#5
"Wiesz, moja mama mówiła mi zawsze, że nic nie dzieje się bez przyczyny. Jeżeli coś się dzieje, to tylko po to, by pociągnęło za sobą jakieś inne sznurki, które poruszą to, co musi i tak nas spotkać. I coś w tym chyba jest." — Magdalena Witkiewicz — "Szkoła żon"
— Co to było, Hanji? — zirytowany głos Ackermana, domagał się wyjaśnień od podekscytowanej kobiety, która swoimi krzykami częściowo spłoszyła dwudziestodwulatkę.
Od rana był w złym humorze, nie będąc sobie z powodu unieruchomionej ręki, nawet zwykłej herbaty zaparzyć. Miał pecha uszkodzić sobie akurat kończynę przewodnią, więc o wypełnianiu dokumentów też nie mogło być mowy. Najgorsze w tym wszystkim jednak było to, że podczas tych kilku godzin jakie spędził w swoim gabinecie zmuszony był patrzeć na osiadający na jego biurku kurz, nie mogąc nawet porządnie posprzątać.
Kiedy zdenerwowany swoją bezsennością oraz biernością zmusił się w końcu do wyjścia na krótki spacer, dopadła go grupa kadetów pod nadzorem Moblita, informując o intruzie. Jeszcze tego mu tylko brakowało, by zajmować się teraz kimś kto myślał, że umknie czujnemu wzrokowi żołnierzy. Nawet jeżeli była to banda totalnych idiotów, to nie powinien być aż tak lekkomyślny.
Jego irytacja wzrosła tym bardziej, gdy owym obcym w ich szeregach okazała się być umorusana błotem kobieta, podająca się za kogoś kim ewidentnie mogła nie być. I nie byłoby w tym nic złego, gdyby nieznajoma nie zaczęła histeryzować i mamrotać niezrozumiałe dla niego słowa. Levi za nic nie mógł uwierzyć, że to właśnie ona jest matką Niny. Nie dopuszczał do siebie informacji, że ktoś tak odrażający wydał na świat kogoś kto był po prostu piękny. Choć na głos oczywiście by tego nie przyznał. Dla niego takie tematy wciąż były głębokim tematem tabu, a same komplementy przechodziły przez jego gardło jak brzytwa.
— Oj Levi'ś, nie udawaj niewiniątka. — Zoe uśmiechnęła się dwuznacznie, klepiąc go po zdrowym ramieniu.
Jej wypowiedź w każdym stopniu ociekała insynuacją, a czarnowłosy nie chcąc męczyć się rozmową na niewygodny temat, odwrócił się do niej plecami, wyrywając z jej przenikliwego spojrzenia. Prychnął pod nosem, dostrzegając, że okulary towarzyszki są w gorszym stanie niż zazwyczaj.
— A ty żeś z tych schodów spadła, czy inne gówno? — ironicznie spytał, wskazując palcem na popękane szkła.
Pułkownik szybciej zamrugała, na początku nie wiedząc o co może mu chodzić, jednak przypomniawszy sobie o szkodliwym zderzeniu z nową panią Kapitan, tylko ze zrezygnowaniem pokręciła głową w geście zaprzeczenia. To, że Ackerman to zauważy i jawnie wypomni, było zbyt oczywiste ze zgodnością jego drażliwego charakteru. Sama jednak też w żadnym stopniu nie zamierzała odpuszczać. Komentarz mężczyzny wręcz nakręcił ją do tego, by w jakikolwiek sposób móc mu dopiec.
— Jeżeli będziesz taki nieuprzejmy to moja Nina, nigdy cię do siebie nie dopuści! — zaoponowała, zrównując się z nim.
Odpowiedziała jej jednak tylko cisza, zwieńczona jedynie wściekłym spojrzeniem, posyłanym jej przez Levi'a. Choć nie do końca wiedział co Zoe mogła mieć na myśli, to jej słowa w niewielkim stopniu go zaniepokoiły.
Wiedział, że od czasu poważnej rozmowy w jego gabinecie, gdy prawie dał ponieść się fali posiadania, jego relacja z Kastner bardzo się ochłodziła. Kobieta przestała witać się z nim na korytarzach, a wspólny kontakt ograniczył się do sytuacji koniecznych, czyli treningów. Ciągła obecność brunetki przy boku Erwina też nie uchodziła jego uwadze, a to, że wzrok niemal każdego faceta w korpusie nieśmiało wodził za nią, gdy wchodziła do stołówki w swoich cywilnych ubraniach, tylko dodawał mu ofiar do listy kar.
I choć nie mógł winić nikogo poza sobą za obecny stan rzeczy, to po prostu łatwiej mu było tak robić. Jeżeli wydawało się, że problemu nie ma, nie był on tak bardzo dla oka dostrzegalny, co dodawało mu tylko potrzebnego w tamtych chwilach spokoju. Mimo wszystko nikt poza nim samym nie wydawał się dostrzegać zachodzących w kobiecie zmian. Wzmożona uważność, nerwowe rozglądanie się po otoczeniu, przewlekłe zmęczenie i sztuczne uśmiechy, zapewniające o tym że wszystko jest w jak najlepszym porządku. To chyba najbardziej go w niej martwiło. Stawała się inna, rozwijała się i zmieniała na jego oczach, a on pozostawał wciąż taki sam.
— Jak się nie weźmiesz w końcu za nią to ci ucieknie. — zacmokała, ruszając za ignorującym jej wypowiedź Kapitanem, który miał już szczerze dość jej trafionej w punkt paplaniny.
Dwójka zwiadowców w dość szybkim tempie znalazła się zaraz przy celi zrozpaczonej kobiety, która wciąż była załamana przebiegiem rozmowy ze swoją córką. Klęczała na podłodze z opuszczoną głową i nawet nie zareagowała, gdy para wypastowanych butów stanęła tuż przed nią.
Levi sprawnym ruchem swojej zdrowej ręki, chwycił Laylę za ramię i postawił na nogi, zmuszając tym samym, by zwróciła na nich większą uwagę. Szybko zorientował się też, że przez ten śmiały ruch, przypadkiem ubrudził się znajdującym na jej rzeczach błotem, które schnąc, poprzyklejało się do materiału.
Z obrzydzeniem wymalowanym na twarzy natychmiast odsunął się od kobiety i czym prędzej sięgnął do kieszeni swojej kurtki. Szybkim pociągnięciem wysunął z niej białą, flanelkową oraz w pełni wykrochmaloną ściereczkę i starł z dłoni zaschniętą ziemię.
W tym momencie, zdezorientowana obecnością nieznajomej Zoe, postanowiła przejąć inicjatywę, znowu czując pojawiający się na ciele dreszcz adrenaliny. Pojawiał się on u niej za każdym razem, gdy w korpusie działo się cokolwiek bardziej interesującego od jej eksperymentów, czy porannych bijatyk na stołówce.
— Przepraszam, ale kim pani jest? — poważne w wydźwięku słowa padły z ust Hanji, a odpowiedź nie nadeszłaby zapewne, gdyby nie zły humor Ackermana.
— Ta starucha to matka Niny. — czarnowłosy mruknął, przewracając w rezygnacji oczami.
W tej chwili chciał się tylko wrócić do gabinetu, by znów mieć wolny dzień. Pozbawiony krzyków zwiadowców, irytujących zachowań Hanji i ciągłych, aczkolwiek wciąż bolesnych dla niego spotkań z Niną. Mógłby już nawet wytrzymać widok osadzającego się kurzu, a książka którą dawno już pożyczył ze znajdującej się na piętrze biblioteki, pomagałaby mu zabić nudę. Zniósłby to wszystko, tylko by znowu móc się odseparować od wszystkich w swoim zamkniętym od wielu lat świecie.
Informacja którą przekazał brunetce Levi, była dla niej zaskakująca. Przyjaciółka częściowo opowiadała jej co się wydarzyło w jej życiu, jednak nigdy bardziej nie wnikała w szczegóły. Pułkownik znana była tylko idealistyczna wersja wydarzeń przedstawiona ze skrupulatnością przez panią Kapitan.
Okularnica zamrugała szybciej, obdarzając roniącą łzy staruszkę, współczującym spojrzeniem. Ten widok był naprawdę dramatyczny, a sama pozycja jaką zajmowała kobieta stanowiła dowód na głębokie wypaczenie emocjonalno - psychiczne.
Zoe całkowicie ignorując fakt brudu oraz taktu, jaki powinien panować wśród nowo poznanych ludzi, nawet w tak niewygodnych warunkach, gdzie dostrzegalna była jej wyższość, odczuła wyjątkowe połączenie z Laylą. Pochylając się i bardziej przybliżając do szlochającej kobiety, uwięziła ją w swoich ramionach delikatnie ściskając.
Choć było to dla niej coś zupełnie normalnego, to przyrzec by mogła, że nutka znajomego uczucia wisiała w powietrzu, sprawiając, że i ona była w stanie przesiąknąć wszechobecnym żalem. Mogłaby nawet porównać je do tego jakie odczuwała w stosunku do Niny. Zastała staruszkę w ogromnej rozpaczy, która w przeciągu kilku godzin, straciła ponownie swoje dziecko, poznając do tego jego szczerą opinię o własnej osobie. I choć Pułkownik nie mogła tego wiedzieć, to w oczach pani Kastner, stała się aniołem.
