#3
"Zajęty człowiek nie jest zajęty niczym innym niż życiem; tego najtrudniej się nauczyć." — Saneka
Przyjazd wcale nie okazał się łatwiejszy. Dowódca korpusu, nawet nie zatrzymał się na postój, by dać swoim żołnierzom chwilę wytchnienia. Nie zawitał do ruin, mijając je szerokim łukiem i decydując się na nieprzerwany galop wprost pod mury, licząc na to, że noc zmniejszy odsetek ofiar poniesionych podczas wyprawy.
Odkąd zadowolony z siebie Leviathan przekazał mu plik tajemniczych papierów, blondyn za wszelką cenę dążył do tego, by jak najszybciej dotrzeć do celu. Chciał ponad wszystko poznać tajemnicę tego co kryły zapisane słowa. Chciał dowiedzieć się czegoś co wbrew jego oczekiwaniom, okazało się tylko znowu jakąś upierdliwą zagadką, którą był zmuszony rozwiązać.
Irytował go dodatkowo fakt, że nie mógł przesłuchać żadnego z obecnych w grocie zwiadowców, gdyż było to nie dość, że niebezpieczne, to w dodatku niemożliwe. Kastner straciła przytomność i wraz z Ackermanem skierowana została do wschodniej flanki, dla bezpieczeństwa, obsadzona eskortą oddziału specjalnego, natomiast sam Collins, rozpłynął się nagle w powietrzu. Więc albo zdezerterował albo został żywcem zmuszony do milczenia, poprzez śmierć w paszczy tytana, co też nie było pożądaną przez Erwina opcją. Utknął w punkcie, gdzie nie mógł zrobić nic poza szybkim powrotem i mocno się przez to niepokoił.
Po tym jak brama otworzyła się z powrotem zapraszając ich rozbity legion do środka, a on znowu wjechał tam z uniesioną głową oraz wyczuwalną dumą, mimo poniesionych strat, ponownie zaczęło się piekło, choć z pewnością nie tak straszne jakiego już doświadczył.
Ludzie rzucający się w jego kierunku, którzy wypytywali o swoich zmarłych bliskich, ich łzy oraz lamentujące krzyki, kiedy otrzymywali informacje, że ich przyjaciele oraz rodziny już nigdy do nich nie wrócą. Plotki zrzędliwych mieszkańców, które znowu rozsiewały się pożerając jak szarańcza podatne na wpływy umysły innych przebywających w tym miejscu person.
— Marnujecie nasze podatki na te wasze wyprawy! — krzyczeli, przyprawiając rozdrażnionego Smitha o mdłości.
Ignorował ich, mając w duszy naprawdę dosyć. Omamieni propagandą króla, zapatrzeni tylko w siebie i swoje nie widzące dramatyzmu poza murami rzeczywistości. Żyli sobie pijąc poranną kawę, urządzając schadzki, świętując urodziny, czy inne tego rodzaju święta. Poświęcali na to swój czas i by dać zapomnieć sobie o nudzie wywoływali zamieszanie, jakiego nikt nigdy nie chciałby widzieć, wykrzykując w stronę Korpusu ordynarne komentarze niezadowolenia.
Gdy wyjechali z dystryktu, przynajmniej droga znów mogła minąć mu w ciszy, a majaczące w oddali zarysy zamku napawały spokojem umysł, pochłoniętego marzeniami Generała. Wiedział, że jeżeli tylko wróci, to będzie mógł na spokojnie zacząć się zajmować tłumaczeniami nieznanych mu słów zapełniającymi pożółkłe kartki.
— Dziękuję za wasze oddanie żołnierze! Możecie spocząć! — krzyknął, gdy nareszcie wszyscy znaleźli się na dziedzińcu.
Ci którzy jeszcze byli w stanie, chórem odpowiedzieli na jego wołanie w postaci imponującego salutu, natomiast, ci którzy już nie, po prostu z wytchnieniem słuchali, mogąc się odprężyć. Zakończył się ich koszmar oraz długa podróż, po której nareszcie mogli choć trochę odpocząć.
On sam natomiast po wydaniu stosownych rozkazów oraz poinformowaniu właściwych osób, mógł nareszcie w spokoju udać się do swojego gabinetu, ponownie pogrążając w niestworzonych teoriach o tym co może być odpowiedziami na jego wciąż zadawane pytania. Nawet nie przebierając się, zabrał się za czytanie niezgrabnych liter na postarzałych kartkach.
****
— Jestem zmuszona zostawić was na oddziale w celu obserwacji. — stanowczy głos zajmującej się naszą dwójką Zoe, nie akceptował sprzeciwu.
Leżałam na kozetce, zamglonymi oczami wpatrując się, jak moja przyjaciółka bada znajdującego się na jednym z krzeseł Ackermana. Choć moje mięśnie wciąż były zbyt słabe by same mogły udźwignąć ciężar mojego ciała, to jednak na tyle silne, by wystarczyło to na niewielkie ruchy głową.
Zarówno czarnowłosy, jak i ja widocznie nie byliśmy zadowoleni tą informacją. Zmuszało nas to do odczekania przynajmniej jednego dnia, nim Hanji pozwoli nam wrócić do swoich kwater, czy chociażby się wykąpać. Podejrzewałam, że moje wyjścia do toalety też nie były możliwe, co tylko dodatkowo mnie irytowało.
— Czy jest to konieczne, mendo w okularach? — mężczyzna spytał, nalegając na zmianę jej oceny.
Widać było jak bardzo zmęczony i obolały był, a jego chłodny ton wskazywał na to, że najchętniej wypiłby teraz tylko filiżankę czarnej herbaty i zabrał się za wypełnianie dokumentów. Tym razem podejrzewałam, że powinno ich być nawet więcej niż zazwyczaj. Wydarzyło się zbyt wiele, by krótki, typowy raport mógł wystarczyć. Swoją drogą, skoro miał teraz złamaną rękę, to czy był w ogóle w stanie pisać?
— Masz otwarte złamanie, Levi. — mocniej ścisnęła go za ramię, powodując jego cichy pomruk bólu.
— Jesteś też dość mocno poobijany. — stwierdziła, dostrzegając jego reakcję.
— Tch. — prychnął, przewracając lekceważąco oczami.
— Myślisz, że mogłabym pozwolić ci wrócić do roboty papierkowej w takim stanie? — spytała retorycznie, poprawiając swoje okulary. Odsunęła się od niego na parę metrów, niemo nakazując, by rozpiął koszulę.
Wykorzystałam ten moment, by wyżej podnieść się na rękach i mieć większy wgląd na to, co brunetka robi. Chwilowe mrowienie, gdy uniosłam się na rękach do góry spowodowało nieprzyjemny ucisk w trzewiach, a po kręgach przeskoczyła iskra. Pisnęłam cicho, powstrzymując się od szlochu. Co jest do cholery nie tak z moim ciałem?
— A ty kochana nie myśl, że możesz tak łatwo zobaczyć go bez koszulki! — zacmokała Zoe, dostrzegając z jakim zawzięciem, próbuję zmienić pozycję.
Levi natychmiast się odwrócił, przypadkowo kontrując ze mną spojrzenie. Wydawał się być zaskoczony moją obecnością, jakby do tej pory nie zdawał sobie sprawy z tego, że się ocknęłam. I to wystarczyło. Wystarczyło jedno pochwycenie stalowych tęczówek oraz onieśmielająca obecność Hanji, która bardzo widocznie cieszyła się z zawstydzającej sytuacji, by na moich policzkach pojawił się dość duży rumieniec. Coś przekręcało mi się w żołądku powodując niecodzienny wyraz twarzy, a obojętny wyraz twarzy Ackermana, ponownie budził we mnie żądze. Czy naprawdę jestem, aż tak bardzo przyziemna, by ciągnąć do niego nawet w takim momencie?
— Ja wcale nie to miałam na myśli! — krzyknęłam trochę za głośno, nie mogąc opanować, ogarniających mnie emocji.
Pewna byłam, że gdyby nie mój brak energii, to zaczęłabym niekontrolowanie machać rękami, tylko po to, by spróbować odepchnąć od siebie ich przenikliwe tęczówki. Pułkownik zaśmiała się, pochodząc do mojego łóżka i chwytając za białą kotarę.
— To po to, byś zbytnio nie trudziła się z wychylaniem. — wytłumaczyła, gwałtownie szarpiąc pokryty kurzem materiał.
Szeroki uśmiech zdobił jej usta, a zawadiackie oczko wysłane w moim kierunku, tylko zdradzało to co tak naprawdę chodziło jej po głowie. Westchnęłam męczeńsko, doskonale zdając sobie sprawę z tego, że czego bym nie zrobiła i tak nie zmieniłabym jej toku myślenia. Pozostawała mi tylko akceptacja jej dziwnego zachowania.
Po tym jak zniknęła za płachtą, zostawiając mnie osamotnioną, w swoim własnym, wydzielonym kawałku przestrzeni, zaczynała do mnie wracać rzeczywistość. Włosy wciąż pokryte miałam potem oraz obrzydliwą konsystencją krwi, ubrania wciąż przesiąknięte były zapachem śmierci, a na palcu tkwił odbijający światło dnia, pierścień.
