącą na pobliskim blacie herbatę, popijając mały łyk naparu, po czym spokojnie odstawił ją, przewracając oczami w geście jasnej dezaprobaty.
— Daruj sobie te uprzejmości. — prychnął, nonszalancko poprawiając parę ciemnych kosmyków, które ośmieliły się wpaść mu do oczu.
Chłodny ton i werbalność jaką przekazywał, były dzisiaj wyjątkowo lodowate, co tylko utwierdzało mnie w przekonaniu, że Ackerman musiał wstać lewą nogą, a wszystko co niepotrzebne i przysparzające dodatkowych problemów stawało się dla niego męczące. Ja nie zamierzałam jednak znowu odpuszczać, jak miało to miejsce wczoraj.
Nie chciałam, by jego spokojne myśli wciąż były tak uporządkowane. Nawet on musiał mieć w sobie jakieś brudy, które namnażając się przez wciąż nie rozwiązane plany i dochodzące do tego stresujące obowiązki, nie dawały mu spokoju. Co by było, gdyby do tego wejść i jeszcze bardziej namieszać?
— Przyszłaś tutaj po to, bym zrobił to na co zgodziłem się wczoraj, prawda? — nagłe i oczywiste pytanie, niemal natychmiast wyszło z jego ust, gdy powolnym ruchem zamknął książkę.
Sporej wielkości tomik zatrzasnął się z głuchym hukiem, a ja odruchowo wzięłam większy wdech, starając się poprawić w ten sposób swoje zasoby odwagi. Czekał mnie zdecydowanie trudny dzień, nie tylko ze względu na moją matkę, ale i również na Levi'a. Co prawda, sama do tego doprowadziłam, skazując się bez wątpienia na taki los, jednak wiedziałam również, że dzięki temu uda mi się osiągnąć pewne cele, które musiały zostać osiągnięte. Nie było przed tym ucieczki. Tak jak przed niczym innym...
— W głównej mierze, owszem. — przyznałam kiwając w potwierdzeniu głową.
Palec wskazujący wraz z kciukiem przyłożyłam do brody, przekrzywiając przy tym głowę, przez co mogłam też wyrazić swoje większe zainteresowanie osobą czarnowłosego. On westchnął tylko męczeńsko, odkładając książkę na stolik, zaraz obok filiżanki z nie tak już ciepłą herbatą. Para już dawno przestała się unosić znad linii porcelany.
— Jednak przed tym, chciałam się też dowiedzieć jak się czujesz. — mój dziwnie pewny głos, wydawał się być w tej sytuacji bardziej rozkazujący, niż przy typowej rozmowie. Uniesiona do góry brew Ackermana też nie zwiastowała wcale niczego dobrego.
— Jakby cię to interesowało... — prychnął, ponownie chwytając za filiżankę i przykładając ją do ust, po to by wziąć ostentacyjnie duży łyk czarnego napoju.
Ja w tym czasie zdążyłam tylko oblizać spierzchnięte usta, które pod wpływem chwili zdążyły wyschnąć i popękać. Czułam się dziwnie będąc tak ignorowaną. Niby nie można było po nim nic zobaczyć, ponieważ zachowywał się tak jak zwykle, czyli nienagannie. Tak jak każdy Kapitan powinien zachowywać się w stosunku do podwładnego. Jednak to nie było to samo. Nie umiałam myśleć i traktować go inaczej, podczas gdy dobrze zdawałam sobie sprawę z tego jak na mnie patrzy i jak ja na niego patrzę. Nieważne jak bardzo złożonych technik ukrycia byśmy nie zastosowali, to po prostu nie byliśmy w stanie powstrzymać się od wzajemnych emocji.
— Interesuje. — przyznałam niemal natychmiast.
Od momentu kiedy zaakceptowałam uczucie, którym darzę swojego własnego Kapitana, zaczęłam wypowiadać się w jego kierunku całkowicie szczerze. Kiedy już miałam natomiast zacząć kłamać, po prostu milkłam, urywając temat, co w towarzystwie kogoś tak małomównego jak Levi, było wygodne i mało podejrzane. On nie wszczynał kolejnego tematu, ani nie naciskał na ciągnięcie tego poprzedniego za wszelką cenę. Ja natomiast udawałam, że to co chciałam powiedzieć, było ostatnią rzeczą którą miałam na myśli. Bo czasami cisza, była mniej bolesna niż wyszukane kłamstwo.
— Parę szwów i siniaków. Nic wielkiego. — przewrócił oczami, odruchowo poprawiając temblak na szyi.
Mój wzrok automatycznie podążył za jego dłonią, która dość sprawnie uporała się z zadaniem, przypadkowo ocierając się o odsłoniętą część szyi. Od paru dni nie stosował w swojej garderobie żabotu, którego wiązanie zapewne sprawiało mu wielką trudność. Ze złamaną ręką, wszelkie czynności, na które nawet nie zwracało się zbytniej uwagi, wydawały się być niemożliwe.
— Szwów? — spytałam, myśląc że coś mi się przesłyszało.
Jedyne o czym wiedziałam to otwarte złamanie ręki i obrażenia powierzchowne, jednak o żadnych głębszych ranach, które wymagały szycia, nie zostałam przez moją przyjaciółkę poinformowana. Czyżby Hanji celowo to przede mną zataiła, stawiając pomiędzy mną a nim, barierę? A może po prostu zapomniała mi powiedzieć? Nie, to na pewno nie było to. A skoro nie o to chodziło, to o co? Nic nie miało sensu.