Wystarczyło by tylko przychylniej na nią spojrzała, okazała jakąś małą cząsteczkę współczucia i bycia człowiekiem, a zraniona dusza całkowicie jej się oddała. Kobieta była w stanie zaufać Hanji nawet w tej chwili, byle tylko okularnica pomogła jej zażegnać rozrywające uczucie w klatce piersiowej, które ledwo dawało jej oddychać. I byle ten wyrachowany, nikłej wielkości mężczyzna, przestał mierzyć ją morderczym wzrokiem.
Ramiona Hanji zapewniły jej swego rodzaju ochronę, dzięki której mogła być pewna, że żaden wróg się nie przebije. Biegnąc do siedziby ciągle oglądała się w przestrachu za siebie, obawiając się, że któryś z mężczyzn jacy odwiedzili jej mieszkanie, może ją gonić. Docierając jednak do celu, zamiast zostać mile przywitaną, zaciągnięto ją w brutalny sposób do lochu i unieruchomiono. Nigdy w całym swoim życiu, nie doświadczyła czegoś tak stresującego i wykańczającego poza swoje definicje jestestwa. Nie miała pojęcia co tu robi, jak ma zamiar załagodzić całą sprawę oraz czego dokładnie wymaga od żołnierzy, nie bojących się przekraczać murów. W gruncie rzeczy nie miała już niczego do stracenia, a jej decyzja była kierowana tylko tym, że nie miała już nawet do czego wracać. Jej jedyną nadzieją była zaciągnięta siłą do wojska córka, którą tak lekkomyślnie odważyła się porzucić.
— Wszystko będzie dobrze. — uspokajający głos Pułkownik i jej bliska obecność, pozwalała uspokajać się pani Kastner.
Stopniowo jej oddech się miarkował, a mięśnie zaczynały wiotczeć, informując tym samym o swoim rozluźnieniu. Zapach szarego mydła i pewnego rodzaju nieznanych nikomu ostrych substancji, z którymi Zoe miała na co dzień do czynienia, dawał jej odpowiedni start do powrotu do rzeczywistości.
Kobieta zdawała sobie sprawę, że wiecznie nie będzie mogła tylko rozpaczać, a zderzenie z przykrą rzeczywistością, czeka ją wcześniej czy później. Zawsze była tłamszoną, nieśmiałą i zgoła polegającą na innych osobą. Nie wychylała się, robiła to co do niej należało i słuchała poleceń wymagających rodziców, przejmując po nich fach. Była naprawdę przeciętna i żyła spokojnie do momentu, w którym nie napotkała na progu nieprzytomnego żołnierza wojsk stacjonarnych.
Nie spodziewała się, że to on będzie jej przełomem, a jego obecność pozwoli jej wykrzesać z siebie więcej odwagi, decydując się na przeprowadzkę w pogoni za nim aż do stolicy za ostatni mur. Dał jej to czego potrzebowała. Spokój ducha, wolność od podejmowania ważnych decyzji, miłość i przede wszystkim najwspanialszy dar jaki mogła tylko otrzymać — ich małą córeczkę. Jednak równie bardzo jak mu zawierzała, tak w momencie, gdy Harry wypierał się tożsamości nieznajomej dziewki, która wtargnęła do ich mieszkania, chciała wbrew swojej cichej naturze, krzyknąć na całe gardło i powstrzymać go od wyrzucenia jej. Nie zrobiła jednak nic co mogłoby temu zaradzić, a łzy znowu cisnęły jej się do oczu, pokazując tylko bezradność. Nigdy nie czuła się bardziej do niczego jak w tamtym momencie.
— Czy czujesz się na siłach, by opowiedzieć mi co się stało? — pytania Hanji nie ustępowały, próbując wedrzeć się do jej zbolałej duszy.
Pociągnięcie nosem przecięło ciszę, a gorzkie przełknięcie guli w gardle, pozwoliło kobiecie na wyduszenie, przytłumionego mruknięcia, które Zoe uznała za zgodę. Powoli odciągnęła od siebie Laylę, łapiąc ją ostrożnie za mokre policzki. Rękami pośpiesznie, poprawiła jej potargane włosy, które choć wcześniej związane były w starannego warkocza, tak teraz luźno opadały wokół twarzy. Staruszka po drodze musiała zgubić wstążkę i od tamtego momentu męczyła się z plączącymi się pasmami.
— Jak masz na imię, kochanie? — zapytała Zoe, uśmiechając się lekko by dodać nieznajomej otuchy.
To właśnie takie drobne gesty, pozwalały tak bardzo zbliżyć się jej do przesłuchiwanych. Levi od samego początku bazował czysto na sile strachu, jednak Pułkownik skupiała się na psychice, doprowadzając tym niektórych do obłędu. Zależało to też jednak od rodzaju osób, które były temu poddawane. Jeżeli osobnik taki był zwyrodnialcem i popełnił wiele niewybaczalnych przestępstw, Zoe nie miała dla niego litości, będąc momentami nawet groźniejszą od Ackermana. Tym razem sytuacja była zupełnie inna, a sama obecność Kapitana tylko w tym wszystkim przeszkadzała.
— Layla. — cichy i zachrypnięty głos dotarł do uszu brunetki, powodując dreszczyk satysfakcji, wywołany niewielką chęcią współpracy.
— Śliczne imię. — pochwaliła, ocierając z pomarszczonych policzków, kropelki pozostałych łez.
Nie przejmowała się w tym momencie higieną, czy czymkolwiek innym, a liczył się dla niej jedynie komfort oraz zaufanie. Jeżeli, by tego nie zdobyła, wszelkie próby wyduszenia ze staruszki, czegoś wartościowego, mogłyby się skończyć porażką. Choć znalazła się w tej roli całkiem nagle, pojawiając się po prostu przypadkiem w odpowiednim miejscu i czasie, to cieszyła się, że szczęście właśnie w taki sposób ją wspierało. Nikt nigdy nie mógł zgadnąć, skąd w ogóle Pułkownik posiada taką dziwną zdolność. Nikt również nie zamierzał się w to bardziej zagłębiać, po prostu szybko akceptując potwierdzony fakt. Pułkownik robiła więc dokładnie to czego od niej wymagano.
— Chciałabyś może coś do jedzenia albo picia? — zaproponowała zwiadowczyni, nie zrywając z kobietą kontaktu wzrokowego.
Był on niezwykle ważny, gdyż to właśnie on zapewniał Zoe nieprzerwaną kontrolę nad zmieniającą się ciągle sytuacją. Dzięki obezwładniającej pewności i pewnego rodzaju zrozumieniu, to właśnie to dziwne połączenie pozwalało okularnicy na tak swobodne dotarcie do zranionej duszy.
— Jeżeli to nie byłby problem... — zaczęła, zdartym od krzyku głosem — prosiłabym o zdjęcie kajdanek. — jej wystraszony wzrok utkwiony został znowu w podłodze, a popękane od suchości usta, ledwo dostrzegalnie się zacisnęły.
— Tch, czego jeszcze. — lekceważące prychnięcie Levi'a rozniosło się lekkim echem po korytarzu, wywołując dreszcze na ciele poszkodowanej.
Jego obecność tuż za plecami Pułkownik, w żadnym stopniu nie pomagała przywrócić kobiecie spokoju serca, na którym wszystkim zależało. No prawie wszystkim — Ackerman wciąż był w tej kwestii niewzruszony. Serdeczny i krótki śmiech Zoe wydawał się jedna łagodzić ostry nastój, dając staruszce nadzieję.
— Jestem pewna, że Levi przymknie na tą małą uległość oko...— obdarzyła Laylę przyjaznym uśmiechem.
Została jednak zmuszona do kontynuacji wypowiedzi, gdyż zirytowany czarnowłosy w żadnym stopniu nie chciał odpuszczać. Więc nawet i ona posunąć musiała się do szantażu na osobie tak upartej oraz zapatrzonej w swoje przyzwyczajenia jak Kapitan.
— Chyba śnisz, jeżeli... — wtrącił się, zbliżając się do jednoczących się kobiet.
— Jeśli nie chce, żeby pewna zwiadowczyni znowu stała się w stosunku do niego oschła. — poważny ton Hanji, nie dał mu dokończyć zaplanowanego wywodu, w którym miał zamiar zdusić chęci ofiarowania dobra w zalążku.
Okularnica zdawała sobie sprawę, że jej przyjaciółka jest jedyną osobą, będącą w stanie znaleźć się w jego hierarchii nawet wyżej niż herbata, czy środki czystości. Była kimś kto odmieniał nieświadomie jego poglądy i doprowadzał do szaleństwa nie robiąc zupełnie nic szczególnego. Nawet jeżeli nie chciał się do tego przyznać, mężczyzna pragnął, by nawet podczas tej trudnej sytuacji pomiędzy nimi, zachować swój dobry wygląd w jej oczach. Starał się zupełnie nie wiedząc nawet co zamierza tym osiągnąć. Słowa Zoe zatrzymały więc jego szarżę i po raz pierwszy od dawna był zmuszony ugryźć się w język, by nie wywołać czegoś, czego mógłby nie dać rady powstrzymać. Ponieważ więź pomiędzy kobietami i ich dziwne zwyczaje mogły być silne nawet od niezrozumiałej dla niego chemii pomiędzy nim a Niną.
— Pieprzona okularnica. — wysyczał pod nosem, odwracając się w kierunku uchylonych drzwiczek celi.