Przez długi okres czasu po tym jak bezimienny żołnierz odszedł, nie mogłam zmrużyć oka. Nawet gdy dokładnie czułam jak wyczerpana byłam, nie potrafiłam znieść myśli, że gdy się obudzę, prawdopodobnie jego ciała obok mnie już nie będzie. I choć był on dla mnie tylko przypadkowo spotkanym człowiekiem, z którym nigdy wcześniej nie miałam do czynienia, którego nigdy na oczy nie widziałam, nigdy z nim nie rozmawiałam, to smutno było mi, kiedy po przybyciu do bazy, jego nieruchome ciało zostało zabrane.
Śledziłam je wzrokiem, dopóki nie wrzucono go na jeden ze stosów, przygotowywanych do uroczystego podpalenia. Było mi naprawdę smutno. Nie miałam pojęcia kogo jeszcze z moich bliskich, postanowiła zabrać wyprawa, nie miałam pojęcia czy informacje, które pozyskaliśmy przydadzą się na coś Korpusowi, nie miałam pojęcia czy powierzeni mi ludzie zdołali dotrzeć w całości do celu. Nie byłam poinformowana o niczym. Cholerna niewiedza, przytłaczała mnie bardziej niż niemożność wykonania najdrobniejszego ruchu.
Zagryzłam zęby, skupiając się na wygrawerowanym na metalu napisie. Miał jakiś większy sens. Wiedziałam o tym. Dla każdego mógł znaczyć coś innego, coś dużo bardziej podniosłego niż wszystkie przyziemne sprawy. Mi osobiście wydawał się być jednak obietnicą.
Nie możną do dotrzymania w tym zawodzie lub nawet pozwolę sobie stwierdzić, że nie w tym życiu. Zawsze ktoś odejdzie pierwszy, zawsze będzie istniał ból. Śmierć zawsze odbierze nam ukochanych. I to właśnie stawało się w tym takie straszne, a zarazem tak bardzo piękne.
Zwiadowca jednak starał mi się udowodnić, że było wręcz przeciwnie. Brzmiało to tak jakby wiedział, że odchodząc dołączy do swojej narzeczonej, a wyryta w metalu obietnica, będzie mogła w końcu się spełnić. I mimo tej całej otoczki tragizmu, potrafiło mnie to wesprzeć. Myślał o swojej miłości w ostatnich chwilach, posiadając nadzieję, że znowu ją zobaczy. Możliwe, że tak się też stało. Możliwe, że z tą myślą łatwiej było mu odchodzić.
Na zawsze razem. Te słowa podświadomie zaczynały napawać mnie nadzieją, a ja w coraz to większym stopniu, zaczynałam łaknąć tego samego. Wiedziałam, że ja i Levi nie byliśmy łatwi. Nie w takim stopniu jak ta nieznana mi dwójka. Zdawałam sobie sprawę, że będzie mi się z nim ciężko dogadać, że nie jest on typem romantyka i prędzej mnie pobije niż odważy powiedzieć jakieś miłe słowo, czy chociażby przychylniej na mnie popatrzeć. Pojmowałam to w pełni i akceptowałam, ponieważ doceniałam zarówno jego wady, dziwactwa jak i zalety. Byłam jednak na tyle egoistką, by wierzyć, że może się nam udać, że doprowadzę naszą relację do takiej zażyłości jaką wypracowało bezimienne narzeczeństwo.
Bo zarówno on i ja byliśmy zepsuci. Wychowaliśmy się w tym samym miejscu, oboje straciliśmy ważne dla siebie osoby oraz posiadaliśmy własne demony, z którymi wciąż przychodziło nam się mierzyć. Nasz problem tkwił jednak w tym, że ja chciałam działać z nim drużynowo, by jakoś to wszystko rozwiązać, natomiast on wciąż trzymał się swojej samotnej kariery, odpychając moją pomocną dłoń. I to mnie tak bolało. Ponieważ ja nigdy tak naprawdę nie potrafiłam walczyć sama, kiedy jemu przychodziło to tak naturalnie.
— Kurwa! — głośne przekleństwo wyrwało się z ust Ackermana, wypędzając mnie z nostalgicznych rozważań.
Stękał pod nosem, powodując automatyczne pojawianie się dreszczy na moim ciele. Wszystko wskazywało na to, że bardzo cierpiał, a unosząca się w powietrzu woń jodyny, dawała do myślenia, że moja przyjaciółka właśnie w odpowiedni sposób wkładała jego kość na swoje miejsce.
— Co za gówno! — zawył tupiąc nogami.
Jego głośnie krzyki wymieszane z sapnięciami, samoczynnie podrywały mój organizm do tego, by podbiec zaraz w jego kierunku i choć trochę spróbować uśmierzyć ból. Zasłaniająca mi widok kotara wcale nie pomagała, a tylko dodatkowo mnie niepokoiła. Nie byłam przez nią w stanie zobaczyć, czy mimo bólu jakiego doświadcza, wszystko inne jest w porządku.
— Nie kręć się Levi! — oburzający głos Zoe dotarł do moich uszy. Słychać było jak bardzo zniecierpliwiona była.
— Łatwo ci do cholery mówić! — wysyczał, znacząco zaciskając zęby, przez co brzmiało to bardziej tak jakby syczał.
Coś ściskało mnie w środku. Byłam wściekła na siebie przez swoją nieostrożność oraz równie zła na niecierpliwego Collinsa. Nie miałam pojęcia czy zrobił to wszystko z premedytacją, czy to właśnie Bowman, który jakimś cudem zdążył przekazać mu kartkę, kazał mu wywinąć taki numer. Było jednak faktem, że to właśnie przeze mnie Ackerman skazany był teraz na te katusze. Gdybym na niego nie spadła, nie musiałby tak cierpieć, lecz gdyby też wtedy nie zamortyzował mojego upadku, to możliwe, że nigdy więcej nie otworzyłabym też oczu. Zawdzięczałam mu życie. Który był to już raz?
— Wytrzymaj jeszcze trochę! Już kończę! — powiadomiła go Hanji, spotykając się tylko z bolesnymi mruknięciami.
Przy każdym głośniejszym dźwięku jaki czarnowłosy z siebie wydawał, mrużyłam oczy, odczuwając wewnętrzny ból. Cierpiał z mojego powodu, poświęcił się z mojego powodu, wszystko to robił z mojego powodu. I choć wszystko tak bardzo mi pochlebiało, że mimo tego, iż sobie zaprzeczał, wciąż ciągle udowadniał mi jak bardzo mu na mnie zależy, jak pragnie mojego bezpieczeństwa, to nie chciałam, by to wyglądało właśnie w taki sposób. Powinniśmy wspierać siebie nawzajem, a nie ratować jedną ze stron, ryzykując swoim własnym życiem.
Nie, że nie doceniałam jego gestu. Dzięki niemu właśnie tutaj byłam. Za każdym razem jednak, gdy coś takiego dla mnie robił, udowadniał mi tym samym moją bezużyteczność. A ja nie byłam już bezradna. Ćwiczyłam po to, by ponownie stać się silna i nawet w momencie spadania, gdzie w zasadzie nie mogłam nic zrobić, czułam, że dam sobie radę. Tak, było to nieodpowiedzialne narażanie się z mojej strony, jednak dawało mi pewność siebie. Zachowanie Levi'a natomiast pod każdym względem, tą pewność mi zabierało.
— Skończyłam! — krzyk Zoe, dał mi znać, że cierpienia Ackermana zostały zakończone, dając mi swego rodzaju nieopisane uczucie ulgi.
I w tym momencie zapanowała całkowita cisza, wśród której dało się słyszeć tylko nasze wymieszane ze sobą oddechy. To mnie zaniepokoiło. Było zbyt cicho. Jak na moją przyjaciółkę, która przed chwilą dręczyła czarnowłosego, wydarzyło się coś zdecydowanie złego. Przełknęłam ślinę, czując jak obawa niemo zaczyna podchodzić mi do gardła, przyduszając.
— Hanji? — spytałam niespokojnym tonem, próbując choć w niewielkim stopniu się wychylić.
Kotara była zasłonięta na tyle dobrze, bym całkowicie straciła wzgląd na sytuację tuż za nią. Przygryzłam wargę, biorąc głębszy wdech. Serce kołatało mi w piersi, sprawiając że gdybym tylko odpowiednio się skupiła, to byłabym je w stanie usłyszeć.
— Co się tam dzieje, Hanji?! — podniosłam głos, zaczynając panikować. Szczęka ze stresu zaczynała mi drgać, a wyczerpane mięśnie napięły się.
Nie odpowiadała mi. Po raz pierwszy od dawna Zoe nie wydawała z siebie dźwięków, a to powodowało, że kłębiące się we mnie emocje tylko wzrastały. Czy to coś z Levi'em? Czy on mógłby jej coś zrobić? Sam jego krzyk mroził krew w żyłach oraz ściskał za największe pojęcie żalu w człowieku jakie tylko mogło istnieć. Co więc sprawiło, że milczał? Nie, czyżby on...