Ukłucie bólu, znalazło we mnie jednak miejsce, napawając mnie niepewnością. Zoe, czyli osoba której od samego początku powierzyłam wszystko co leżało mi na duszy, wbiła mi w plecy szpilkę, która zaczynała od nowa przypominać mi, że nie powinno ufać się do końca innym.
— Za równy miesiąc będą mi ściągać to cholerstwo. — wypluł niemal te słowa, unosząc swoją prawą dłoń, tylko po to, by za chwilę nią potrząsnąć.
— To długi okres czasu. — przyznałam, porzucając swoje obawy, dotyczące nieszczerości okularnicy. Będę się tym martwić potem.
— Ta. — mruknął, powolnie podnosząc się z zajmowanego fotela.
Powolnym krokiem podszedł do biurka stojącego przy sporej wielkości oknie, które ze względu na dość ładną pogodę, pozostawało wciąż otwarte. Na blacie stały, poukładane równo stosy dokumentów, które również i u mnie potrafiły już wywołać niesmak. Nawet jeżeli dopiero zaczynałam pracę na stanowisku kierowniczym, zdążyłam się już przez papierologie, do niej zniechęcić. Duża ilość biurowych obowiązków, od zawsze była tym co sprawiało, że ludzie zaczynali czuć się źle, a ich humor z ekstremalnie optymistycznego, potrafił spaść na samo dno depresyjnych myśli w ciągu zaledwie kilku minut.
— Jesteś w tym czasie zwolniony z obowiązków? — spytałam, powoli posuwając się na przód.
Znalazłam się przez to dużo bliżej jego samego, co sprawiło, że to dziwne uczucie i intensywny zapach wody kolońskiej stały się jeszcze bardziej wyczuwalne. Levi w tym czasie zbliżył się do okna, łapiąc zdrową dłonią za materiał śnieżnej firanki, która zapewne została przez niego już dawno wykrochmalona.
— Powiedzmy. — odburknął, starannie usiłując dostrzec coś istotnego za szybami.
— Chyba nie zamierzasz wypełniać raportów w tym stanie? — naciskałam, przejeżdżając dłonią po chropowatej linii blatu.
— Tch, bez przesady. Pieprzoną rośliną nie jestem. — warknął, obracając się w moim kierunku, tylko po to by zbesztać mnie wyostrzonym spojrzeniem.
Całą swoją osobą dawał mi znać o tym, że nie ma najmniejszej ochoty na spędzanie czasu w czyimś towarzystwie. Wyglądało to tak, że gdy tylko miał gorsze chwile lub coś mu nie pasowało, całkowicie zamykał się w swoim świecie, będąc wrogim dla każdego, kto tylko próbował się do niego przebić. To nie działo się już pierwszy raz. Robił tak zdecydowanie zbyt często, niż normalny człowiek śmiałby przypuszczać.
— Ale lewą ręką pisać to nie będziesz, hm? — nie ustępowałam, dalej próbując wycisnąć z niego jak najwięcej informacji.
Z jakiegoś powodu jego dzisiejsze nastawienie dziwnie wpływało mi na nerwy, a dodatkowy stres związany ze szczerą rozmową z matką, szczególnie po tym wszystkim co jej powiedziałam, też wcale nie pomagał mi w zachowaniu spokoju umysłu. Dlatego niemal wręcz automatycznie, starałam się zająć swoje myśli czymś, co pomogłoby mi o tym choć na sekundę zapomnieć. Wyglądało jednak na to, że wybrałam do tego rodzaju potrzeb złą osobę, która w szczególności dzisiaj, nie miała na coś takiego największej ochoty. W dodatku była kimś tak zamkniętym, jak dosłownie niewielki ułamek społeczeństwa, który nawet w przeciwieństwie do niej, potrafił jakoś się kontrolować.
— Zajmij się lepiej sobą, Kastner. — chłodny ton, dotarł do moich uszu, wbijając kolejne małe szpilki zatapiające się w moich plecach.
Niemal odruchowo złapałam się za dłoń, natrafiając pomiędzy palcami na chłodny metal, pierścionka, który tylko przyprawiał mnie o mdłości. Kiedy tylko zorientowałam się co takiego robię, natychmiast schowałam ręce za plecami, bardziej wypinając pierś. Oby tego nie zauważył.
— A gdzie ten przyjazny Levi, do którego w każdej chwili mogę przyjść się wygadać? — zapytałam z wyczuwalną w moim głosie nutą żalu.
W gardle mi zaschło, a oddech też wydawał się robić coraz cięższy. Nie bałam się spojrzeć mu prosto w oczy. Nie bałam się, ponieważ od dawna wiedziałam już, że nie zobaczę w nich tylko pustki, a kłębiące się, przeszywające na wskroś emocje, których nie był w stanie inaczej wyrazić. Drganie tęczówek, bardziej zmrużone powieki, przykrywające większą część oka i powolne mruganie, sprawiało że wiedziało się po prostu to, iż wewnętrznie, sam próbował się uspokoić. Szukał rozwiązania, dobierał odpowiednie słowa, nie potrafiąc ich znaleźć. To nie był pierwszy raz kiedy mi nie odpowiadał, lecz różnił się od tych innych. Tym razem nie miał mnie zostawić w ciszy, a pragnął coś wyrazić.