Skoro nie mógł nic już w tej sytuacji zmienić, a cała konwersacja przeprowadzana z obcą i tak byłaby prowadzona przez Hanji, to nie zamierzał bezczynnie się temu przyglądać. Równie dobrze Pułkownik mogła poradzić sobie sama, a on popijałby sobie w tym czasie czarną herbatę, siedząc przy książce w swoim gabinecie. Wyszedł więc nie trudząc się nawet informowaniem towarzyszki o swoich zamiarach, niemal tak cicho jak kot skradający się do swojej zdobyczy.
Zoe natomiast tuż po jego zniknięciu, rozejrzała się po celi, poszukując plika kluczy, w którym znajdowałby się wytrych pozwalający rozkuć kajdanki. Wstała, oddalając się od pani Kastner i puściła jej pomarszczone policzki, wciąż nie przestając jednak posyłać w jej kierunku drobnych spojrzeń. Cisza znowu opanowała pomieszczenie, a dwójka kobiet wzajemnie mogła poczuć swoje prawdziwe ja, wsłuchując się w swoje bicia serca i miarowe oddechy. Obecność współczującej osoby naprawdę wystarczyła.
Pułkownik na chwilę zniknęła za rogiem zostawiając wyczerpaną klęczeniem Laylę w pomieszczeniu, tylko potem by za moment wrócić z kompletem kluczy, zawieszonych na sporym wielkości kółku.
— Trochę to potrwa, jednak mam nadzieję, że cię uwolnię. — zadzwoniła metalem, zbliżając się do staruszki.
Pomogła jej wstać i gestem dłoni zaproponowała, by razem przeniosły się na słabej jakości pryczę stojącą w rogu. Layla niemo zgodziła się na jej propozycję, korzystając ze wsparcia okularnicy, która śmiało wyciągnęła w jej kierunku rękę. W momencie gdy obie znalazły się na zadowalającym siedzisku, Zoe odważyła się rozpocząć temat, jednocześnie skrupulatnie poszukując właściwego wytrychu.
— Korzystając z tej krótkiej chwili... — zagadnęła, posyłając w kierunku wdowy przenikliwe spojrzenie.
— Czy byłabyś na siłach by opowiedzieć mi kim tak naprawdę jesteś i co doprowadziło cię do takiego stanu? — słowa, które opuszczały jej usta, wydawały się być kojące, choć jednocześnie tak bardzo też bolały.
Pani Kastner jednak doskonale zdawała sobie sprawę, że jeżeli teraz nic by nie powiedziała, to w przyszłości może już nie mieć takiego szczęścia. W każdej chwili do celi mógł wrócić też ten przerażający, aczkolwiek mały mężczyzna. A z nim nie chciała mieć już raczej do czynienia. Wywoływał w niej strach porównywalny do tego, jakiego doświadczyła słysząc nasilające się próby walki o kolejny oddech, swojego konającego męża. Postanowiła więc zwierzyć się współczującej brunetce, która jako jedyna raczyła przelać w jej kierunku kilka emocji, świadczących o człowieczeństwie.
— Layla Kastner, żona Harry'ego Kastnera i matka Niny Kastner, pochodząca z najbardziej wewnętrznego muru. — wydukała słowa, które kiedyś wypowiadała niemal codziennie, przedstawiając się kolejnym, odwiedzającym jej drobną pracownię, klientom.
Głos łamał jej się, a tępy wzrok szukał w kamiennej ścianie, znajdującej się naprzeciwko idealnego towarzysza. Bo zwykły przedmiot materialny, nie mógł jej odpowiedzieć, nie mógł zranić i przede wszystkim, bez pomocy człowieka, nie mógł nic zabrać. Był neutralny.
— Hanji Zoe. Pułkownik oddziału medycznego i zastępca Erwina Smitha. — chcąc dodać kobiecie otuchy, brunetka wtrąciła swoje trzy grosze, przedstawiając się.
Choć nie była do tego zmuszona, ani upoważniona, to posiadała dziwne przeczucie, informujące ją o tym, że nawet jeżeli Layla posiądzie więcej informacji o jej osobie, nie będzie chciała ich nikomu przekazać. Zaufała dopiero co poznanej osobie, bazując jedynie na swoich przeczuciach. Najlepsze w tym wszystkim nie była już nawet jej lekkomyślność, a zgodność z prawdą i idealne czytanie ludzi. Okularnica była po prostu dobra w tym co robi.
— Jestem niewdzięczną matką, która doprowadziła do porzucenia swojego dziecka, tylko przez ślepe posłuszeństwo. — wymamrotała, zaciskając poranione od próby zsunięcia kajdanek palce.
— Która była na tyle strachliwa, że nawet gdy miała szansę ponownie spotkać swoją pierworodną, nie wykorzystała sytuacji, tylko bardziej zaostrzając konflikt. — wyblakły od braku nawilżenia język, przejechał powoli po popękanych wargach, próbując je nawilżyć.
— Jestem porażką. — gorzki szept, wydawał się wywoływać na ciele zwiadowczyni dreszcze, których za wszelką cenę chciała się pozbyć.
Zoe nawet nie chciała zgadywać z czym musiała się mierzyć ta kobieta, żeby dostać się do samej siedziby aż ze stolicy. Zamek Zwiadowców był w końcu położony na terenie najbardziej zewnętrznego muru, a to już świadczyło o sporym dystansie do pokonania. Przemieszczając się jednak z wędrownymi kupcami, z odrobiną szczęścia, można się było tutaj dostać nawet w jeden dzień.
— Posłuchaj... — zaczęła Zoe, przerywając swoje poszukiwania odpowiedniego klucza. Złapała staruszkę za złożone w pięści dłonie i mocniej je ścisnęła, nieświadomie dodając wdowie otuchy.
— Każdy na tym świecie jest z jakiegoś powodu i każdy też popełnia błędy. — jej głos był spokojny i taktowny.
Nie został zabarwiony żadnego rodzaju poważniejszą emocją, która mogłaby wpłynąć na jego negatywny odbiór, a prosty sposób przekazania, tylko dodatkowo ułatwiał skupienie się na ogólnym wydźwięku tego co chce przekazać. Co jak co, ale Hanji była mistrzynią w budowaniu napięcia i kontroli sytuacji. Choć jej zachowanie w niektórych momentach życiach, naprawdę na to nie wskazywało, to wystarczyło tylko, gdy sytuacja wymagała interwencji jej innej strony, a Zoe uruchamiała swoją elokwencję niczym robot, którego czerwony przycisk właśnie został wciśnięty, przełączając tryb z szalejącego na wspomagający.
— Nie możemy jedynie żałować tego, czego już i tak nie damy rady zmienić, ponieważ nas to od środka zje. — poprawiła wolną ręką swoje wykrzywione okulary. Po chwili wpatrywania się w nieruchomą staruszkę, ponownie wróciła do szukania odpowiedniego kluczyka.
— Byłam tam, gdy go zabijali. — po dłuższej chwili, trzęsący się głos pani Kastner przeciął atmosferę jak wyjątkowo ostry nóż, wywołując u Zoe znieruchomienie.
Jak w zwolnionym tempie brunetka obróciła głowę w jej stronę, dostrzegając nierównomiernie opadające ramiona. Świadczyło to tylko o tym, że Layla znów zaniosła się płaczem, powracając do bolesnych wspomnień. Zoe mocniej zacisnęła palce na metalowym wytrychu, który ostatecznie udało jej się wyciągnąć ze sterty innych mu podobnych kluczy.
— Przyszli nagle w nocy i wyciągnęli nas z łóżka. Mój mąż poszedł przodem i kazał mi zostać w sypialni, a kiedy już miałam do niego dołączyć, ten mężczyzna po prostu do niego podszedł i zaczął go dusić. — potok słów wypływał z niej jak z wodospadu, uderzając w bębenki Hanji.
Nerwowość z jaką wypowiadała wyrazy potrafiłby w tej chwili zestresować nawet samego Ackermana, a rozbiegany wzrok i sama powaga sytuacji sprawiła, że Pułkownik ponownie tego dnia uwięziła kobietę w swoich ramionach. Łatwo było się domyślić, że potrzebuje ona drugiego człowieka teraz bardziej, niż kiedykolwiek wcześniej. Zoe była w szoku jak ktoś tak kruchy mógł przejść przez podobny koszmar do tego jaki przetrwała jej przyjaciółka. Nie zdawała sobie sprawy jednak, że nie wie o Ninie wszystkiego. Przynajmniej nie tyle ile sam Levi...
— A ja widząc to, znowu uciekłam... — zaczynała krztusić się łzami, wciskając głowę w zagłębienie szyi zwiadowczyni.
W tym samym czasie okularnica z ogromnym żalem, zabrała się za uwalnianie rąk kobiety od ciążących kajdanek, które ośmielił się nałożyć na nią Kapitan. Miała w tym dużo szczęścia, gdyż nerwowo ściskany kluczyk, okazał się być tym właściwym, a po krótkiej chwili sporej grubości metal, opadł z brzdękiem na ziemię, zsuwając się z posiniaczonych nadgarstków. Dłonie Kastner ułożyły się łagodnie wzdłuż ramion, a plik wytrychów wylądował moment później na dalszej części pryczy, pozwalając Zoe wpleść wolne od przedmiotów ręce w i tak już potargane włosy staruszki.
— Przeze mnie, Harry...— pociągnęła nosem, biorąc przy tym głębszy wdech.
Mocny uścisk Pułkownik dawał jej poczucie ciepła męża, którego nie będzie mogła już nigdy w podobny sposób objąć. To sprawiało, że empatia Hanji była dla niej zarówno wybawieniem, jak i powiększającą się, mosiężną kulą u i tak już obciążonej poczuciem winy, nogi. Ciągnęło ją to w dół, sprawiając, że zaczyna się topić, desperacjo walcząc o wybawienie.