Na samą myśl o tym robiło mi się słabo. Przecież normalnie szedł, przeklinając i warcząc na wszystkich, którzy podchodzili o wiele za blisko. Przecież przed chwilą jeszcze szydził z okularnicy, wykrzykując w jej kierunku przekleństwa. On nie mógł. Nie przede mną. Nie gdy tu byłam. Samo wyobrażenie sobie jego nieruchomego ciała porażało mnie do tego stopnia, że szloch zaczynał wstrząsać moim ciałem, a łzy bez kontroli spływały po moich policzkach. To nie mogło się stać!
— Hanji?! — wychrypiałam płaczliwie, nie mogąc już kontrolować wylewu emocji.
Dziwna gorycz naszła mi do gardła, powodując jego suchość, a łzy były słone bardziej niż kiedykolwiek wcześniej. Serce zaczynało boleć, całkiem tak jakby kawałek po kawałku zaczynało się samoistnie rozrywać, a oddech nieregularnie powodował uniesienia mojej klatki piersiowej. Właśnie umierałam.
Zaczynałam wspominać te chwile, gdzie mimo chłodu doskonale wiedział, że powinien być przy mnie. Jakie poglądy reprezentował, gdy tamtej gwieździstej nocy zdecydował się wyznać mi swój cel, jak troskliwy potrafił być, gdy postanowił zostać ze mną pod wiśnią do samego świtu albo odnieść mnie do kwatery podczas mojej niesubordynacji. Obwiniałam siebie, że nie zdążyłam dowiedzieć się o nim więcej, obwiniałam się o to, że nie wykorzystałam lepiej tego czasu. Ręce zaczynały mi drgać, powodując tym rozchodzące się po ciele dreszcze, a napięte mięśnie, stawały się przez to jeszcze bardziej boleśniejsze. A teraz mogło być już na to wszystko za późno. Dlaczego znowu...
Niespodziewanie, gwałtowne odsłonięcie zasłony, wyrwało mnie z ogarniającego załamania, powodując to, że po prostu zamarłam. Obraz miałam zamazany przez wciąż pojawiające się w kącikach oczu łzy, a cisnący się w piersi krzyk chciał wydostać się z gardła, tylko po to by dać sercu choć niewielką ulgę. Nie miałam głowy do tego, by zorientować się, że osobą którą przede mną stała okazała się być zszokowana Pułkownik.
Kolejne wydarzenia działy się zbyt szybko bym była w stanie w ogóle je zarejestrować. Nieprzytomne ciało Ackermana spoczywające na pryczy obok, silne ramiona zwiadowczyni, przyciągające mnie ostrożnie do jej klatki piersiowej. Uspokajające głaskanie po głowie, które tak bardzo przypominało mi to matczyne uczucie troski. Ciche słowa, które miały mnie uspokoić, a z których nie mogłam wyciągnąć większej puenty.
I to pomagało. Bo choć nie mogłam ukoić bólu w moim sercu, choć nie do końca zdawałam sobie sprawę z tego co dokładnie się tutaj stało, to moje zmęczone wysiłkiem ciało, doskonale wydawało się wiedzieć, że nadszedł czas na odpoczynek. Ciepło bijące od ściskającej moje ciało osoby oraz ciepły ton sprawiły, że ciężkie powieki zaczynały z każdą chwilą stawiać coraz mniejszy opór, a ja sama odpływałam, zapadając w niespokojny sen.
****
Pobudka Kapitana okazała się dużo bardziej uciążliwa niż miało to miejsce zazwyczaj. Urwał mu się film w momencie, gdy Zoe zaczęła zaszywać mu żywcem ranę, a ból był już tak nasilony, że nawet on sam go nie wytrzymał. Aż do tego więc momentu nie wiedział co się z nim działo.
Podniósł się do pozycji siedzącej, przyzwyczajając się do otaczającej go ciemności. Jedyną łuną światła jaka zawitała do pomieszczenia, okazał się wyjątkowo hojny w swoim odbiciu, księżyc. To jednak w zupełności mężczyźnie wystarczało.
Był spocony, śmierdział i cały oblepiony został własną krwią, która wbrew kodeksowi czystości, łamała wszystkie jego zasady, trzymania się z dala od białych spodni oraz równie śnieżnej koszuli. W rozdrażnieniu wplątał swoją lewą dłoń w krucze kosmyki i mruknął niezadowolony.
Siedział na pryczy, pozbawiony pasów, z rozpiętą koszulą odsłaniającą część jego klatki piersiowej, bez charakterystycznej kurtki ze skrzydłami wolności, do pasa przykryty cienkim kocem o jasnym odcieniu błękitu. Skrzywił się spoglądając na swoją starannie zagipsowaną rękę oraz bardziej zmarszczył brwi, gdy tylko do jego nozdrzy dotarł nieprzyjemny i ostry zapach jodyny. Miała ona pełnić rolę dezynfekcyjną, jednak jej obrzydliwy według Levi'a kolor, psuł całą jej pożyteczność. Kolejny czynnik brudzący.
Uniósł głowę wyżej, czując nasilający się ból w karku, po czym prychnął orientując się, że ostatecznie zapewnienia Pułkownik się sprawdziły. Został tutaj przez cały dzień, wiedząc, że z pewnością zmuszony będzie przeleżeć bezczynnie również i kolejny. A teraz była noc. Środek nocy. A on znowu, nawet mimo obecnego stanu rzeczy, gdy względnie nic nie powinno go odciągać od odpoczynku, nie był w stanie zasnąć.
Przetarł oczy, biorąc głęboki wdech, ponownie zmuszając się do zmiany pozycji. Nie mógł uwierzyć, że nawet wtedy gdy siedział, przynosiła mu ból, najbardziej przystosowana do odpoczynku część ciała. Przy upadku, cała amortyzacja spadła na jego pośladki oraz pokiereszowaną rękę, przez co nie było opcji, wyjść z tego bez szwanku. Poświęcił się by ratować życie.
Na samo wspomnienie tego czuł się tak, jakby znowu dane było mu tego doświadczać. Niemy krzyk rozbrzmiewający w głowie, który zawsze kazał mu co ma robić. Idealna kontrola mięśni i ta dziwna znajomość, że mimo rozwijającej się niekorzystnie sytuacji, ciało samo wiedziało co ma robić.
To był impuls. Skoczył tak jakby miało zależeć od tego jego własne życie i z szybszym biciem serca, wyciągnął ręce w taki sposób, by upadek kobiety był mniej bolesny. Dzięki temu cała siła skupiła się na jego prawej ręce, a brunetka wyszła z tego niemal bez szwanku. Mimo tego i tak zdążyła jednak stracić przytomność.
Ackerman musiał przyznać, że wykonała dobry kawał roboty docierając na taką wysokość bez sprzętu. Nie wydawała się być nieodpowiedzialna w tym co robiła, a i uważała raczej na śliskość nawierzchni. Co więc sprawiło, że tak nagle znalazła się w tarapatach? Mężczyzna żałował, że nie skupił się wystarczająco na tym co dzieje się na górze, zaraz po tym jak Leviathan wspiął się do wnęki po rzuconej linie. Może gdyby wtedy ktoś inny tam wszedł to nie doszłoby do tego całego incydentu?
Całą drogę powrotną spędził na obserwacji. Robił więc dokładanie to, co potrafił najlepiej. Czasami krzyknął coś do eskortującego ich oddziału, który był również jego własnym. Patrzył ze skupieniem na ich ruchy, gdy pokonywali kolejne tytany zbliżające się do wozu, a jednocześnie też czujnie słuchał odbywającej się obok niego wymiany zdań.
Mógł przyrzec, że w tamtej chwili nic co przydarzyło się w jego całej karierze nie wpłynęło na niego tak bardzo jak ich rozmowa. To w jaki sposób nastolatek postrzegał emocje był dla niego irracjonalny, a jego poświęcenie naprawdę szlachetne. Ochronił towarzysza, poświęcając całego siebie, w momencie gdy nie miał już całkowicie nic do stracenia. To była jedna z większych wartości jakie Levi po prostu cenił w żołnierzach. Mało tego, jeżeli kiedyś w ogóle wyobrażał sobie jak miałaby wyglądać jego śmierć, to właśnie w podobny sposób - przy ratunku kogoś.
Czy jeżeli ten chłopak rozumiał więc coś tak ważnego i kluczowego, nie mylił się również w innych kwestiach? Wydawał się zadziwiająco spokojny jak na kogoś, kto miał zaraz umrzeć. Zaskakująco szczęśliwy i podekscytowany wizją wymazania się z tego świata. I to właśnie było to, czego Ackerman nie potrafił zrozumieć. Coś co Nina do szpiku kości wykształciła i co ciągle pragnęła mu przekazać.