— Ja... — zaczął, jednak nie dałam mu dokończyć, wchodząc w jeszcze nie do końca rozpoczęte zdanie.
— Zapomniałeś co mi zaproponowałeś, prawda? — zacisnęłam pięść na błękitnym materiale sukienki.
Cisza znów mnie uderzyła, a głowa Levi'a zauważalnie zniżyła się, przerywając nasz kontakt wzrokowy. Mocniej zacisnęłam szczękę, czując powiększającą się w gardle gulę. Niby wciąż byliśmy na tym samym poziomie, w tym samym położeniu co po tamtym dniu. On wierzył, że byłam jego podwładną, a ja nie chciałam być traktowana inaczej tylko dlatego, że moje stanowisko się zmieniło.
Na ludzi nie powinno się przecież patrzeć przez pryzmat tego kim są, a jacy sami w sobie są. Nie chciałam by był taki, a wręcz przeciwnie — pragnęłam, by zmienił swój pogląd, porzucając niewygodne zasady. Chciałam by złamał je dla mnie, dostrzegając że pod wieloma względami też mogą być mylne.
— Nie ważne. — wymamrotałam pośpiesznie, odwracając się w kierunku drzwi, podczas gdy on wciąż stał w tej samej pozycji; niezachwiany, zimny i wciąż tak samo nieugięty.
Cisza.
— Sama pójdę do matki, jeżeli wolisz pobyć sam. — odparłam, uśmiechając się smutno, z trudem wypowiadając ciążące słowa.
Cisza.
Waga spotkania wciąż nade mną wisiała, a ta sytuacja, która miała miejsce teraz, wydawała się być jeszcze trudniejsza. Nie chciałam niepotrzebnie się plątać i zawracać mu głowy. Nie do czasu, gdy sam nie będzie tego chciał.
— Wystarczyło mi po prostu powiedzieć. — zaśmiałam się smutno, oddalając się w kierunku drzwi.
Cisza.
I w momencie, gdy już miałam otwierać drzwi od jego gabinetu w celu wyjścia i skierować się do schodów, które prowadziły wprost do lochów, wydarzyło się coś czego zupełnie się nie spodziewałam.
— Nina, zaczekaj! — nagłe pociągnięcie za ramię, sprawiło że serce szybciej mi zabiło, a bliska obecność czarnowłosego wybiła mnie z rytmu.
Jedno dotknięcie wystarczyło, bym znowu pochłonęła się w nieskończonym świecie domniemań "co by było gdyby". Gdybyśmy oboje byli bardziej słowni i odważni w czynach.
I właśnie takie chwile, takie momenty jak ten, gdzie po prostu nie mogliśmy przez dłuższy czas oderwać od siebie wzroku, napawając się swoją obecnością. Stojąc bez słowa bliżej niż powinniśmy i posiadając kogoś, kogo dopuściliśmy do siebie do tego stopnia, żeby nie chcieć się oddalać już nigdy.
Wszechogarniające bezpieczeństwo i więź, jakiej nie sposób było wyjaśnić. Chemia wymieszana z napięciem, która melodyjnie łączyła się ze sobą w powietrzu, tworząc coś na wzór cudu, a przede wszystkim połączony rytm serca i głośniejszy oddech. Nikt nie potrafił sprawić, że czułam się w ten sposób. Nikt poza nim.
— Tak? — wydukałam, starając się powrócić do sedna sprawy i tego, że wciąż powinnam być choć w niewielkim stopniu zawiedziona jego wcześniejszym zachowaniem.
Nie czułam jednak już nic. Nic poza niezręcznością i pojawiającym się w brzuchu uczuciem łaskotania, co z całą pewnością nie było odpowiednie. To aż dziwne, jak szybko sama jego uwaga i obecność, poświęcona tylko mnie, potrafiła sprawić, że wszystkie problemy i smutki, które mi wyrządził, bez większego wyjątku znikały. Stawały się jak mgła o poranku, która po pojawieniu się słońca, szybko opadała na ziemię, dając o sobie zapomnieć. A wszystkim co świadczyło o jej wcześniejszej obecności, pozostawała tylko rosa.
Mój z trudnością wydukany głos sprawił, że nie tylko mnie udało się wyrwać z okowów umysłu, który wyjątkowo dobrze potrafił zawładnąć nad naszymi pragnieniami. Ackerman po spostrzeżeniu w jak niezręcznej sytuacji nas postawił, puścił mnie niemal natychmiast, cofając się do tyłu o kilka kroków. Pozbawił mnie w ten sposób możliwości, bezprecedensowego wdychania jego wody kolońskiej i bezsprzecznie otrzeźwił.
— Idę z tobą. — nagła decyzja jaką podjął, wyprowadziła mnie ze stabilnego gruntu, sprawiając, że byłam w stanie tylko szybciej zamrugać. Że co?
Zacisnęłam pięści, próbując tym samym przywołać w sobie jeszcze obecne uczucie zawiedzenia jego osobą. I choć było to zdecydowanie trudniejsze niż innego rodzaju gra aktorska, to tym razem wyszło wyjątkowo realistycznie. Nawet bardziej niż bym tego chciała.
— Obejdzie się. Do niczego nie będę cię zmuszać. — wymamrotałam, chwytając za klamkę. Oj Nina, czasami bywasz zbyt uparta...