— Już nigdy go nie zobaczę! — krzyknęła, w dalszym ciągle skomląc pod nosem.
Ledwo łapała oddech, mocząc koszulę od munduru okularnicy, która w pełnym wymiarze rozumiała jej sytuacje. Dla Zoe każdy nowy członek oddziału jakiego do siebie przyjmowała, stawał się jej rodziną, a oczywistością było, że kolejne organizowane przez Erwina wyprawy, zabierały jej kilkunastu członku w przeciągu lat. Był to porównywalny stopień bólu, który odczuwała w tym momencie Layla.
— Kochana, wiem że to boli — zaczęła powoli brunetka, wyczuwając moment, w którym rozdzierane przez cierpienie ciało, przestało drżeć — jednak pamiętaj, że masz tutaj jeszcze coś, co możesz naprawić. — dokończyła, gładząc kobietę po głowie.
— Nina może i jest na ciebie zła. — potwierdziła, powoli przełykając ślinę.
— Ale nie może się gniewać wiecznie. — jej głos stał się pewniejszy.
— Prędzej czy później z tobą porozmawia. Wystarczy cierpliwie poczekać aż emocje u was obu opadną. — poradziła, oddalając się od staruszki, ponownie przecierając jej policzki w celu pozbycia się łez.
Cisza ponownie okryła pomieszczenie, a serdecznie uśmiechająca się do Kastner twarz napawała ją nadzieją. Okularnica po raz kolejny udowadniała jak jej niesamowicie, niewytłumaczalna energia, potrafi podnosić ludzi na duchu. Widziało się w niej przyjaciółkę i traktowało jak siostrę, ponieważ ona była w stanie dać ci coś czego nie był w stanie nikt inny. I choć potrafiła być szalona, cholernie nieprzewidywalna i niezwykle denerwująca, to w całej tej swojej mieszaninie cech, kochało się ją za tą wyjątkowość.
— Dziękuję ci, Hanji. — słabym głosem, Layla wyraziła swoją wdzięczność, przymykając oczy.
Jej usta dalej drgały, włosy przyklejały się do spoconej twarzy, ale oczy nie były już tak bardzo pogrążone w rozpaczy. Niebieskie tęczówki, bijące podobnym blaskiem co te Niny, były niemal identyczne do tych które posiadała nowa pani Kapitan podczas pierwszych dni po przybyciu do korpusu. Obeznana więc w temacie Pułkownik wiedziała, że tylko czas będzie w stanie pomóc zranionej matce.
— Wszystko się ułoży. — pocieszyła po raz ostatni staruszkę.
Obdarzyła ją najbardziej rozweselającym uśmiechem, jaki w tej chwili potrafiła z siebie wykrzesać i wstała z pryczy. Obeszła, obserwującą ją wciąż kobietę dookoła, tylko po to by chwycić z plik kluczy i ruszyć w kierunku wyjścia z pomieszczenia. Nim jednak wyszła przez niewielkie, zakratowane drzwi, odwróciła się do pani Kastner po raz ostatni.
— Wyśpij się i odpocznij, a gdybyś potrzebowała towarzystwa, parę celi dalej znajduje się pokój przyjaciela twojej córki. Jeżeli go zawołasz na pewno ci w jakiś sposób pomoże. — poinformowała ją, puszczając eleganckie oczko, będące zarówno pewnego rodzaju zaczepką jak i sposobem na odciągnięcie myśli.
Zaraz po tym Hanji odwróciła się na pięcie, opuszczając pokój. Za chwilę drzwi z hukiem się zamknęły, a charakterystyczny, metaliczny dźwięk, przekręcania klucza w zamku odbił się od ścian echem. Tego dnia Zoe nie wypowiedziała już ani jednego słowa w kierunku Layli, a jej cichnące kroki, wciąż dudniły w głowie, pogrążającej się we śnie matki.
****
Te uczucie, które w tej chwili we mnie siedziało, nie było porównywalne do niczego innego. Wcześniejsze wiadomości, uczucie obserwacji, nadmierna ostrożność, która miała sprawić, że stanę się bezpieczniejsza, nie wywoływały tego co w tej chwili, to jedno pytanie.
Najgorsze w tym wszystkim jednak było to, że doskonale zdawałam sobie sprawę, kto je zadał. Wiedziałam kim była ta osoba i co mi zrobiła, do czego była zdolna się posunąć. Sytuację dodatkowo komplikowała moja matka, pojawiająca się tak samo niespodziewanie jak szlachetny kamień.
Trzymające pierścionek dłonie nadmiernie się pociły, a uczucie ciągłej obserwacji, zaczęło przyprawiać mnie o dreszcze. Głos rozsądku podpowiadał mi, że powinnam w tym momencie uciekać gdzieś gdzie było bezpieczniej niż tutaj, jednak ciało nie miało zamiaru się ruszać. Nie było dla mnie zbyt zaskakującym, że pierwszym miejscem o jakim jednak pomyślałam, okazał się być gabinet Ackermana, który dotąd był dla mnie jedyną linią obrony przed Chrisem.
Stres, wymieszany z adrenaliną skręcał mi kiszki, przyprawiając o mdłości, a uczucie duszenia powracało do mnie co chwilę, wprawiając mnie od nowa w stan paraliżu. Nie wiem ile już tak siedziałam. Zamknęłam się w pokoju, pozostawiając klucz w drzwiach i rozmyślając nie będąc w stanie pojąć tego co się wokół mnie dzieje.
Ciągłe nękanie przez nieoficjalne liściki potrafiło doprowadzać mnie do szaleństwa, te wszystkie zlewające się emocje przez nagły narzut wszystkiego w jednym momencie też nie dawały się na niczym skupić, a nowe obowiązki wcale nie odpuszczały. Teraz byłam Kapitanem i miałam pod sobą ludzi, więc musiałam być silna. Silniejsza niż kiedykolwiek wcześniej. Tylko, że wcześniej czułam wsparcie od innych, a w tej chwili miałam wrażenie, że zostałam kompletnie sama.
Możliwe, że były to tylko moje przywidzenia, jednak od czasu przerwy świątecznej nasze relacje, kontakty pomiędzy nami, niezmiernie się ochłodziły. Hanji zajęta dokumentacją, praktycznie mnie nie odwiedzała, grupka młodszych zwiadowców, z którą spędzałam czas na stołówce, jadła dużo później albo wcale, mnie pozostawiając kompletnie samą, a Levi jak to Levi, od czasu incydentu w szpitalu, ani razu się do mnie milej nie odezwał. Nie można było zgadnąć też w żaden sposób co siedzi mu w głowie, choć kiedyś wydawało się to tak łatwym zadaniem.
Po wyprawie natomiast sama osoba Erwina, która uspokajała moje myśli wcześniej, stała się dla mnie obca. Kim jest człowiek, przedkładający cel ponad drugiego człowieka? Nikim innym niż potworem. W tym jednym Smith wydawał się przypominać nieugiętego w swoich zasadach Bowmana.
Nasilające się duszności, zaczynały utrudniać mi oddychanie, a nie pojawienie się na stołówce ani razu tego dnia, odbijało się na moim ciele, wywołując ból głowy. Skurcze żołądka jakoś dało się znieść, jednak ucisk przypominający migrenę, sprawiał, że wszelkie wykonywane przeze mnie czynności stawały się dwa razy trudniejsze.
Słońce zaczynało znikać za murem, a ja męczyłam się ze swoim ciałem, które niekontrolowanie zaczynało się trząść. Miewałam już momenty, w których psychika przejmowała mnie w całości, nie biorąc w ogóle pod uwagę tego co tak naprawdę powinnam zrobić. Miało to miejsce chociażby bezpośrednio w grocie za murami.
Wstałam, jakimś cudem utrzymując się na chwiejnych nogach i trzęsącą się ręką wsunęłam na palec serdeczny pierścionek, czując ściskający mnie w klatce piersiowej ból. Nie mogłam go zgubić, nie gdy nie byłam w stanie określić lokalizacji Chrisa, nie wtedy kiedy moja matka znowu znalazła się tak blisko niebezpieczeństwa. Kartkę zwinęłam w tej samej dłoni, zarzucając na siebie jeszcze moją narzutę.
Teraz potrzebowałam świeżego powietrza bardziej, niż czegokolwiek innego. Tylko towarzystwo natury i ciszy pomagało mi się w jakimś stopniu zrelaksować, a mijający czas wspierał mnie w pozbywaniu się złych emocji.
Chwytając za rączkę drzwi balkonowych, pociągnęłam je do siebie, zderzając się z orzeźwiającym zapachem kwitnących kwiatów. W końcu była wiosna, a znajdujące się na terenie siedziby drzewa, nie były tylko tymi iglastymi. Żołnierze często wykorzystywali owocujące korony czereśni, wiśni, czy jabłoni, jako miłe urozmaicenie posiłków. Owoce stawały się dla nas jedynymi słodyczami, a przyrządzane z nich ciasta, cieszyły podniebienia. Szkoda, że występowało to tylko przez pewien okres, po którym znów powracało do nas żywienie się marnym kisielem ukręconym z posklejanej kaszki. Wszystko jednak jak i to miało szansę się powtórzyć, a tylko los decydował o tym czy komuś znowu będzie dane doświadczyć ich doskonałości.