Miłość. To jedno słowo tak bardzo dla niego obce, tak bardzo nieznajome i niepojęte, że dalej nie potrafił go zdefiniować. Ostatnie zdanie zwiadowcy zapadło mu w pamięć i przez całą trasę powrotną nie potrafiło opuścić jego czaszki, nasuwając wciąż nowe metafory. Czarnowłosy był zagubiony, a w ciągu ostatnich kilku godzin, został spiorunowany tak dużą dawką strachu, emocji i czegoś jeszcze, że sam już nie wiedział czy wariuje, czy jest po prostu chory.
— Bo na tym świecie miłość jest jedynym, co może utrzymać nas przy życiu. — wyszeptał, dziwiąc się jak naturalnie te słowa wychodziły z jego ust.
Levi nie zdawał sobie nawet sprawy jak do niego pasują. Jak dobrze odzwierciedlają jego bojową naturę oraz zawzięte nastawienie. Jak idealnie odbijają się od uszu kogoś, kto nieświadomie śnił zaraz obok o tym samym. O bezimiennym chłopcu, który straciwszy wszystko, dalej wierzył, że istnieje coś więcej po drugiej stronie, a obca Levi'owi miłość, jest w stanie ukoić rany, których podczas życia się nabawił.
Bo mimo szeroko pojętych podszeptów i plotek jakie krążyły po korpusie, bezpośrednio uderzając w jego osobę, że jest bezduszny, że pochodzi z samego piekła, że urodził go jeden z demonów czystości — był najbardziej emocjonalną osobą z nich wszystkich.
Jego przeszłość, brak rodziny i ogólnego wzorca osoby, która mogłaby być autorytetem, doprowadził jednak do wykształcenia się jego oziębłego charakteru. Bijąca od niego aspołeczność, zamiłowanie do idealności, oczekiwanie ładu i przestrzeganie porządku, w połączeniu z przerażającą postawą, groźnym spojrzeniem oraz nietypowym sposobem wyrażania swojego zdania, sprawiły, że ludzie od niego uciekali. Bali się go. I najlepsze w tym wszystkim było to, że wcale mu to nie przeszkadzało. Nigdy nie przepadał za towarzystwem innych, a wręcz od niego stronił. I było tak zawsze. Zawsze, aż do momentu, gdy po raz pierwszy spotkał ją.
Nina Kastner. Interesująca persona, której zmiany nastawienia obserwował. Z początku zachowywała się jak w klatce. Biegała jak rozwścieczone zwierzę nie potrafiące przywyknąć do swojego nowego lokum. Przy nim zadzierała nosa, była kłótliwa i mimo plotek, nie bała się postawić na swoim. Przy Erwinie natomiast wyjątkowo dobrze przestrzegała panujących norm, a z Hanji zaprzyjaźniła się niemal natychmiast.
Mimo swoich podejrzeń, którymi na początku kierował się obserwując każde jej posunięcie, dowiadywał się jak fałszywa potrafiła być. Sztuczny uśmiech, przechwalanie się i udawanie kogoś kto jest ponad wszystkimi, zadziorny wyraz twarzy, czasami bywający obojętny do tego stopnia, że można by pomyśleć, iż nic jej już tak naprawdę jej nie obchodzi. On w to nie wierzył. Wiedział, że to nie była prawdziwa ona. Zachowywała się prawie tak jak Isabel, w momencie gdy kilku zboczeńców zasadziło się na nią w uliczce, tylko po to by bez prawa móc jej dotykać. Levi mógł się tylko domyślać co mogło sprawić, że właśnie taka była. Ból.
Nie spodziewał się jednak, że tak szybko dostanie swoje potwierdzenie. Musiała być naprawdę zraniona i tego wieczoru, gdy cała czara goryczy przelała się podczas przemiany Jeagera w tytana, na własne oczy przekonał się, jak delikatna tak naprawdę była. Całkiem inna osoba, która dokładnie jak on odczuwała więcej i biła się z czymś czego nie chciała opierać na barkach innych. W tamtym właśnie momencie przestał uważać ją za szpiega, za swojego wroga, a zaczął traktować jak zwykłego człowieka, który stracił zbyt wiele by być w stanie to wytrzymać. Rozumiał ją, ponieważ sam czuł to samo — żal.
— Levi... — cichy szept wyrwał go z zamyślenia, a obracająca się powoli sylwetka, wzbudziła jego zainteresowanie.
Stalowe tęczówki od razu pochwyciły drobny ruch na sąsiedniej pryczy, a blada twarz zwiadowczyni została oświetlona przez słaby blask księżyca. Potargane włosy zasłaniały połowę jej policzka, a brwi marszczyły się co chwilę w dziwny dla siebie sposób. Z kącika ust spływała mała stróżka śliny, która przez lekkie drgania warg opadała na poduszkę, wsiąkając w poszewkę.
U każdej innej osoby Ackerman uznałby taki widok za odrażający, jednak obraz śniącej o czymś brunetki, z tak spokojnymi rysami, z unormowanym oddechem i w takim wydaniu, pobudzał go do życia. Ciepło rozlewało się po jego piersi chwilę potem przenosząc się na policzki, gdy Nina ponownie z lekkim uśmiechem wypowiedziała jego imię.
I siedział tak, onieśmielony jej niecodziennym wydaniem, zafascynowany drobnymi reakcjami ciała, gdy w pełni się regenerowało. W pewnym momencie nawet położył się na boku, dalej obserwując jej pergaminową skórę. To tak bardzo do niego nie pasowało.
Kobieta wyglądała prawie tak jak wtedy, gdy myślał, że stracił ją już na dobre. Wyglądała tak jak w stanie śpiączki. Jedyną różnicą, było to, że teraz stała się na tyle przytomna, by móc się ruszyć, obudzić przy głośniejszym dźwięku, czy pokonać zbliżającego się do niej wroga. I właśnie wtedy wszystko wydawało się być właśnie na swoim miejscu.
Od dawna nie był aż tak spokojny. Napawał się obecnym stanem rzeczy, wiedząc, że kiedy kobieta znów się obudzi będzie zmuszony znowu być jej przełożonym. Poradziła sobie. Była cholernie silna. Przeprowadziła niedoświadczony zespół przez pole śmierci i nikogo nie straciła. To był jeden z większych wyczynów na jakie stać było kogoś tak świeżego w ich odłamie wojska. Smith miał po raz kolejny cholerną rację. Ona się do tego naprawdę nadawała. Jeżeli dalej tak pójdzie, to awansuje szybciej niż czarnowłosy zdąży krzyknąć; "Mydło!".
Po raz pierwszy zaczął żałować swojej decyzji. Żałować tego, że nie wybiegł za nią wtedy, krzycząc i przyznając się do swojego błędu. I mimo wszechobecnych wspomnień mieć ją przy swoim boku, móc w każdej chwili przywołać, móc w każdej chwili dotknąć, móc zobaczyć jej szczery uśmiech i usłyszeć chrapliwy głos, który dla jego uszu był wręcz pobudzający.
Żałował, choć tak bardzo obiecywał sobie, że będzie żył, pozbywając się tego okropnego uczucia, że będzie podejmować decyzje bez względu na system, kierowany tylko swoją własną zachcianką. Ufając w pełni tylko sobie i nie obarczając tym innych. A znowu to zrobił. Ponownie sobie zaprzeczył od nowa przywołując ten straszny ucisk w klatce piersiowej. Pomyśleć, że miało to być wszystko tylko dla jej dobra.
Kiedy zaczęła go unikać, kiedy cyklicznie udawała się do Erwina, czuł się tak jakby został pominięty. Jakby to jego odtrącono i zepchnięto na drugi plan. A nienawidził gdy ktoś tak robił. Nie lubił być ignorowany. Jego własna duma powstrzymywała go jednak od cofnięcia swoich słów i przyznania się do błędu. Zamiast tego wplątywał się w coraz to bardziej obce mu sytuacje, w których nie potrafił się odnaleźć.
Czuł się niezręcznie przebywając w jej pobliżu, nie wiedział co powiedzieć, jak się zachować, jak nawiązać rozmowę. Postanowił więc udawać, że wszystko było dokładnie tak jak przed kłótnią, a jego chłód którego oczywiście w żaden sposób nie kontrolował, potrafił przejąć nastrój jakiejkolwiek konwersacji.
Wszystko i tak przestawało się jednak liczyć, gdy uświadamiał sobie, że to co czuje oraz jak chce się zachować w jej towarzystwie, jest po prostu złe.
Nie miał pojęcia jednak, że Kastner wcale — jak to dotąd myślał — nie zrezygnowała, a tylko dodatkowo umocniła się w swoim uczuciu. Nie wiedział też o wielu innych rzeczach o których mu nie mówiła. To jednak miało się zmienić dużo szybciej, niż mógłby zdawać sobie z tego w ogóle sprawę.
— Kocham... — gardłowy mruk wydobył się z jej ust, gdy nieświadomie poprawiła zachodzące na twarz włosy.