Jak na złość i ku mojemu zaskoczeniu, Levi zdecydował się nie odpuszczać, usiłując za wszelką cenę dotrzymać obietnicy. I choć bardzo chciałam by mi towarzyszył, to teraz własna duma lekko mi kulała, ponownie topiąc się pod wpływem jego kobaltowych tęczówek. Ponownie zmusił mnie do pełnego oddania, mimo tego jak bardzo nie w porządku się zachował. Nie potrafiłam się na niego denerwować, doskonale wiedząc co przeszedł i jak trudne życie miał w tym okropnym miejscu. Nie potrafiłam być zła na kogoś kto wiedział jak to jest być naprawdę samotnym.
— Nie zmuszasz. — odparł stanowczo, przewracając ponaglająco oczami.
— Czyżby? — dopytywałam, nie mogąc uwierzyć w jego szybką zmianę zdania.
Czy to naprawdę był ten sam mężczyzna, który usilnie za każdym razem, aż do skutku, próbował pucować buty, tylko po to by ładnie lśniły się w słońcu? Czy to ta sama osoba, która była gotowa posunąć się aż do krochmalenia?
— Chce tam iść z tobą, bo wiem że to dla ciebie ważne. — nieco złagodniał, widocznie próbując poprawić swoje zachowanie.
I choć te słowa za nic nie pasowały do jego osoby, to wciąż jednak wydawały się bardzo znajome. Kolejny raz uczucie pewnego rodzaju deja vu pojawiło się w jego obecności, a ja znowu miałam wrażenie, że czegoś podobnego już doświadczyłam, nie wiedząc jednak czego.
Nie byłoby to dziwne, gdyby miało miejsce tylko raz. Wychodziło to już jednak ponad nadzwyczajność, ze względu na słowa, które po raz kolejny zostały wypowiedziane właśnie przez Levi'a. Czy to możliwe, by mówił coś tak bardzo ze mną powiązanego świadomie? Coś co zupełnie do niego nie pasowało, aż dwa razy pod rząd? I to w dodatku skierowanego bezpośrednio do mnie? Czy to się naprawdę już kiedyś nie stało?
— A twoje samopoczucie? — pytałam, werbalnie już niemal potwierdzając mu, iż jego obecność zostanie przeze mnie zaakceptowana.
W tym czasie uchyliłam drzwi, przechodząc powoli przez próg. Okazało się również, że Levi podąża niemal krok w krok za mną, nie wydając przy tym żadnych niepotrzebnych dźwięków. Nawet zapach cytryn wydawał się być mniej wyczuwalny.
— Tch. I tak nie mogę patrzeć na ten osadzający się wszędzie kurz. — skomentował, starając się rozładować, wciąż napiętą w pewien sposób atmosferę.
— Niech będzie. — zgodziłam się, wzdychając, po czym nawet na niego stosownie nie czekając, ruszyłam w kierunku lochów, by zmierzyć się ze swoją przeszłością, która wciąż deptała mi po piętach, nie pozwalając uciec.
****
Strach.
Gwałtowna emocja, nawiedzająca nas wszystkich w najbardziej ekstremalnych chwilach, gdy musimy stanąć twarzą twarz z tym, co po prostu nas przeraża. Jest nieodłączną cząstką życia, tak samo jak miłość, smutek, czy żal. Nie można się go w żaden sposób pozbyć, a ci którzy go nie posiadają, już dawno zniknęli z tego świata. Odeszli, nim ich życie zdążyło rozpocząć się na dobre.
Ponieważ ci, którzy zapominają o tym co może nas skrzywdzić, nie obawiający się porażki i straty, nie mogą długo tutaj zabawić. Nie są ludźmi, a tylko marnymi naśladowcami człowieka. Istoty, która powinna być wysycona nostalgią, poczuciem winy i emocjami, a nie wyobcowaną pustką. Pozostają jedynie skorupami swojej mrocznej duszy, napawając się cierpieniami.
Ci jednak, którzy odczuwają strach dużo potężniej od przeciętniaków, po prostu skupiających się na swoich celach, dobrze wiedzą jak to jest zostać przez niego obezwładnionym. Owszem, te nieprzyjemne uczucie mogło popchnąć nas do czegoś odważnego, zmienić cykl naszego postępowania i sprawić, że zachowalibyśmy się całkowicie odmiennie od podstawowego schematu swoich odruchów. Nie działo się tak jednak zawsze.
Dla mnie strach był emocją, która w pewnych wymiarach sfery psychicznej potrafiła przejąć nade mną pełną kontrolę. Nie wiedziałam już czy to przez traumy z przeszłości, czy też jakąś przestawkę znajdującą się w moim mózgu. Nie bałam się bowiem tego, czego bał się każdy.
Dużo bardziej wydawały mi się straszne sytuacje powiązane silnie z dawnymi wydarzeniami. Z tym co względnie nie miało prawa już nic zmienić, a jednak potrafiło doprowadzić do ugięć w przyszłości. I tak gdy inni lali w portki, po zobaczeniu po raz pierwszy tytana, tak na mnie nie robił on wcale żadnego wrażenia. Owszem, w pewnym sensie odrażał i sprawiał, że chciało się człowiekowi uciekać, jednak nie aż do tego stopnia, bym nie była w stanie sobie z tym poradzić. To był mocny kopniak w postaci adrenaliny, który potrafił sprawić, że mogłam zabić go bez mrugnięcia okiem. Dało się wytrzymać to i zwyciężyć.