Podchodząc do odgradzającego mnie od niebezpieczeństwa murku, ostrożnie zamortyzowałam się wciąż niepewnymi dłońmi i usadowiłam tuż na jego krawędzi. Nogi spuściłam w dół, szczelniej przykrywając ramiona, czerwonym materiałem. Spojrzałam na stopy nie dostrzegając pod nimi żadnego podłoża i westchnęłam męczeńsko, zastanawiając się co by było gdybym przez przypadek ześlizgnęła się, spadając w dół. Patrząc na wysokość, na jakiej się znajdowałam z całą pewnością zginęłabym dotykając ziemi. Bez sprzętu nikt nie przeżyłby takiego upadku, nawet ja.
Nigdy nie zastanawiałam się tak naprawdę ile dla kogoś znaczę i jak zachowałaby się bliska grupa osób, dowiadując się o mojej śmierci. Nie miewałam też myśli samobójczych, a ze wszystkimi trudnościami zawsze wydawałam sobie radzić. To był pierwszy raz, kiedy w ogóle wyimaginowałam sobie taką wizję w głowie.
Znajdowałam się w depresyjnym humorze, pozbawiona gruntu pod nogami, z ciężarem na moich barkach, który sama dobrowolnie zgodziłam się przyjąć, próbując pozyskać jakąkolwiek dawkę szczęścia. Nic dziwnego, że skoro wszystko przygniotło mnie aż do tego stopnia, łącząc się w każdym punkcie z przeszłością, nie omieszkałam przez krótką chwilę spojrzeć na życie z tej złej perspektywy. Ze strony człowieka, który chciałby wiedzieć, czy ktoś by po nim płakał, a śmierć nie okazałaby się dobrym wyjściem, uwalniającym nas od wszelkich trosk. W końcu, czy Olivia na samym końcu się nie uśmiechała, promieniejąc szczęściem bardziej, niż podczas swojego ofiarowanego czasu?
Gdy tylko wyobrażałam sobie swoje bezwładne ciało, roztrzaskane na ziemi, zastanawiałam się tylko, kto byłby pierwszym, który by je znalazł. Komu przekazałby informację i jak wyglądałyby twarze tych na których mi zależy, w momencie, gdyby dowiedzieli się, że już nigdy nie obdarzę ich uśmiechem. Byłam ciekawa jak zareagowałby Levi...
I choć próbowałam wyobrazić sobie jego sylwetkę, sposób zachowania, odruchy, a nawet osobę, która mogłaby go powiadomić o mojej śmierci, to nie potrafiłam założyć jaką miałby wtedy minę. Czy obojętność, dalej gościłaby na jego twarzy? Czy zatęskniłby za mną chociaż przez krótką chwilę? A może uroniłby nawet jedną łzę, gotową uczcić moje istnienie? Prychnęłam pod nosem, kręcąc przy tym głową. To niemożliwe.
Nawet w takich momentach jak ten, obraz Ackermana zawsze sprytnie wkradał mi się do głowy od nowa tylko upewniając mnie o moich uczuciach do niego. Pokazywało to jak silne one były i jak poszczególne emocje, potrafiły kierować mnie szlakiem prosto w jego kierunku. Ponieważ jak bardzo bym się nie starała, zawsze będzie on dla mnie najważniejszą osobą zaraz po Olivii. Nie zmienię tego i nie chcę tego zmieniać. Taka jest rzeczywistość.
Westchnęłam męczeńsko, przecierając twarz wolną dłonią. Chłodna skóra kolejno zetknęła się najpierw z czołem, później z nosem, a na samym końcu z policzkami, które o dziwo okazały się być całe mokre. Ze zdziwieniem odsunęłam rękę od twarzy, przyglądając się wilgotnym palcom, które pod wpływem słonej substancji, lśniły się pod wpływem znikających stopniowo za murem promyków słońca. Nawet nie zauważyłam kiedy zaczęłam płakać, kierowana nie tyle co smutkiem, a bezsilnością.
— Jesteś żałosna. — wymamrotałam w przestrzeń, pozbywając się niechcianych łez.
Chłodny wiaterek rozwiał mi włosy, a znajomy zapach uderzył w nozdrza. Nie wiem sama czy miałam już omamy, czy naprawdę byłam w stanie wyobrazić sobie zapach perfum Levi'a nawet w takim stanie. Przymknęłam oczy, próbując się skupić na cytrynowej woni, a wzmożona ostrożność na chwilę przyćmiła mi umysł, dając chwilowe poczucie relaksu. Cholera, dlaczego to wszystko musi być takie skomplikowane?
Nie trwało to jednak długo. Nawet coś tak drobnego, potrafiło zostać zabrane przez strach, wywołany nagłym zatrzaśnięciem drzwi balkonowych. Natychmiastowo odwróciłam się w ich kierunku, dostrzegając jedynie znikającą w oddali sylwetkę postaci. W klatce piersiowe od nowa zebrała się adrenalina, przyśpieszające bicie mojego serca, a wytrzeszcz oczu wydawał się mnie nawet boleć.
Pośpiesznie odwróciłam się na murku, zeskakując z niego, tylko po to, by zaraz po znalezieniu się obok wejścia, dowiedzieć się iż zamek został zaryglowany przy pomocy mojego stolika. Ten kto to zrobił, ewidentnie pragnął mnie zastraszyć, a przez cały ten liścik i pierścionek z wcześniej, cholernie mu się to udawało. Jedyną ulgą jaką mogła mi przynieść ta sytuacja, była pewność, że uciekającą osobą nie był Chris. Nieznajomy miał dużo jaśniejsze włosy od Bowmana, a już na pewno był od niego wyższy.
— Kurwa! — krzyknęłam, uderzając w szybę, która wydała z siebie charakterystyczny dźwięk.
Nie dość, że z każdą chwilą robiło się coraz chłodniej, to jeszcze ten ktoś dosłownie uciekł mi sprzed nosa, wykorzystując jedyny moment mojego przytępienia. Na domiar złego, w czasie gdy nie zważając na nic, rzuciłam się w kierunku drzwi, gdzieś przepadła moja czerwona narzuta, najprawdopodobniej spadając z dużej wysokości, gdzieś na dół.
— Cholera jasna! — pisnęłam, siłując się z wciąż nieustępującymi wrotami.
Jeżeli nie uda mi się ich odblokować, pozostanie mi tylko nadzieja na to, że ktoś z zaciekawionych moim stanem osób, pofatyguję się i mnie odwiedzi. I choć w niskim stopniu było to możliwe, gdyż nikt poza Hanji do mnie nie przyszedł, to istniała jeszcze opcja dostarczenia dokumentów. Że też w takim momencie mogły mnie wybawić nawet obowiązki.
Słońce jednak w końcu znikło za murem, po jakimś czasie ustępując miejsca księżycowi, a ja wciąż siedziałam w tym samym miejscu, całkowicie rezygnując z walki, czy jakichkolwiek prób wołania o pomoc. Jeżeli do tej pory nikt się tutaj nie pojawił, to znaczy, że już nikt miał nie przyjść.
Kilka długich godzin ciągnących się w nieskończoność, podczas których zdążyłam posegregować sobie w głowie wszystkie sytuacje i pytania. Większość spraw została przeze mnie przemyślana i starannie poukładana, jednak w dużej mierze, wciąż pozostawało wiele niedopowiedzeń.
Leviathan zniknął gdzieś bez słowa, nasuwając wszystkim na myśl swoją śmierć. W rejestrach zwiadowczych nawet już nie widniało jego imię, jakiś tajemniczy mężczyznach o włosach w odcieniach ciemnego blondu, ubrany w mundur naszego korpusu, który prawdopodobnie przyniósł wiadomość od Chrisa, pragnącego dokonać na mnie zemsty, a na koniec jeszcze interwencja mojej matki, nieprowadząca do niczego dobrego, jak tylko do kłótni.
Słowa wypowiadane wtedy w lochach, były czystym wyrazem moich emocji. Wszystko pamiętałam jak przez mgłę, a utrwalone zostało tylko poczucie ogromnego żalu, do osoby, która sprowadziła mnie na ten świat. I nawet wspomnienia o wspólnym szyciu ubrań, gotowaniu oraz letnich spacerach, nie były w stanie nakłonić mnie do pełnego wybaczenia. Ponieważ zdrada kogoś o kogo walczyło się całym swoim sercem, a przez spory okres czasu, był on jedynym co utrzymywało cię przy życiu, bolała bardziej niż dręczenie Chrisa, bardziej niż to co mi zrobił i bardziej niż całe okrucieństwo, którego doświadczyłam. Tkwiła we mnie tylko uraza.
Topaz pod wpływem światła rzucanego w księżyc, który lada dzień miał się znaleźć w pełni, wciąż napawał mnie lękiem. Miałam świadomość tego, że w tej chwili młody Bowman doskonale zdawał sobie sprawę, że mam go na sobie, a każda myśl o tym jednym pytaniu sprawia, że mam ogromne problemy z lękiem. To prześladowanie zaczynało wkraczać na całkiem nowy poziom, a ja choć dalej na wpółślepo, zaczynałam dostrzegać jakie to robi się niebezpieczne. Chris przechodził do czynów, a nie tylko słownych gróźb. Bóg jeden wie, do czego jeszcze mógł się posunąć...