Gula w gardle Ackermana wydawała się podczas tego niebezpiecznie urosnąć, a dziwne ciśnienie jakie w nim występowało, chciało znaleźć upragnioną ulgę. Brunetka kusząco zagryzała wargę, przeciągając się, by zaraz potem mocno przycisnąć do siebie drobną poduszkę.
I choć mężczyzna obserwował ją już od dłuższego czasu, to każda jej nowa pozycja, czy zmiana, wywoływała w nim pewnego rodzaju przeskok, który powodował tylko większy skręt w kiszkach. Mógł poprzysiąc, że nienawidził tego uczucia równie bardzo jak je ubóstwiał. Było to coś na wzór satysfakcji z jaką pozostawał po efektywnym uprzątnięciu większego bałaganu. Bo ona wydawała się być jego bałaganem.
Tak bardzo skupił się jednak na śledzeniu jej ruchów, na obserwowaniu zarysu jej ciała pod cienką narzutą i na uroczym podskubywaniu warg, że nawet nie zauważył, kiedy dokładnie brunetka otworzyła oczy, przyłapując go na bezceremonialnej obserwacji.
— Wstałeś? — spytała, wywołując w nim dreszcz.
Kapitan zmieszał się, orientując się jak niestosowne to musiało być. Jeżeli chciał powrócić do normalnych stosunków z nią, musiał przede wszystkim przestać patrzeć na nią w taki sposób, w jaki robił to teraz. Pod naporem jej spojrzenia, wszystko wydawało się być jednak o wiele trudniejsze i choć z zewnątrz wciąż potrafił pozostawać obojętny, to wewnątrz wręcz w nim buzowało. Nie potrafił się przez to dokładnie skupić na tym co chciał powiedzieć, ponieważ im dłużej z nią przebywał, tym dłużej zdawał sobie sprawę, że jest gdzieś indziej, a nie właśnie tam gdzie powinien być. Nieznane uczucie, które tak nagle się pojawiło, zaczynało się tak samo niespodziewanie potęgować, a on nie był w stanie tego całkowicie kontrolować. Coś po raz pierwszy przerastało Levi'a Ackermana i to nie tylko pod względem wzrostu.
— Ta. — mruknął, przekręcając się na plecy w taki sposób, iż kobieta mogła idealnie spoglądać na jego profil.
— Jak się czujesz? — zapytała z o wiele większym zaangażowaniem.
Jej wzrok był przenikliwy, a ton nieustępliwy. Nawet jeżeli nie chciała po sobie zdradzać zmartwienia, nie potrafiła tego zrobić. Za bardzo jej na mężczyźnie zależało.
Po tym czego doświadczyła kilka godzin wcześniej, czuła się zobowiązana do tego, by dowiedzieć się w jakim jest stanie. Doskonale zdawała sobie sprawę, że nie powie jej wszystkiego, jednak jeżeli dostrzeże jakiekolwiek wahanie z jego strony lub inne dziwne zachowanie, była pewna, że uda się jej to wychwycić.
— Znośnie. — warknął, unosząc do góry zagipsowaną rękę. Wymownie chciał jej przekazać, że mimo tego urazu, nic gorszego mu się nie przydarzyło.
— A ty? — poprawił przydługie kosmyki, wpadające mu do oczu, lewą ręką.
— Zawsze mogło być lepiej. — dziewczyna przyznała, podciągając się na w miarę sprawnych rękach. Nie przynosiły jej już one tak dużego dyskomfortu i pozwalały na większą swobodę, co doceniała w tym momencie naprawdę bardzo.
Kolejne mijające chwile, przynosiły ich uszom znajomą ciszę, podczas której oboje toczyli niezmierzone bitwy w swoich umysłach, wciąż pozostając jednak przywiązanym do tego, przyziemnego świata. Trzymali się swojego towarzystwa wzajemnie się rozumiejąc i lgnąc do siebie niczym tytany do skupisk ludzi. Kastner wzrok utkwiła w stalowym pierścieniu widniejącym na jej serdecznym palcu, natomiast Levi lustrował sufit, winiąc siebie za to, że nie może zmusić się do pociągnięcia tej rozmowy dalej.
— To może być dziwne pytanie. — brunetka zaczęła, posyłając w kierunku czarnowłosego nieśmiały uśmiech.
— Ale czy ty, kiedykolwiek kogoś kochałeś? — jej głos wydawał się być w tamtej chwili jedyną rzeczą, którą Levi słyszał jak przez mgłę.
Mocniej zacisnął szczękę i przeklął w duchu jej kiepskie wyczucie czasu do zadawania tego rodzaju pytań. Jako jej przełożony oraz normalny człowiek, pragnął być z nią szczery. Zawsze zresztą taki był. Przez taki rodzaj zachowania, zasłużył sobie na zaufanie towarzyszy, a to liczyło się na polu walki ponad wszystko.
Teraz jednak nie dość, że nie wiedział dokładnie co można nazwać "kochaniem" to dodatkowo ze względu na relacje jakich doświadczył, nie mógł dokładnie wskazać osoby, która byłaby dla niego takim obiektem. Dotąd doświadczył jedynie czegoś w rodzaju przywiązania, współczucia, troski oraz pragnienia. Nie mógł przy tym zdecydować co było czym. Po dłuższym zastanowieniu, wybrał jednak najbardziej i najmniej inwazyjną opcję zarazem.
— Nie wiem. — wydusił w końcu, odwracając się do dziewczyny plecami.
Ten temat był dla niego drażliwy i sprawiał, że brunetka zbyt wiele mogłaby wyczytać z mimiki jego twarzy. Czuł jak pod naciskiem jej spojrzenia, ciepło spływa mu na policzki, a szczęka w dziwny sposób drga. Po raz pierwszy obawiał się, że zdradzi zbyt wiele swoimi fizycznymi poczynaniami.
— Ten żołnierz, który mi to dał. — wyciągnęła przed siebie prawą rękę, obserwując skrzenie się pierścienia.
— Wydawał się być oddany swojej ukochanej do samego końca. — kontynuowała, przymykając oczy.
— I zastanawiałam się, jak bardzo musiał ją kochać, żeby nie bać się śmierci nawet w tak dramatycznym momencie. — zwilżyła usta.
— Bo rodzice darząc dziecko miłością, są w stanie poświęcić za nie życie. My jako żołnierze oddajemy się, by ograniczyć ofiary. Jak to jednak jest wyrzec się czegoś tylko po to, by ocalić swoją drugą połówkę, co Levi? — sprecyzowała, licząc na to, że mężczyzna udzieli jej prostej i poprawnej odpowiedzi.
Już nawet nie chodziło jej o to, by zmusić Ackermana do głębszych refleksji odnośnie ich napiętej relacji, którą od siebie odpychał, nie chodziło o jego osobiste doświadczenia. Chciała po prostu wiedzieć jaki cel miał bezimienny żołnierz w tym, by oddać jej jedyne co pozostało mu po ukochanej osobie.
I mogła to sobie tłumaczyć pod wieloma względami. Od bezużyteczności pierścienia, aż po jego przepadnięcie, po śmierci właściciela. Nie potrafiła jednak zrozumieć co kierowało młodym chłopakiem. Nie potrafiła zrozumieć czego doszukał się wtedy właśnie w niej, że posunął się do czegoś takiego. Że oddał jedyne co mu po niej pozostało.
— Skąd mam to kurwa wiedzieć? — zirytował się, niewygodnym pytaniem. Na nacisk tak jak zwykle reagował czystym wycofaniem i próbą zastraszenia.
Nigdy nie doświadczył żadnego rodzaju podobnych odczuć. Nikt go nie ratował, bo to zwykle on był na polu tym silnym, nikt z rodziny nie troszczył się o niego w taki sposób, a jego pożal się Boże wuj, prędzej by go upił i zabił, niż przytulił. Do momentu kiedy w jego życiu pojawił się Farlan wraz z Isabel, nie wiedział co to jest przyjaźń, a gdy wkroczyła w nie Nina, znowu gubił się odczuwając coś do przyjaznych stosunków podobnego, nie będącego jednak w żadnym innym aspekcie odpowiadającym tego rodzaju relacji. Był w tym cholernie nieporadny.
— Idź ty lepiej spać, bo pierdolisz głupoty. — warknął, gdy tylko zorientował się jakim tonem ją wcześniej obrzucił. Zamierzał jak najszybciej uciąć ten niebezpieczny temat, który tylko bardziej zahaczałby o jego przeszłość.
— Nie musisz być zaraz taki niemiły. — zmarszczyła brwi, lekko zmieniając ton swojej wypowiedzi. Ackerman nie skomentował tego, próbując wznowić swój spoczynek.
Cisza znowu ogarnęła pomieszczenie, pozwalając na bezwiedne krążenie myśli. Przez uchylone okno, do pomieszczenia dostawało się nocne powietrze, pozwalając na pełną relaksację. Obniżało ono temperaturę, jednak narzuty, którymi żołnierze byli przykryci, sprawiały, że nie było im też wcale zimno.