Kiedy jednak przychodziła do mnie przeszłość, zakradając się po cichu i nie dając szansy na przejęcie kontroli nad sytuacją, po prostu zamierałam. Wszystkie groźby Chrisa, czy jakiekolwiek połączenie, które mogło sprawić by był w stanie mnie doścignąć. Wizyta matki i osoba, która nie bała się uwięzić jednego z Kapitanów korpusu, na własnym balkonie. Takie drobne, aczkolwiek równie niebezpieczne gesty, sprawiały, że nie byłam w stanie praktycznie nic zdziałać. Bałam się w ogóle cokolwiek zaczynać. Ponieważ, gdybym zaczęła działać, to wcześniej czy później tak czy siak musiałabym przeżyć nieuchronną konfrontację.
Tym razem zapewne bym się wycofała. Kolejny raz przy bezwzględnej masce na twarzy, przekroczyłabym próg, tylko po to by za chwilę uciec do swojej bezpiecznej wieży. Choć na pewno nie była już aż tak bezpieczna jak kiedyś.
I gdyby nie obecność kroczącego zaraz za mną Levi'a, to zapewne właśnie tak bym postąpiła. Odwróciłabym się, pozostawiając moją matkę w celi na kolejną noc, z niejasną sytuacją, z wyrzutami sumienia i ciągłym obwinianiem siebie.
Po przespaniu się z tą całą sytuacją, zdążyłam się już trochę oswoić i uspokoić. Starałam się zrozumieć jej perspektywę, cytując sobie co chwilę wyjątkowe słowa Ackermana, które również rzucały inne spojrzenie na całą relację dzieci z rodzicami. I cholera jasna go, bo miał rację!
Wciąż dochodziłam do wniosku, że mimo tego jak bardzo by mnie nie skrzywdziła, czego by nie zrobiła, to też działała wtedy pod wpływem emocji. Nie była sobą, gubiąc się w sytuacjach zlewających się ze sobą.
Moja rodzina była przecież rozpoznawalna w stolicy ze swoich charakterystycznych krojów, które zamawiane były nawet przez znamienitszą szlachtę. Byle bezdomny z ulicy podawać się mógł właśnie za mnie tylko po to by zyskać lepsze życie. Niczym prawdziwa ja się u nich pojawiłam, moich poprzedniczek musiało być już całkiem sporo. A z każdą kolejną wizytą nowej osoby, nadzieja gasła...
Miałam prawo być na nich zła, a oni mieli prawo mi wtedy odmówić. Nie zmienię tego co się stało. Czego bym też nie zrobiła, wciąż łączyły mnie z nimi więzi krwi. Byłam Kastner, a oni podarowali mi życie, skazując na bytowanie wśród murów i walkę o to, by przetrwać.
Zryw mojej matki też pozostawał wiele do życzenia. Mało pamiętałam z poprzedniej rozmowy, a emocje zalewały mi zarys sytuacji, przez co wyłapywałam tylko szczegóły. Teraz za to gdy umysł był w pełni czysty, nareszcie mogłam zastanowić się nad wszystkimi zapamiętanymi słowami i chociaż spróbować spojrzeć na tą sytuację przychylniejszym okiem. Byłam gotowa i otwarta na to, by podała mi wyraźny powód swojego zachowania. Tylko rozmowa, żadnych sprzeczek i krzyków...
— Ej co się tak wleczesz? — lekkie kopnięcie, wybudziło mnie z zamyślenia.
Nawet nie zauważyłam kiedy zaprzestałam schodzenia po schodach, a zamiast tego zatrzymałam się na jednym ze stopni, po prostu odcinając się od wszystkiego wokół. Zirytowany moim zachowaniem czarnowłosy był zmuszony mnie pośpieszyć, w typowy dla siebie sposób. Powierzchnia jego butów odznaczała się na błękitnym materiale mojej sukienki, brudząc ją nieznacznie. A chłód skórzanego materiału, przyprawiał mnie o dreszcze.
— Nieważne. — wymamrotałam, nawet nie zaszczycając go spojrzeniem.
Dziwna duszność zaatakowała moje płuca, a zatęchłe powietrze jakie dobiegało z lochów, wydawało mi się niesłychanie ciążyć. Wcześniej jakoś go nie czułam, jednak, gdy tylko dokładnie uświadomiłam sobie gdzie jestem, powietrze jakby samoistnie, w większym stężeniu wdarło się do moich dróg oddechowych.
Ucisk w klatce piersiowej, mieszający się jedocześnie z rozrywającym trzewia kłuciem, był okropny. Ból wywoływany był jednak nie przez obrażenia, a jedynie przez psychiczne zadręczanie się danym problemem.
Czułam się jakbym była w transie. Zdawałam sobie sprawę że idę, że mijam cele, przechodzę przez korytarze, a moje kroki odbijają się echem od ścian tego podziemnego więzienia. Miałam to jednak gdzieś z tyłu głowy, cały czas utrzymując przed oczami obraz szczęśliwszych sytuacji z dzieciństwa. Gdy wszystko było takie beztroskie, bardziej kolorowe, bezproblemowe i po prostu łatwe.
Gdy rankami wstawałam tylko po to, by pomóc mamie w przygotowywaniu zamówień, południami patrolowałam z ojcem na pierwszy rzut oka, bezpieczne ulice stolicy, a wieczorami zostawałam z moją opiekunką, która przygotowywała mi pyszne posiłki. To wszystko wydawało się marzeniem, podczas którego jako nieświadome dziecko, widziałam tylko czubek własnego nosa. I pomyśleć, że zmieniło się to tylko dlatego, że wyciągnięto mnie z gniazda...