Wzdrygnęłam się, czując chłodny powiew wiatru, na karku. By jakoś temu zaradzić, pociągnęłam za wstążkę, rozplątując moje ograniczone dotąd loki. Przy aktualnej długości nie kręciły się już co prawda tak jak kiedyś, jednak prostymi nikt też raczej by ich nie nazwał. Ten mały gest potrafił jednak zapewnić mi odrobinę ciepła, chociaż w tamtym miejscu. Ściśnięty żołądek wydał z siebie charakterystyczny odgłos, a jego ściśnięcie zaczynało się z każdą kolejną chwilą nasilać, powodując, że odruchowo przycisnęłam dłonie do pasa, dociskając je dodatkowo. Wzięłam głębszy wdech, nabierając do płuc odrobinę więcej powietrza, tylko po to by nacieszyć się złudnym uczuciem napełnienia. Ominięcie śniadania, to nie był dobry pomysł...
— Chyba coś zgubiłaś. — nagły głos, sprawił, że aż podskoczyłam, odwracając się czym prędzej w stronę drzwi.
I o dziwo, w przejściu stała osoba, której najmniej się spodziewałam. Czerwony materiał narzuty, był lekko wybrudzony od błota, a trzymająca go ręka, starała się oddalić go od siebie w jak największym stopniu, co z mojej perspektywy wyglądało dość śmiesznie. Stał przede mną człowiek, który najbardziej z korpusu nienawidził brudu — sam Levi Ackerman we własnej osobie.
Twarz miał jak zwykle obojętną, sylwetkę odzianą w odmienny od munduru strój cywilny, a włosy w nienaturalny sposób potargane. Jedna ręka owinięta była w temblak przewieszony przez szyję, natomiast druga, gdy tylko zdał sobie sprawę, że nie doceniłam wcale aż tak jego gestu, natychmiast puściła czerwony materiał, który niechlujnie spadł na kamienną podłogę specjalnie wyłożonego balkonu.
Prychnęłam, dostrzegając jego wywyższające się spojrzenie, które jakby celowo łączyło się w tym momencie z moim. Już od bardzo dawna nie inicjował kontaktu wzrokowego, od dawna też nie był w moim pokoju, uginając się granicom swoich zasad. I tylko to chyba sprawiało, że nie potrafiłam się na niego w tej chwili gniewać.
— Co cię do mnie sprowadza, Kapitanie? — zagaiłam, klepiąc dłonią na miejsce obok mnie, sugerując by ten się do mnie przysiadł.
Przybrałam na twarz dużo mniej wymuszony uśmiech i spojrzałam na wyjątkowo czyste niebo. Pomyśleć, że po takim upływie czasu znów znajdujemy się na tym samym balkonie, choć w kompletnie innych okolicznościach, a ja i tak czuję jakby nic się pomiędzy nami nie zmieniło. I jest to zarówno tam smutne, jak i piękne. W pewnym sensie daje mi nadzieję, na to, że jaki Levi by nie był, zawsze pozostanie wierny swoim ideałom.
— Tch, głupie pytanie. — mruknął, przeskakując przez balustradę, jakby ta złamana ręka była dla niego niczym.
W przeciwieństwie do mnie, był dużo mocniej poobijany i powinien uważać na to jak się porusza, a co dopiero wykonywać takie gwałtowne gesty. Mi wystarczyła doba, by odzyskać straconą energię i oswoić się z siniakami, natomiast jemu potrzebne było około miesiąca. Nie służyły mu kontuzje.
— Gdybym nie trafił na ten czerwony koc, nigdy bym tutaj nie przyszedł. — mruknął, będąc tak samo brutalnie szczerym jak zawsze.
Przewrócił oczami, odsuwając się trochę dalej ode mnie. Była to nieznaczna zmiana i ktoś normalny, w przeciwieństwie do mnie by jej nie zauważył, jednak ja nie byłam już kimś przeciętnym. Byłam niedawną mieszkanką Podziemi. Stamtąd nie wychodziło się już takim samym.
Nie powiem, że jego reakcja nie wywołała we mnie żadnych emocji, ponieważ każdy gest i każde słowo przez zbytnie przywiązanie, zawsze potrafiło mnie ranić. Tym razem również nie obeszło się bez ukłucia smutku w klatce piersiowej, jednak w towarzystwie kogoś takiego jak Levi, potrafiłam je od siebie odganiać. Przy nim nie można było się skupić na tak negatywnym odczuciu, aż na tak długi czas, gdyż szalejące w brzuchu motyle, szybko dawały radę je odpędzić.
Przerwałam chwilę ciszy, cichym chichotem, domyślając się dlaczego tak bardzo próbował mnie teraz od siebie oddalić. Moja narzuta nie była jedynym powodem dlaczego tutaj przyszedł. Dawno mogłam już przecież spać, a on mógł polecić komuś przyniesienie mi jej, nawet kolejnego dnia, a jednak sam zdecydował się przyjść, w dodatku właśnie teraz. I to tutaj było istotne. Gdyby dalej chciał mnie unikać, nie zrobiłby czegoś takiego, a to oznaczało, że coś zmieniło się w jego myśleniu. Coś istotnego zmieniło się w nim samym.
— Przyznaj, że po prostu chciałeś mnie zobaczyć. — drażniłam się, obrzucając go podobnym rodzajem spojrzenia, co te jego.
Wymowna cisza i brak reakcji z jaką się jednak spotkałam, a wręcz ucieczka wzrokiem w jakiś dalszy punkt, dawały mi odpowiedź. Takie sytuacje bowiem nauczyłam się wykorzystywać, jako znak potwierdzenia, niemal w identyczny sposób tak jak młody Bowman. Ponieważ ludzie wyobcowani mieli zwyczaj odpowiadania na najważniejsze pytania, brakiem odpowiedzi.
I siedziałam tak z nim, Bóg wie ile czasu, po prostu chłonąc jego obecność, wraz z cytrynową nutą, wymieszaną z wodą kolońską, tak egoistycznie ciesząc się, że ze mną jest. Napawałam się tą krótką chwilą spokoju i stałości jaką mi dawał. Momentem, w którym nie musiałam uważać na siebie, bo dobrze wiedziałam, że nawet z kontuzją, w razie potrzeby, mnie obroni.
Nie przeszkadzała mi nawet o wiele za niska dla mnie temperatura, bo dla tych kilku minut z nim, byłam w stanie się poświęcić, ryzykując późniejszym przeziębieniem. Ryzykowałam, ponieważ tak bardzo mocno mi na nim zależało, ryzykowałam, ponieważ dla niego warto było zaryzykować. Nawet nie zauważyłam kiedy moje zauroczenie, przekształciło się w coś silniejszego, sprawiając, że nie tylko pociąg fizyczny mnie do niego pchał. Zależało mi na tym, żeby to jemu zaczęło zależeć na mnie.
— Sama zastawiłaś sobie te drzwi dla zabawy, czy ta menda w okularach, zdążyła jeszcze cię odwiedzić? — nagłe pytanie, było nie tyle co zaskakujące, ale i dość zabawne.
Dobry humor wręcz się z niego wylewał, co stawało się teraz nieco dziwne. Hanji przecież jeszcze dzisiaj, ostrzegała mnie przed jego wyjątkowo markotniejszą niż na co dzień, naturą. Ackerman jednak wbrew jej słowom naprawdę nie przypominał siebie. Rzadko kiedy taki był.
— Gdybym to była ja, już by mnie tutaj nie było. — posłałam w jego kierunku szeroki uśmiech, by tak samo jak te poprzednie, również został zignorowany.
— Więc skoro nie Hanji, to kto? — spoważniał, powracając ku mojej radości do poprzedniego położenia. Było mi to na rękę, gdyż strona jaką był do mnie zwrócony, była niezwykle atrakcyjna. Wszystko w nim jest idealne.
— Nie wygłupiaj... — zaczęłam, jednak on nie dał mi dokończyć.
— Jeżeli myślisz, że nie widzę twoich dziwnych zachowań, to się mylisz. — przerwał mi, osaczając mnie chłodnym kobaltem.
Serce zabiło mi szybciej, a oddech na chwilę ugrzązł w piersi, sprawiając, że mimowolnie sapnęłam, wciąż próbując objąć kontrolę nad sytuacją. Zaschło mi w ustach, a własna głupota zaczynała zbierać na mnie swoje żniwa. Mogłam spodziewać się, że nawet jeżeli wszyscy inni niczego nie zauważą, to on będzie pierwszym który coś wychwyci. Ponieważ nawet jeżeli wypierałby się swoich uczuć, nigdy do końca nie dałby rady ich stłumić.
— Nie wiem. — odpowiedziałam w końcu, uginając się pod jego naciskiem.
Musiałam to przyznać. W niczym nie kojarzyłam osoby, która sprowadziła na mnie konieczność przesiadywania na dworze. Włosy, plecy, a nawet szczątkowy sposób ruchu, znikających szybko pleców, w niczym nie przypominał mi kogokolwiek. Ten ktoś był mi całkowicie obcy, a możliwość że wniknął w nasze szeregi tylko na te kilka chwil, była zbyt prawdopodobna.
— Nie widziałam. — przyznałam, wyczuwając jak mało prawdopodobnym jest, by czarnowłosy uwierzył w moje wcześniejsze słowa.
— Tch. — prychnął, uwalniając mnie od swojego natarczywego spojrzenia.
— Masz mi powiedzieć, jak to się powtórzy. — rozkazał, całkowicie nieświadom tego kim się stałam.
Awans był tym, czego potrzebowałam, by robić to co mi się żywnie podoba. Sposobem żeby Levi porzucił swoje zasady i nie musiał obchodzić się ze mną jak z podwładną, a z kimś równym sobie. I choć na samym początku, bardzo chciałam mu powiedzieć, tak teraz zatajanie tego i próbowanie swoich sił jako ktoś o niższym stopniu, nie wydawało się być takie złe.