Levi i Nina byli jedynymi osobami spędzającymi w tym miejscu noc. Inni zwiadowcy, którzy trafili tutaj na krótko, nie potrzebowali stałej obserwacji, odwiedzającej ambulatorium pielęgniarki, a zbyt ranni umierali w czasie drogi do kwatery. Rzadko kiedy trafiał się ktoś, kogo można było uratować lub dłużej rehabilitować, szczególnie po wyprawach. Pełne ręce roboty miał oddział medyczny uczestniczący bieżąco w wyprawach. To właśnie on w większym stopniu odpowiadał za przeżywalność ludzi, którzy zostali okaleczeni lub śmiertelnie ranni.
Pozostawiony na stoliku nocnym dzbanek z gorącą wodą oraz dwa, niewielkie kubki, kusiły by nalać do nich ciepłej substancji, zrobić sobie herbatę, czy po prostu zwilżyć usta. Sterylne pomieszczenie było obce i nieprzyjazne. Choć pozwalało zregenerować siły, to w żadnym stopniu nie sprzyjało przyjemnościom ani rozkoszowaniu się pięknem pomieszczenia. Było i funkcjonowało, a tak naprawdę tylko to się tutaj liczyło.
Jako, że Kastner nie należała do osób zwykle przestrzegających reguł i kierowała się najczęściej swoimi zachciankami niż zdrowym rozsądkiem, postanowiła na przekór zaleceniom swojej przyjaciółki coś ze sobą zrobić. Ciągłe leżenie bez żadnego sensu nie ekscytowało jej w żadnym stopniu, a mijający powoli czas, wydawał się być dla niej marnotrawstwem nawet w towarzystwie nieprzystępnego mężczyzny. Czy ciche wyjście z oddziału tylko w celu wypicia, pomagającego zasnąć naparu z rumianku, nie wydawało się dobrym pomysłem? Stołówka była przecież bardzo blisko ambulatorium, więc nikt raczej by jej nie zauważył.
Powoli zsunęła z siebie narzutkę i spuściła pozbawione butów nogi na kamienną posadzkę. Nie czuła już jednak żadnego nieprzyjemnego mrowienia, a jedynym dyskomfortem jaki po zbytnim przeciążeniu jej pozostał stał się nasilony ból głowy oraz mdłości. Gdy bose stopy zetknęły się z zimnym podłożem, wydały z siebie charakterystyczny dźwięk plaśnięcia, a chłód bijący od podłogi, sprawił, że wyczulone na bodźce ciało brunetki, pokryło się gęsią skórką.
Gdy tylko wstała, utrzymując pionową postawę, cichy pomruk wyrwał się z jej ust, informując czuwającego Kapitana o intencjach kobiety. Biorąc głębszy wdech, Nina zaczęła kierować się w stronę wyjścia, jak najciszej tylko potrafiła. Nie chciała być przyłapana przez Zoe, która z całą pewnością po usłyszeniu głośniejszego odgłosu, natychmiast pojawiłaby się na oddziale medycznym, obskakując ją z każdej możliwej strony.
— Dokąd idziesz? — chłodny ton, zmusił ją do odwrócenia się i konfrontacji ze stalowymi tęczówkami Ackermana.
Znowu te pieprzone napięcie nie pozwoliło jej być całkowicie naturalnym. Ponownie szybsze bicie serca, powstrzymywało ją przed zrobieniem choćby najmniejszego kroku w jego stronę. Napięte mięśnie i ukształtowana przez grymas bólu twarz była nieustępliwa i wydawała się patrzeć przez nią na wylot. Tej nocy czarnowłosy wywoływał w niej kompletnie inne odczucia niż zazwyczaj.
— Na stołówkę. Napić się. — wzruszyła ramionami, unosząc dłoń z kciukiem zwróconym w kierunku drzwi.
Brwi mężczyzny poruszyły się, przywołując bardziej złowieszczy wyraz na jego twarzy. Kącik ust lekko drgnął, a zachodzące na oczy włosy lekko zadrżały pod wpływem mocniejszego podmuchu wiatru, który dostał się do środka przez otwarte okno.
Po chwili z westchnięciem odrzucił spoczywający na nogach materiał i w podobny sposób jak wcześniej kobieta usiadł na łóżku. Przez chwilę z lekką irytacją szukał w pobliżu swoich skórzanych butów, jednak za nic nie mógł ich dostrzec. Wyglądało na to, że Hanji potrafiła nie tylko kraść jego energię życiową, ale również osobiste rzeczy. Warknął zdenerwowany faktem, że będzie zmuszony poświęcić swoje stopy tylko po to, by pozwolić sobie na ulubiony napar.
— Idę z tobą. — oznajmił, z pełną powagą wstając z pryczy.
Mimo onieśmielającego go stanu rzeczy i dość dużego samozaparcia jakie musiał w tej chwili mieć, bez najmniejszej zmiany w mimice minął brunetkę, wychodząc z ambulatorium. Stukot bosych stóp roznosił się po korytarzu drażniąc jego uszy, a każdy krok wydawał się łamać jego odgórnie ustalone zasady. Co za upokorzenie...
Nina jednak wciąż stała w miejscu, nie będąc do końca przekonaną, czy to co przed chwilą zobaczyła, było prawdą, czy tylko wyjątkowo dziwnym majakiem, wywołanym przez niecałkowitą regenerację energii. Z każdą mijającą chwilą, gdy nie dostrzegała żadnych przejawów obecności w pomieszczeniu, a charakterystyczny odgłos zaczynał coraz bardziej zanikać, informując ją o oddalaniu się osoby, zdała sobie sprawę, że nie jest to tylko złudzeniem. Levi naprawdę, zupełnie tak jak ona wyszedł gdzieś bez butów.
Rodzaj podekscytowania jaki ogarnął wtedy kobietę, był wręcz niewytłumaczalny. Słynny Kapitan złamał zasady, całkowicie ignorując to jak w tej chwili wygląda, nie wspominając już o przylepiającym się do podeszw brudzie, który był przecież nie do powstrzymania.
Brunetka zamrugała wcześniej, lekko unosząc kącik ust ku górze. Takie zachowanie z jego strony dawało jej dodatkową pewność, że przy odpowiednich warunkach oraz staraniach, jej wysiłek może przynieść skutek. Nikt przecież tak otwarcie jak ona, nie zabiegał o względy Ackermana. Wszyscy albo się bali albo byli zbyt wstydliwi, by w ogóle do niego podejść. Chłodne traktowanie i gwarantowana odmowa też nie pomagała śmiałkom, na chociażby możliwość spróbowania swoich sił. Z całą pewnością nie było warto narażać się Najsilniejszemu Żołnierzowi Ludzkości, ponieważ to przyniosłoby im tylko problemy.
Nina potrząsnęła głową w dalszym niedowierzaniu i odwróciła się na pięcie, by przy lekkim truchcie dogonić jego oddalającą się sylwetkę. Nogi wciąż bolały ją od wysiłku, a przy biegu odczuwalne to było jak średniej dawki zakwasy po treningu. Zagryzła policzek do środka, zrównując krok z czarnowłosym, który nawet nie skomentował jej obecności, wciąż tylko posuwając się do przodu na swoich niewielkich stopach.
Były one wprost proporcjonalne do wielkości jego ciała, choć zdecydowanie mniejsze niż u innych mężczyzn. Kobieta miała co do tego pewność. Podczas niezapowiedzianych wizyt Bowmana w ich celi nauczyła się dobrze rozpoznawać siłę człowieka po jednorazowym spojrzeniu na przypadkową część jego ciała. Widać to było po splotach mięśniowych, które w zależności od tego jak bardzo były wytrenowane, układały się w różne stopnie napięcia. Stopy Levi'a pod względem siły pozostawały jednak pod znakiem zapytania, tak samo jak cała jego tajemnicza persona.
Swobodną obserwację przerwał jej jednak skrzypiący dźwięk, uchylania drzwi, oraz przyśpieszone tempo chodu. Nim się obejrzała, wraz z czarnowłosym znalazła się w zaciemnionej, całkowicie pustej, stołówce. Z rękami wysuniętymi do przodu, obie postacie zaczęły poszukiwać sąsiedniej pochodni, która znalazła się w ich dłoniach dość szybko. Bez zbędnych komplikacji, półsłówkami dogadali się między sobą, wspólnie ją odpalając, tylko po to, by chwilę później rozświetlić pomieszczenie kilkoma świecami. Dopiero w momencie, gdy zrobiło się wystarczająco jasno, zdecydowali się usiąść przy jednym ze stołów.
****
Donośnie pukanie do słabej jakości, drewnianych drzwi, wybudziło starsze małżeństwo ze snu. Jako pierwszy z łóżka wyrwał się mężczyzna, który w ciemności odszukał znajomą lampę naftową, natychmiast ją odpalając. W swoich ruchach był bardzo niezdarny, a pod oczami widniały niewielkie sińce, informujące o jego złym stanie snu. Siwe włosy ścięte przy samej skórze lśniły, odbijając światło rzucane przez świecę.