— Byłaś ślepa...— wyszeptałam, dyskretnie pocierając, szczypiące mnie od kurzu oczy.
Zagryzłam wargę, przymykając na chwilę powieki, tylko po to by za moment poczuć obok siebie obecność Ackermana, który nawet podczas moich dziwnych zachowań, postanowił pozostać w milczeniu. Przełknęłam ślinę, biorąc głębszy wdech i nieco przyśpieszyłam tempo chodu, zbliżając się do ostatniego zakrętu.
— Byłem ślepy... — ledwo słyszalny pomruk, wydawał się dotrzeć do moich uszu, przebijając się przez otaczającą mnie barierę strachu.
Przez chwilę nawet zastanawiałam się, czy ten krótki zlepek słów, nie był tylko kolejnym moim wymysłem, pojawiającym się pod wpływem zbytnich przewidywań, jednak wszystko definitywnie wskazywało na to, że nic mi się nie przesłyszało. On naprawdę musiał to powiedzieć. Zamrugałam szybciej, badając jego równie nieobecną twarz.
— Levi. — powiedziałam, zniżając swój głos niemal do szeptu.
Moje gardło wydawało się być bardzo ściśnięte, a każde słowo jakie z niego wychodziło stawało się dużo bardziej zniekształcone niż normalnie. Nie zdziwiło mnie więc to, że imię czarnowłosego, nie zabrzmiało przeciętnie, a wręcz ześlizgnęło się z jamy ustnej, wybrzmiewając niemal identycznie jak droczenie się Hanji.
— Czego? — odczepne pytanie, wyszło z jego ust tak szybko, jakby był wręcz nastawiony na denerwujące przytyki mojej przyjaciółki. Agresywnie.
I choć normalnie byłoby to dość zabawne, a nawet bym się zaśmiała, tak w tym momencie przez tkwiące we mnie emocje, nie dość, że mnie to trochę zraziło, to jeszcze wystraszyło. Byłam na tyle spięta, że siniaki w pachwinach, od ścisku zaczynały mnie boleć, a ciemność rozświetlona jedynie przez nieliczne pochodnie, znajdujące się w odpowiednich zawieszkach przymocowanych do filarów, nie dawały mi już poczucia bezpieczeństwa. Miałam wrażenie jakby coś czyhało na mnie w ciemności, nie mogąc jednak dostrzec, ani domyślić się co dokładnie.
— Mówiłeś coś? — wymamrotałam, czując dziwny niepokój, zaczynający kotłować się we mnie jeszcze bardziej. Coś jest nie tak.
— Nic takiego. — prychnął, wznawiając drogę.
Stałam chwilę, obserwując jak znika za rogiem, przełykając głośniej ślinę. Mdłości jakie wywoływały we mnie emocje, robiły się nie do zniesienia. Nawet obecność kogoś takiego jak Ackerman, którego zabrałam tutaj tylko ze względu na mój komfort psychiczny, wydawała się nie wystarczać. Brakowało mi czegoś, czego nie byłam w stanie określić. Bałam się i pragnęłam by to uczucie zniknęło, chciałam by po prostu skręt kiszek się już skończył, a mózg nie nasuwał mi już drastycznych obrazów.
We wszystkim w ostatnim czasie doszukiwałam się problemów i czarnych scenariuszy. I choć miałam już taki nawyk, bo działo się to też wcześniej, to nigdy aż w tak dużym nasileniu. Ufanie intuicji stało się dla mnie trudne, a problemy wydawały się narastać do naprawdę dużego stopnia. Miałam wrażenie, że na każdym kroku ktoś może mnie zaatakować, a niebezpieczeństwo czai się dosłownie wszędzie. Nawet teraz gdy Levi zniknął mi z oczu, bałam się sama zaglądnąć za róg, gdzie spotkałabym tylko jego znudzoną osobę, opierającą się o ścianę i moją przygnębioną matkę. Wszystkie moje obawy stawały się większe od swojego wymiaru.
— Kurwa! — głośne przekleństwo, sprawiło że wszystkie moje czynności życiowe, zdawały się na chwilę całkowicie zatrzymać.
Wymiociny wydawały się podejść do gardła, a ciało znieruchomiało obawiając się dosłownie wszystkiego. Ten żywy i wyjątkowo emocjonalny dźwięk. Przesiąknięty zarówno złością, zaskoczeniem, jak i pewnego rodzaju wyjściem ze swojego schematu zachowań, nie mógł zwiastować niczego dobrego.
— Nina! — jego głośne wołanie wcale nie ustawało, a ja nie mogłam się ruszyć.
Nogi miałam jak z waty, a ramiona samoistnie zaczęły się kulić. Ręce niekontrolowanie mi drżały, a w oczach zbierały się łzy. Matko, co to za straszne uczucie?
— Do cholery! Kastner! — Levi nie ustępował i wciąż próbował w jakiś sposób, mnie do siebie przywołać.
Jego słowa zapętlały mi się jednak w uszach, tworząc coś na wzór niewyraźnego mamrotu. Oddech przyśpieszał samoczynnie, a piwny brąz pojawiał się za każdym razem, gdy powieki zamykały się, po to by nawilżyć gałkę.