Gdyby dopuścił mnie do siebie ze świadomością, że wciąż znajduje się pod jego skrzydłami, świadczyłoby to o tym jak silne jest jego uczucie. Tak mocne, że zdołałoby pokonać postawione przez niego mury. Natomiast, gdyby wciąż zasłaniał się stanowiskiem, wiedziałabym na czym stoję i czy warto jest skupiać się na nim, a nie na przykład na misjach.
— Jasne, Kapitanie. — odpowiedziałam zdawkowo, nie przywykając jeszcze do swojej nowej funkcji, co tym razem okazało się całkiem przydatne.
— Pamiętaj, że jeżeli czujesz się w jakiś sposób zagrożona, zawsze jestem żeby ci pomóc. — jego szczery, aczkolwiek wciąż chłodny ton, przyprawiał mnie od dreszcze.
Prawie nigdy nie wykazywał wobec mnie troski, a jeżeli już coś takiego miało miejsce, to działo się to w skrajnych sytuacjach, gdzie było to po prostu mi potrzebne. Tym razem sam wyszedł z inicjatywą, wypowiadając zaskakujące, jak na jego zgorzkniałą osobowość, słowa. Jednak wydawały mi się one zbyt znajome, bym nie zaczęła nad nimi rozmyślać. Co prawda wydźwięk był inny, ale sposób oraz samo zgranie ze sobą poszczególnych wyrazów, przywoływały mi na myśl coś co już kiedyś wydawałam się widzieć. Nie mogłam sobie jedna przypomnieć dokładnie, co to mogło być, ani do kogo mogłabym je przypisać.
— Zapewnię ci bezpieczeństwo, więc przychodź do mnie gówniarzu, póki ktoś nie posunie się dalej. — prychnął, inicjując kontakt fizyczny.
Pośpiesznie przyłożył swoją dłoń do czubka mojej głowy i bezceremonialnie potarł nią, plącząc mi przy tym włosy. Gest ten wywołał rozprzestrzeniające się mrowienie, które od miejsca styku jego palców ze skórą mojej głowy, roznosiło się po całym moim ciele. Znajome ciepło znów zagościło na moich policzkach, stawiając za pewniak to, że rumienię się jak dorodna piwonia. Ten mężczyzna przez każdą swoją czynność, czy odruch potrafił sprowadzić mnie do czasów, gdzie miałam naście lat. Nie zachowywałam się w tym momencie jak dorosła, dojrzała kobieta, z bagażem doświadczeń, ponieważ takowy tez posiadałam, a jak typowa gówniara, którą również mnie i nazwał.
— Co ty tak nagle? — spytałam, przełykając, pojawiającą się w moim gardle gulę.
Pomyśleć, że wystarczyło tak niewiele z jego strony, żeby doprowadzić mnie do takiego stanu. Już w samej jego obecności miałam problem z normalnym myśleniem, skupieniem się na aktualnych wątkach, a nie na pobocznych wersjach, do których zdarzało mi się uciekać. Granica pomiędzy jawą a snem, wydawała się być przy nim niezwykle cienka i nigdy też przez to nie mogłam być całkowicie pewna, czy to co mi powiedział, nie jest przypadkiem tylko naprawdę pięknym marzeniem.
— Tch, nagle co? — odpowiedział mi pytaniem, na pytanie wyraźnie się pesząc.
Szybko zabrał swoją dłoń, ponownie się ode mnie oddalając. Głowę obrócił w przeciwnym kierunku, próbując przede mną ukryć pojawiający się na jego twarzy uśmiech. I choć był naprawdę niewielki, a jego usta tak naprawdę tylko drgnęły, to widząc go, byłam naprawdę szczęśliwa. Miło było wiedzieć, że takie drobne gesty, wywołują nie tylko we mnie skrajne uczucia.
— Martwisz się o mnie? — wychyliłam się, próbując lepiej dostrzec jego wyraz twarzy.
Zawiodłam się jednak, ponieważ podczas tej krótkiej chwili, on zdążył doprowadzić się do porządku, pokazując mi jedynie opanowane oblicze, godne imienia Najsilniejszego Żołnierza Ludzkości. Uniosłam wyżej brwi, oczekując jego odpowiedzi, a ten kątem oka widząc, że nie dam mu spokoju, był zmuszony mi jej udzielić.
— Chciałabyś. — mruknął, przewracając oczami.
— Skąd w ogóle takie wnioski? — dopytywałam, wyraźnie nie dając mu ani chwili wytchnienia.
— Tch, słowa tej staruchy wydały mi się podejrzane. — prychnął, marszcząc brwi w momencie, by dla zapewnienia sobie większej ilości ciepła, się do niego przysunęłam.
Stykałam się teraz ramieniem z jego zagipsowaną ręką, która dopiero od łokcia pokryta była charakterystyczną, dla tego rodzaju opatrunku, zatwardziałą mazią. Ciepło jego skóry docierało do mnie więc bardziej niż bym się tego spodziewała, a zważając na panująca na dworze temperaturę, wydawał się być cieplejszy bardziej niż zwykle. Cały dzisiaj był jakiś taki bardziej...
Zachęcający jednak okazał się fakt, że nijak nie skomentował mojego zachowania, po prostu niemo je akceptując. Nie wzdrygnął się, nie odsunął i nie powiedział niczego, co świadczyłoby o tym, żeby chciał bym się odsunęła. Dosłownie łamałam jego przestrzeń osobistą, a on nie miał ku temu nic przeciwko. Czyżby domyślił się, że zrobiłam to tylko dlatego, że było mi zimno?
— Nie przejmuj się nią. Na pewno kłamała. — próbowałam oddalić na dalszy plan, rozmowę o mojej rodzicielce.
Posuwając się odrobinę dalej, oparłam głowę na jego ramieniu, wyczuwając w tym momencie jego mocno wyczuwalne spięcie. Ułożyłam się wygodnie w zgięciu jego szyi, zaciągając się niezauważalnie dwa razy intensywniejszym niż zwykle, zapachem jego wody kolońskiej. Wewnętrznie rozpływałam się w tym uczuciu, a powolny oddech, jaki w tej chwili słyszałam, tak opanowany i równomierny jak równa tafla jeziora, na której nie było ani jednej oznaki, powstania fal, dawał mi wytchnienie. Jego bliskość, sprawiała, że nawet ten temat nie wydawał się być tak straszny.
— Choć zafajdana, to wyglądała na prawdomówną. — wymamrotał, z widoczną trudnością kontrolując wciąż niezmącony oddech.
— Wierz w co chcesz. — zacmokałam, uśmiechając się pod nosem.
Mimo wszystko pojawiający się w mojej głowie obraz, zapłakanej matki, która mimo sytuacji w jakiej była, wciąż starała się mnie ochronić, sprawił że nabrałam mieszanych uczuć. To co mi jednak zrobiła, w jaki sposób się mnie wyrzekła, nawet nie próbując werbalnie zadziałać, wciąż bolało mnie zbyt mocno, bym była w stanie do końca jej wybaczyć, a co dopiero zaufać. Było za wcześnie na to i wszyscy, a już w szczególności ona, dobrze powinni o tym wiedzieć.
— Nie zdziw się jednak, jeżeli ta "starucha" jak ją nazwałeś, wbije ci nóż w plecy. — wysyczałam, zagryzając wargę.
Nie wiedziałam do czego dążył Levi, jednak stanowczo chciałam go od tego odwieźć. Jeszcze nigdy nie spotkałam się z tym, żeby zależało mu tak na takiej sprawie. Co prawda sposób w jaki to pokazywał, wciąż pozostawał bardzo wulgarny, jednak tylko tak potrafił nadać sytuacji charakteru oraz wydźwięku, jakiego ona z pewnością potrzebowała.
Zniechęcona jego zawziętością, powoli się od niego odsunęłam, wracając do swojego wcześniejszego położenia. Oddalona tak od jego ciała o kilka centymetrów, pozostawiając pomiędzy nami przestrzeń, jasno dałam znać, że nie zamierzam dłużej kontynuować tego wątku. I choć zrobiło mi się zimno do tego stopnia, że zmuszona byłam objąć się ramionami, to nie zamierzałam się już tego wieczoru poświęcać, narażając na odrzucenie.
— To nie moja sprawa. — powiedział wreszcie, przerywając chwilę trwającej dotąd ciszy, która wywołała pomiędzy nami dziwnego rodzaju napięcie. Było ono porównywalne w niewielkim stopniu do tego, które panowało tamtego dnia w jego gabinecie, podczas naszej chwili zapomnienia. I ilekroć tylko ono występowało, wiedziało się, że zaraz nastąpi coś gwałtownego, czego żadne z nas nie mogłoby pojąć.
— Nie twoja. — potwierdziłam, przełykając ślinę — Sam zacząłeś jednak ten temat, więc z łaski swojej też go skończ. — nakazałam, czując jak wzbierać zaczyna we mnie irytacja.
Choć rzadko się na niego denerwowałam, to dzisiaj akurat łatwo było mnie do tego sprowokować. Ponieważ wyprałam się już do tego stopnia z emocji, że nawet najmniejsza niechciana myśl, czy słowo, było w stanie wprawić mnie w stan furii. Czułam jak adrenalina zaczyna napływać wraz z krwią do serca, powodując jego szybsze bicie, a wpływ jego bacznego spojrzenia wcale mi tego nie ułatwiał, tylko bardziej jeszcze pobudzając.