— Kochanie, co się dzieje? — ospały głos kobiety wyrwał go z chwilowego zawieszenia, a półprzymknięte oczy skierowały się na brunetkę, siadającą właśnie na skraju łóżka.
Pomięta koszula nocna w odcieniach jaśminu oraz potargane włosy, wskazywały na to, że ją również tak jak i jego, ze snu wybudziły niespodziewane odwiedziny. Był środek nocy, godzina policyjna, podczas której nikt nie powinien szwendać się po ulicy, a już na pewno składać niezapowiedzianych wizyt przypadkowym ludziom, którzy mieli tylko i wyłącznie siebie.
— Zaczekaj tu Layla. Pójdę to sprawdzić. — odpowiedział małżonce, słysząc kolejne, nasilające się uderzenia. Ten ktoś był wyjątkowo nachalny.
Wsuwając stopy w zrobione przez żonę klapki, chwycił za lampę i nie spiesząc się, wymknął się z sypialni, podążając przed siebie niewielkim korytarzem. W pewnym sensie po tylu latach wciąż czuł się tak jak gdyby znów został wysłany do swojej ukochanej córki, bojącej się potworów skrywających się pod łóżkiem.
W środku nocy, budzony przez wystraszoną dziewczynkę, wstawał, by podążyć za nią do jej pokoju, aby ponownie utulić ją do snu, zapewniając, że nic złego jej już nie grozi, ponieważ on tam był.
Zacisnął pięść przechodząc zaraz obok znajomych drzwi dalej niezmienionego od tamtego czasu pomieszczenia. Na drewnie na wysokości jego mostka widniał krzywy napis, wykonany przez dziecko, które dopiero co uczyło się pisać. Niezgrabnie wymalowane litery uderzały w jego psychikę od tamtego dnia, bardziej niż wszystko inne.
Ani razu nie wszedł do środka odkąd jego promyk słońca zniknął. Jego ból był zbyt duży nawet teraz. Co prawda wielokrotnie starał się, by jakoś się przełamać, jakoś zapomnieć i iść dalej. Było to jednak na tyle trudne, że niemal natychmiast pojawiała mu się przed oczami twarz dziewczynki, radośnie wypytującej o każdy szczegół życia. Żal ponownie ściskał mu serce.
— Już idę! — krzyknął, czując zirytowanie ciągłym waleniem w drewno.
Jeżeli dalej będzie zwlekał z zaszczyceniem osobnika na zewnątrz, to może to poskutkować niechcianą wizytą kogoś ze Stacjonarki, czy nawet samej Żandarmerii. Nie pragnął tego. Od dnia kiedy skończył służbę na rzecz przypisanej mu emerytury wojskowej, nie chciał mieć z tymi ludźmi nic wspólnego. Sam wiedział jak bardzo fałszywe jest ich zachowanie, jak nikłe były szanse, że kiedykolwiek znajdą jego pociechę. Nie mylił się co do tego. Nigdy jej nie znaleźli, a on aż do dzisiaj miał do nich z tego powodu jawną urazę.
— Nie pali się. — warknął, chwytając za znajdujący się na ławie komplet kluczy.
Metal obijający się o siebie dźwięczał w uszach, gdy mężczyzna starał się wybrać ten dokładnie pasujący do zamka. Odstawił lampę na blacie, bardziej skupiając się na tej czynności. Pukanie jednak wciąż nie ustawało, a stawało się teraz wręcz rytmiczne. Wydawało się wybijać rytm jego serca, tak nierównomiernie i synchronicznie, jak bardzo tylko się dało. Staruszek poczuł jak jego ciało oblewa zimny pot.
Gdy znalazł nareszcie odpowiedni wytrych, chwycił go mocno w palce, oddzielając od reszty i z lekkim wahaniem podszedł do wrót. Włożył metal do zamka przekręcając klucz w prawo, odblokowując w ten sposób skuteczną blokadę, która pod wpływem nacisku, od razu ustąpiła, dając upust, szczękającej klamce. Staruszek uchylił drzwi, wyglądając zza rogu dość6 ostrożnie, tylko po to by napotkać przed swoimi oczami trzech mężczyzn.
Dwóch z nich wyglądało jakby wypełzło właśnie z jakiegoś złowrogiego miejsca, które byłoby nazywane przedsionkiem piekieł, natomiast ten trzeci, dużo mniejszy od nich, stał na przodzie, lustrując go piwnymi tęczówkami z dość dużym entuzjazmem. Siwowłosy zacisnął mocniej dłoń na metalowej klamce i dla bezpieczeństwa przycisnął czubek stopy do drewnianej konstrukcji drzwi. Intuicja podpowiadała mu, że coś z nimi jest mocno nie tak, a fakt że mieszkał w jednej z najbezpieczniejszych dzielnic w murach, praktycznie pozbawionych bandytów, wcale nie musiał dawać mu pewności, iż nikt takiego pokroju się tutaj nie pojawi.
— Czy mam przyjemność rozmawiać z nijakim Harrym z rodziny Kastner? — spytał szatyn, uśmiechając się do niego w nienaturalny sposób.
Jego głos był aż nazbyt entuzjastyczny, a niewerbalne odruchy ciała wskazywały na to, że nie panował nad sobą. Oczy wydawały się zaglądać w duszę, natomiast jego postawa zdradzała tylko czystą chęć wykonania jakiegoś nagłego ruchu. Staruszek zacisnął zęby, pozostawiając go na chwilę bez odpowiedzi, tylko po to by przez chwilę przyglądnąć się mrocznie wyglądającym ochroniarzom.
Harry, nie był głupi. Miał zbyt wielkie doświadczenie w swoim zawodzie, by nie potrafić czytać z ludzi ich intencji. Nie miał wyboru. Musiał grać w ich grę i liczyć na odrobinę szczęścia, że chociaż jego żonie, uda się wyjść z tego cało.
— Tak. — odpowiedział chrapliwym tonem wywołanym nocną drzemką.
Szatyn zaklaskał, wyraźnie będąc zadowolonym z faktu, iż udało mu się dobrze za pierwszym razem trafić do właściwego lokalu. Podskoczył lekko, pozwalając ponieść się emocjom, po czym odkaszlnął szybko, tylko po to, żeby zachować choć odrobinę pozostałego w nim taktu.
— Cieszę się! Jestem Chris, narzeczony pańskiej córki. — przedstawił się, kłaniając lekko pochyloną do przodu głową.
Dziwnego rodzaju charyzma wylewała się z niego, gdy błysk w piwnych tęczówkach, pochwycił zaszokowane spojrzenie Harry'ego. Mężczyźnie zdecydowanie zaparło dech w piersiach, a niespodziewana wizyta rzuciła go w odmęty przeszłości, które nie pozwalały dopuszczenia do siebie faktu, że jego córka mogła wciąż żyć i mieć się całkiem dobrze.
— Przepraszam bardzo... — staruszek przełknął zalegającą w gardle gulę — ale czy chodzi panu o Ninę? - dokończył wypowiedź, zaczynając niekontrolowanie drżeć.
Serce w jego piersi przyśpieszyło na informację o jego zaginionej córce, a donośny śmiech mężczyzny oczekującego przed wejściem, przyprawiał go o dreszcze. W głowie zaczynały pojawiać się miliony pytań, na jakie chciał znać odpowiedzi, a na które wciąż dostęp sobie zagradzał.
Tamtego dnia, gdy zdesperowana kobieta włamała się do ich mieszkania, twierdząc, że jest ich zaginionym dzieckiem, mimo podobieństwa nie był w stanie jej uwierzyć. Czując zbyt nostalgiczny sentyment do jej osoby, zdecydował się na wezwanie wojsk i odesłanie nieznajomej, nawet pod naporem błagalnych próśb żony.
Nie posłuchał jej wtedy i miał do siebie wyrzuty, ponieważ, gdyby to co ten mężczyzna mówi teraz, okazało się prawdą, to ta brunetka z wtedy, naprawdę mogłaby by być jego pierworodną. Przez to co się działo, Harry sam nie wiedział w co powinien już wierzyć, a fakt widocznego zastraszania, jakie niósł za sobą szatyn, zbytnio przygniatało go, by był w stanie zaufać swojemu własnemu rozsądkowi.
— Nie wspominała panu o mnie? — spytał wyraźnie zdziwiony.
Choć owe zaskoczenie, jakie w tej chwili wyrażał, było nad wyraz sztuczne, to były żołnierz wydawał się go w ogóle nie zauważać. Szatyn stanowczą ręką, sięgnął do szyi, by lekko poluzować, zdobiący jego szyję krawat, a wydająca się dotąd łagodna twarz, po raz pierwszy od zetknięcia ze staruszkiem ułożyła się w grymas.
— Czy jesteście w stanie w to uwierzyć, chłopaki? — prychnął, sięgając do kieszeni, tylko po to by wyciągnąć z niej niewielką fajkę.
— Własny teść mnie nie poznaje. — zarechotał, spoglądając kątem oka na mężczyznę stojącego po jego prawej. Jego wyraz twarzy był wręcz kamienny i wydawał się zachowywać jak skała, a nie normalny człowiek.