Dudniący stukot. Nerwowy, zlewający się z szybkim biciem serca i niezwykle stresujący. Powracał cały czas, od nowa przywracając nawracający stan rzeczy. Pogrążałam się w rozpaczaniach nie potrafiąc z nich po prostu uciec. Dlaczego znowu było źle?
Dopiero mocny ucisk i znajomy zapach, był w stanie wybić mnie z rutyny. Levi stanął przede mną, ściskając mnie z całej siły za jedno z ramion. Robił to tak mocno, że niemal mogłam poczuć przedzierającą się przez skórę kość jego kciuka. Zamrugałam szybciej przyglądając się jego zaostrzonym rysom twarzy, tylko po to, by za chwilę utonąć znowu w jego spojrzeniu, które w przeciwieństwie do zwykłej barwy, wydawały się być dużo ciemniejsze.
— Idziemy. — powiedział stanowczo, próbując pchać mnie w kierunku wyjścia z lochów.
Przez moment nawet mu się to udawało, a moja zamroczona postawa mocno ułatwiała mu sprawę, jednak gdy tylko zdążyłam się w jakimś stopniu ogarnąć, zaczęłam myśleć. Co musiało się stać, że osoba która najbardziej namawiała mnie do odnowienia relacji, w tym momencie, starała się odciągnąć mnie od tego za wszelką cenę? Przygryzłam wargę, zaczynając zapierać się nogami. Ponieważ nawet wtedy gdy szczerze się bałam, po prostu musiałam dokończyć to co zaczęłam.
— Stój. — wymamrotałam, stawiając mu opór.
Czarnowłosy wydawał się mnie jednak całkowicie nie słyszeć, tylko zapalczywiej ciągnąc w przeciwnym kierunku do tego, w którym powinnam w tej chwili się znajdować.
— Zatrzymaj się! — naciskałam, ponawiając próby wyrywania się mu.
Pojawiły się we mnie nowe nakłady nieznanej energii i niczym się obejrzałam, nieświadomie zaczęłam magazynować ją w swoich mięśniach nóg, które odruchowo się napinały. Nawet się nie zorientowałam kiedy chwilowe użycie ich całkowitej siły, sprawiło, że słabsza dłoń Ackermana, była zmuszona mnie puścić, tylko dlatego bym nie uszkodziła mu nadgarstka.
Chwilę potem stałam już kilka metrów od niego, z trudem łapiąc równowagę i z obawą spoglądając na to z jaką desperacją, czarnowłosy z powrotem próbuje do mnie podejść.
I dopiero w tamtym momencie zdążyłam zauważyć jeden drobny szczegół, który sprawił, że coś ukłuło mnie w klatce piersiowej dużo mocniej i bardziej niż kiedykolwiek wcześniej. Właśnie tam na jego dłoni, którą nerwowo mnie trzymał, wyraźnie odznaczała się ciemna substancja, będąca widoczna nawet w tak dramatycznym oświetleniu.
Krew.
Serce wydawało się na chwilę wstrzymać swoją pracę, a mój wzrok utkwiony był tylko w tym szkarłacie, zbyt znajomym, by można było go z czymkolwiek pomylić. Odpowiedzi i wizje nasuwały się same, a ciało cierpiało szybciej niż umysł byłby w stanie to pojąć.
Odwróciłam się na pięcie, nie przejmując się całkowicie swoim stanem. Poprawiając podwijający się, błękitny materiał, czym prędzej zaczęłam biec w kierunku celi znajdującej się przy jedynym w tym miejscu oknie.
— Czekaj! — rozkazujący krzyk Levi, już nie był w stanie mnie powstrzymać.
Używając pod wpływem emocji, przyśpieszenia godnego niejednego wierzchowca, znowu obiłam się o poszczególne ściany, pokonując przy tym tak trudny dla mnie element otoczenia jak próg.
Serce galopowało mi niepohamowanie, a wszelkie obawy zaczynały się w coraz to większym stopniu powiększać. Intuicja wydawała się być dużo bardziej prawdziwsza, niż kiedykolwiek wcześniej. Ponieważ ja dokładnie wiedziałam co mogłam tam zastać. Musiałam się po prostu upewnić. Nie uwierzą dopóki nie zobaczę.
I było tam. Okno, przez które do środka zaglądać mogły promienie światła, pochodzące od ukrywającego się księżyca. Jasność przedstawiająca mi niepokojąco wyglądające drzwi od celi, które zamiast pozostać zamknięte, stały otwarte na oścież, strasząc mnie już na samym wstępie. Widok zbyt podobny do tego jakiego doświadczyłam w tamtym miejscu...
Ciągnąc za sobą nogi, parłam wciąż do przodu, kierowana jakąś siłą wyższą, która wciąż posiadała nadzieję na to, że osoba o której myślę, śpi spokojnie na pryczy, a Levi zapomniał po prostu zamknąć za sobą stalową bramę. Urywany oddech, stęchlizna i znana woń, wskazywały jednak na zupełnie coś innego.
— Mamo? — trzęsącym głosem odważyłam się spytać, posyłając niemy komunikat w pożerającą duszę, pustkę. Odpowiadało mi tylko echo.
— Mamusiu? — mój ton stawał się bardziej płaczliwy, a cała sceneria przypominała mi tą z koszmarów, jakie miewałam w dzieciństwie.