— Mam na myśli to, że rozmowa jest w stanie dużo zmienić. — wymamrotał nagle, próbując w jakiś sposób zmienić mój tok rozumowania. Było już jednak o wiele na to za późno.
— Tch, odezwał się nagle wielce rozmowny. — odburknęłam, w panice zaczynając, zamaszyście gestykulować, co tylko dodatkowo wydawało się zaostrzać sytuację.
— Dlatego, idź do niej jutro, póki ta starucha dalej tam jest. — również wydawał się być nieustępliwy.
Jego wyraz twarzy znacznie się zaostrzył, a mięśnie stały się wyraźnie napięte. Ta rozmowa nie była wygodna dla żadnej ze stron, jednak oboje z jakiegoś powodu dalej ją ciągnęliśmy, dając porwać się uciskającemu nasze serce, niezrozumiałemu uczuciu.
Nastała chwilka ciszy, podczas, której Levi wyraźnie walczył z samym sobą, zastanawiając się, w jaki, najbardziej odpowiedni sposób mógłby mi przekazać, to co siedzi mu w głowie. Konfrontowaliśmy ze sobą spojrzenia, skupiając się nie tyle co na mowie ciała, a na tym co siedzi w naszych duszach. I żadne z nas nie mogło się czegokolwiek w tym dopatrzeć.
Wystarczyło jednak kilka minut, bym była w stanie rozszyfrować o co może chodzić. Lekko zaciśnięte usta, wraz ze szczęką, iskierka smutku w kobaltowych tęczówkach, która wyrywała się z niego zbyt bardzo, a na samym końcu drżenie jednej z rąk. To wszystko doprowadziło jednak do tego, że czarnowłosy zdecydował się się wstać, obserwując mnie odtąd tylko z góry.
Jego ciemne kosmyki powiewały na wietrze, a ukrywająca się pod ich cieniem twarz, była ledwo dostrzegalna w świetle padającego na nas księżyca. Nie była to pełnia, więc nie można się było spodziewać tego iż sytuacja nagle się poprawi. Ponieważ tylko podczas pełni światło wydawało się być najjaśniejsze.
— Ponieważ, ty masz jeszcze kogoś, kogo możesz nazwać swoją rodziną. — zgorzkniałe słowa, przesączone ogromną ilością żalu, wyszły w końcu z jego ust, ściskając moje serce do cna.
Powiedział to tak niespodziewanie i tak emocjonalnie, że odebrało mi mowę. Oddech ugrzązł mi w piersi, a usta uchyliły się, całkowicie nie wiedząc w jaki kształt powinny się do końca ułożyć. Doskonale zdawałam sobie sprawę z przeszłości Ackermana, a to że walczył z samym sobą, żeby mi to powiedzieć, żeby nawiązać do własnych doświadczeń, tylko głęboko potwierdzało, co tak naprawdę myślał o mojej lekceważącej postawie. Cholera!
Znowu byłam strasznie egoistyczna, zapominając o tym, że on miał dużo gorzej, że nie jestem jedną z najnieszczęśliwszych osób jakie tylko stąpały po świecie. Nie byłam przecież sama. Nawet jeżeli matka bardzo mnie zraniła, wyparła się mnie, popełniła błąd, to jednak wciąż była moją matką. Dalej ją miałam, w dalszym ciągu mogłam coś zrobić, wciąż mogłam z nią porozmawiać i to naprawić. Miałam tą szansę, podczas gdy Levi nigdy nawet takiej nie dostał.
Oczy mi się zaszkliły, a myśli zalewające umysł, nawet nie pozwoliły mi na to by w pore zorientować się, że sylweta Kapitana zniknęła za drzwiami balkonowymi. Chciał ponownie zostawić mnie samą, zapewne również i siebie odcinając od dręczącej przeszłości, tylko po to bym też się męczyła. Jego odejście miało sprawić, że oboje cierpielibyśmy tylko bardziej.
— Levi! Zaczekaj! — krzyknęłam, podrywając się do pogoni za nim.
Mój głos był zrozpaczony, a przemykając przez próg, niemal nie zabiłam się na własnej narzucie, którą Ackerman zdecydował się wbrew swojej naturze, pozostawić na ziemi. Nie chciałam zostawiać tego w takim stanie. Nie miałam zamiaru być powodem przez który mógłby czuć się smutny. Chciałam dawać mu jedynie szczęście.
Uczucie ulgi przyszło do mnie jednak dopiero w momencie, gdy dostrzegłam w drzwiach jego charakterystyczne podcięcie, a chłodny głos kolejny raz tego wieczoru, zdecydował się obdarzyć mnie zainteresowaniem. Byłam wdzięczna losowi za to, że udało mi się zdążyć przed tym nim wyszedł.
— Czego? — mruknął, odwracając głowę w moim kierunku.
Nie miał zamiaru zostawać tutaj dłużej, a jego aparycja wyraźnie mnie o tym informowała. Nie dziwiłam mu się. Każdy po czymś tak trudnym, chciałby po prostu uciec do swojego zamkniętego pokoju i zaszyć się w nim najlepiej na resztę życia. Widząc go takiego poczułam, ukłucie smutku, które w późniejszym terminie zdecydowanie będę musiała mu wynagrodzić herbatą.
— Przepraszam. Nie chciałam cię zranić. — odparłam, biorąc głębszy wdech. Dasz radę!
— Nie to miałam na myśli, po prostu, ciężko mi jej wybaczyć. — przyznałam, przechodząc tonem w stronę bardziej skruszonego wydźwięku.
Nadzieja jednak pojawiła się dopiero w momencie, gdy zwrócił się w moim kierunku, poprawiając jedną ręką, swoje potargane włosy, jakby było to zaledwie typowym dla niego odruchem. Choć tak naprawdę, ci lepsi obserwatorzy dobrze zdawali sobie sprawę, że jest to tylko teatralny wyraz tego jak bardzo jest wyobcowany w danej sytuacji.
— Czasami trzeba zacisnąć tyłek i przełknąć swoją dumę. — pouczył mnie, przerywając chwilę trwającej niepewności.
I to był moment, w którym już byłam pewna, że mi wybaczył. W ten swój pokrętny sposób przekazał mi swoją aprobatę oraz akceptację, po prostu pozostając w dalszym ciągu sobą. W przeciwieństwie do innych nie trzymał się powtarzalnych schematów, wypracowując swój własny, aczkolwiek wyjątkowo zawiły sposób komunikacji z innymi. Dodawało mu to tylko punktów do atrakcyjności.
— Wiem, wiem, dlatego chciałam cię prosić, żebyś jutro do niej ze mną poszedł. — szybko przeszłam do rzeczy, chcąc w pewien sposób załagodzić temat.
Otrzymywanie rady od Najsilniejszego Żołnierza Ludzkości, też przecież nie zdarza się zbyt ciężko, a to co był mi w stanie dzisiaj przekazać, okazało się dużo bardziej wartościowe, niż cokolwiek do czego ja próbowałam dobrnąć. To aż zadziwiające jak dużo był w stanie dać mi, oferując odpowiedź zaledwie kilkoma, wartościowymi słowami.
— A niby do czego ja ci tam jestem potrzebny? — uniósł brew, typowo, poddając swoją odpowiedź wątpliwości.
Choć w jego głosie słychać było pewnego rodzaju ugięcie, a kącik ust, ledwo widocznie drgnął, to mężczyzna nigdy nie zaakceptowałby czegoś od razu, nie wyciągając przy tym dodatkowych słów ode mnie.
— Uspokajasz mnie. — wytłumaczyłam, mówiąc mu wszystko zgodnie z prawdą.
Moja postawa była stanowcza, a wola niezachwiana. Nie miał też logicznych podstaw by posądzać mnie o kłamstwo, a pewne spojrzenie dawało mu gwarant moich uczuć. Nie dało się wkręcić, że może być inaczej. Sama nigdy nie dałabym rady czegoś takiego jak uczucia udawać. Nie do tego stopnia. Święta Sino, Nina o czym ty do jasnej cholery, teraz myślisz?
— Tch, dobre sobie. — prychnął, przewracając oczami.
Nim się zorientowałam, z powrotem stanął do mnie tyłem, czekając jednak w progu, nim zdecydował się wyjść. Oczekiwał z mojej strony czegoś co ponownie będzie mogło go zatrzymać i choć nie było to dla mnie jasne od razu, to mój organizm reagował już natychmiastowo na tego rodzaju zachowania z jego strony.
— To pójdziesz ze mną, Kapitanie? — zapytałam z wyczuwalną nadzieją, robiąc kilka kroków w jego kierunku.
— Zrób to dla swojej podwładnej. — prosiłam, starając się brzmieć jak najbardziej przekonywująco. Okazało się, że wszystko przyniosło jednak zamierzony skutek, a całe te dziwnego rodzaju porozumienie, mogło zakończyć się na jego cichej odpowiedzi.
— Niech będzie. — zgodził się, znikając za drzwiami.
Tego dnia nie słyszałam nawet jego cichych kroków, prowadzących go po schodach do swojego gabinetu. Ponieważ w moim umyśle brzmiała jego akceptacja, mogłam czuć się szczęśliwa, a to szczęście zabrał również ze sobą, pozostawiając mnie w pustym pomieszczeniu z ciążącym topazem na palcu serdecznym i dręczącym pytaniem na kartce zwiniętej w mojej prawej dłoni.
Fiat autem super ea.
cdn.
*Fiat autem super ea. — (łac. Niech to się już skończy.)
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top