Mogłam mieć pieprzone dwadzieścia dwa lata, jednak w takich momentach jak ten, czułam się nikim więcej jak pragnącym opieki innych dzieckiem, które potrzebowało kogoś, kto stawiłby czoła całemu światu, tylko po to by ta mała istota nieświadomie, mogła funkcjonować w swoim beztroskim świecie pozbawionym zła. Potwory były wśród nas.
Jeden krok. Jeden oddech. Jedno spojrzenie. Ułamek sekundy. To właśnie potrafiło sprawić, że poczułam ten sam ból co w dniu utraty Olivii. Prawie taki sam. Większy. Ten był potężniejszy. Nieporównywalnie bardziej straszny.
— Mamo?! — krzyknęłam dostrzegając jej nieruchome ciało, znajdujące się zaraz u wylotu drzwi. Wyglądało to tak jakby próbowała się do nich doczołgać.
Wszędzie była krew. Dużo krwi. Plama szkarłatu po której deptałam. Jeszcze ciepła, jeszcze przepełniona życiową esencją. Taka sama jak moja. Krzycząca i wołająca o to, by zwrócić na nią uwagę. By ratować osobę, z której ulatywała.
— Mamusiu! — krzyknęłam, drżącymi dłońmi, chwytając za jej barki.
Uklękłam na posadzce, całkowicie nie przejmując się tym, że przez to pudrowo - niebieski materiał mojej sukienki, nasiąknie czerwoną posoką. Jej metaliczny zapach wdzierał mi się do nozdrzy, a posklejane włosy Layli przyklejały mi się do odsłoniętych nadgarstków.
Dopiero, gdy odwróciłam ją na plecy, dostrzegłam przyczynę całej tej sytuacji. Strzała. Najprostsza, zakończona metalowym grotem o smolistym piórze i drewnianym trzonem. Była wbita prosto w szyję, przechodząc prze nią na wylot. Z rany wciąż sączyła się krew, a nieruchome tęczówki wpatrywały się w bliżej nieokreślony punkt.
— Mamo? — wymamrotałam, przykładając ubrudzoną dłoń, do jej chłodnego policzka.
To w jakiej sytuacji się znalazłam ledwo do mnie docierało, a sam fakt tego, że kobieta która mnie urodziła, nie miała już wcale żadnego pulsu, nie mógł przejść przez mój umysł. Wciąż przed oczami miałam jej błagalny ton, proszący mnie o wybaczenie, jej smutne spojrzenie, próbujące zachłannie pochwycić moje.
Dlaczego musiałam ją właśnie tak potraktować?
Wszystko wracało; cała rozmowa, wszystkie półsłowa, emocje, zachowania. Kotłowało się we mnie, klarując jeden wyraźny obraz, uśmiechniętej brunetki, która z radością opowiadała mi o rodzajach splotów, która swoją sprawną dłonią, trzymała tą moją, ucząc jak powinno robić się na drutach. Umysł nadpisał mi wspomnienie wspaniałej osoby, która zawsze na pierwszym miejscu stawiała tylko i wyłącznie mnie. Święta Sino...
— Mamusiu... — urwany szept ledwo przeszedł mi przez gardło, gdy lekko nią potrząsnęłam.
Bezwładne ciało łatwo poddawało się wpływom z zewnątrz, więc jej nieruchome członki z łatwością się poruszyły, sprawiając, że część posiwiałych włosów, osunęła się na twarz.
Ból zaczynał wlewać się do mojego ciała, sprawiając że drętwiało. Łzy samoistnie wypływały z oczu, łącząc się z kropelkami potu, wywołanymi strachem. Znowu się to działo. Ponownie traciłam osoby, najpierw doszczętnie je niszcząc. Byłam cholerną porażką.
— Obudź się...— szloch porywał mnie coraz bardziej, gdy w emocjach przyciągałam do siebie jej ciało. Och, konwalie...
Mój ojciec nie żyje. Olivia również. Teraz również i ona. Najukochańsza osoba, która zawsze chciała tylko dobra innych i przeceniała je ponad swoje własne — moja matka. A to wszystko przez niego.
Zostałam sama.
Krzyk rozdarł moje płuca i poćwiartował struny głosowe, a ja cierpiałam tak jak jeszcze nigdy. Odebrano mi ostatnią osobę, którą mogłam nazwać rodziną. I mimo mojej złości za to jak się zachowała, zabrano coś, czego nie będzie w stanie zastąpić mi już nikt. Zabrano mi jedyną, trzymającą część dawnego życia. Beztroskiej nieświadomości, do której nie będę mogła już wrócić. Jedyną nadzieję na to, że jeszcze mogłoby być tak jak kiedyś...
Sola in hoc mundo saeva.
cdn.
*Sola in hoc mundo saeva. — (łac. Samotna w tym okrutnym świecie.)
Chciałabym tutaj serdecznie przeprosić za to kilkugodzinowe opóźnienie ( rozdział miał pojawić się w czwartek o 23:00, a pojawia się w piątek o drugiej w nocy). Proszę o wybaczenie szczególnie te osoby, które na niego czekały.
Opóźnienie jest spowodowane tym, że po prostu przez przypadek zasnęłam, przegapiając w ten sposób wyznaczoną godzinę. Jest mi przez to trochę wstyd :(
Mam nadzieję, że nie macie mi tego za złe i nie obrazicie się, porzucając to ff. Jeżeli tak to w pełni rozumiem.
Jeszcze raz przepraszam i życzę wszystkim miłego dnia, czy wieczoru.
~Ninka~
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top