Pan Kastner dostrzegając powagę sytuacji oraz naprawdę dziwny rozwój wydarzeń, mimo wahania, które dalej w nim tkwiło, postanowił w jakiś sposób zaradzić swojej wpadce. Przełknął ślinę, przestępując z nogi na nogę, tylko po to, by chwilę potem szerzej uchylić drzwi, zapraszając nieznajomych do środka.
— Proszę mi wybaczyć. Pozwoli pan, że wszystko wytłumaczę w środku. — zaproponował zdenerwowany Harry.
Pokryta lekkimi zmarszczkami twarz przyjaźnie się uśmiechnęła, a wkładający do czubka fajki nieznane nikomu zielsko Bowman, zawadiacko się uśmiechnął. Pierwsza część jego intrygi właśnie została zrealizowana. Teraz wystarczało już tylko postępować według dalszej części planu. Kodeks musiał być przecież przestrzegany ponad wszystko.
— Jasne. — potwierdził, bez żadnych ogródek przekraczając próg.
Do mieszkania Chris wszedł samotnie, zostawiając za sobą dwójkę swoich ludzi. Nie potrzebował balastu w drodze do sukcesu, a zamierzał też w pełni cieszyć się swoim triumfem. Dodatkowe pary oczu, czujnie obserwujące każdy jego ruch tylko dodatkowo by go irytowały. Nie należał do takich osób, które cieszą się z popularności, prędzej to on faworyzował, niż był faworyzowany.
Staruszek z lekką obawą zatrzasnął za mężczyzną drzwi do ostatniej chwili, obserwując wpatrzonych w towarzysza oprychów. Skierował gościa do ławy, na której wciąż stała tląca się lampa naftowa. Zapewniała ona umiarkowaną ilość światła, jednak wystarczyła do tego, by Bowman z gracją usadowił się na przystawionym do mebla krześle bez większych problemów. Oparł łokcie na blacie, a nogi skrzyżował w kostkach, zmuszając się tym samym do ostentacyjnego oparcia.
— Więc? — szatyn spytał, gdy dostrzegł, że staruszek siada naprzeciwko niego.
Używając jednej ze swoich zapałek zdecydował się odpalić fajkę i wypuścić z ust niewielką ilość zanikającego w otoczeniu dymu. Ciche westchnięcie wyrwało się byłemu żołnierzowi, a bolesny temat z trudnością nasuwał mu się na język. Nigdy nie było mu łatwo o tym rozmawiać, a każda takowa próba doprowadzała go do coraz gorszego stanu. Teraz było mu tym trudniej, ponieważ szatyn nie był dla niego nawet kimś, kogo kojarzyłby z ulicy.
— Pańskie słowa wydają mi się irracjonalne, ponieważ nie widziałem mojej córki od ponad dziesięciu lat. Wraz z żoną stwierdziliśmy, że może już nie żyje i pogodziliśmy się w jakimś stopniu z jej śmiercią. — wymamrotał na jednym wdechu, przyglądając się wypalającemu się knotowi świecy.
— Proszę sobie darować formalności. — przerwał mu młody Bowman, dostrzegając, że mężczyzna ma zamiar kontynuować.
— Jestem Christopher, a dla pana Chris. — przypomniał mu, celowo nie podając przy tym swojego nazwiska.
Było ono zbyt znane w całej stolicy, a wypomniane w towarzystwie byłego żołnierza korpusu stacjonarnego, mogło doprowadzić do niepotrzebnych komplikacji. Jego ród był znany z dokonywania dość krwawych negocjacji, o czym wojskowi zdążyli się już dawno przekonać, wyłapując kolejno następnych członków jego rodziny.
— A zatem, Chris. — zaczął Harry skupiając na nim swój stanowczy wzrok.
— Co uprawnia cię do tego by twierdzić, że znasz moją córkę i w dodatku informować mnie, że jesteście zaręczeni? — wysyczał, uderzając dłonią w drewniany blat.
Zrobił to na tyle mocno, że znajdująca się na meblu lampa, podskoczyła niebezpiecznie, zmieniając nieznacznie swoje położenie. Mężczyzna mimo wieku wciąż posiadał w sobie dużo siły, a wykonany parę lat temu trening szkoleniowy, dawał mu nieznaczną przewagę nad typowymi cywilami. Piwne tęczówki Bowmana badawczo zmierzyły staruszka, pozwalając by po chwili kolejny obłok dymu wypuszczanego z ust, znalazł się w powietrzu.
— Wiesz Harry, to bardzo zabawne. — zaśmiał się szatyn, wyciągając fajkę z ust.
Wysypał spalone źdźbła na podłogę, bez ogórek przydeptując je wypolerowanym butem. Ani na minutę wydawał się nie spuszczać z mężczyzny wzroku, a jego zawzięty wyraz twarzy, dodatkowo go bawił. Kochał doprowadzać ludzi do skrajności. Budował w nich napięcie, mieszał emocje, dawał nadzieję, wiarę w to, że ich udręka może się skończyć lub jakoś zmienić. Na samym jednak końcu zawsze wyważał słowa tak, by zostały one w jak najbardziej dramatycznym stopniu zgaszone.
— Co jest tak zabawne? — spytał zdziwiony zachowaniem rozmówcy, staruszek.
Usiadł na odsuniętym lekko krześle i mocniej zacisnął pięści, które chwilę wcześniej przyłożył do kolan. W każdym aspekcie były żołnierz przyjął pozycję zależną od towarzysza. Powstrzymywał się, by zbyt wybuchowy charakter nie wypełzł z głębin jego podświadomości. W przeszłości miewał wybuchy złości, na jakie w tej chwili nie mógł sobie pozwalać. Na jakiś czas zniknęły w momencie, gdy dowiedział się, że Layla jest w ciąży, więc od tamtego czasu się ograniczał. Jednak gdy tylko Nina zniknęła tamtego dnia w gospodzie, niebezpieczne napady znów zaczynały powracać.
— Twoja niewiedza. — szatyn zakręcił palcem w powietrzu, wskazując na siwowłosego. W tej chwili mógł powiedzieć, że czuł się dokładnie jak ryba w wodzie.
— Mógłbyś mnie oświecić? — widać było, że Harry próbował w jakiś sposób od nowa zbudować swój wizerunek, jednak był w tym tak nieporadny, że to charyzmatyczny Chris ponownie nad nim górował.
Młody Bowman odsunął się od stołu z głośnym piskiem, przestarzałego krzesła, po czym wstał z niego, ponownie drażniąc wrażliwe na wyższe dźwięki uszy staruszka. Z zadziornym uśmieszkiem schował do jednej z kieszeni spodni jeszcze ciepłą fajkę i obszedł stół dookoła, zatrzymując się dokładnie obok wpatrującego się w lampę Kastnera.
— Znam doskonale twoją córkę. — mruknął, przyglądając się nieregularnym kępkom włosów na głowie siedzącego mężczyzny.
— Dokładnie pamiętam dzień, kiedy po raz pierwszy ją ujrzałem. — oblizał usta, zniżając się na wysokość jego ucha.
— To ja byłem tym, który miał zaszczyt dojść do niej pierwszy. — wyszeptał, powodując napięcie mięśni u niedowierzającego ojca.
— Mój brat miał szczęście, że jeden z naszych ludzi znalazł ją wtedy na ulicy. — szatyn zaśmiał się, czochrając nieruchomego mężczyznę, po głowie.
Był szyderczy i napawał się każdym wypowiedzianym w kierunku Harry'ego, słowem. Cisza przerywana jego szaleńczym śmiechem oraz nieprzerwane poklepywanie po prawie łysej głowie, sprawiały, że atmosfera grozy rosła do niebezpiecznego poziomu. Sprawiało to, że wiadomości tylko stopniowo trafiały do staruszka, zupełnie w taki sam sposób jak miało to miejsce, gdy Layla próbowała tłumaczyć, że Nina wciąż może żyć.
Zszokowany mężczyzna czuł się okropnie. Potwierdzono właśnie, że jego córka rzeczywiście może żyć i gdzieś tam być, próbując do nich dotrzeć. Poinformowano go jednak też, że nie miała tak łagodnego losu jakiego by dla niej chciał, a przeszła prawdopodobnie przez piekło, wnioskując po prześmiewczych wypowiedziach szatyna. Zaślepiony wizją nadziei ojciec, jednak nadal pragnął dowiedzieć się więcej. Nawet jeżeli w swoim otoczeniu miał oprawcę, który do tego wszystkiego częściowo doprowadził.
— Gdzie ona teraz jest? — wymamrotał, czując jak na jego skórze zaczynają pojawiać się ciarki.
W tym momencie uciążliwe klepanie po głowie ustało, a Bowman z drwiącym uśmieszkiem odsunął się od niego na parę kroków. Poprawił swój garnitur i zabrał się za rozwiązywanie, wyjątkowo niepasującego do tego zestawienia krawata.
— W siedzibie Zwiadowców. — Chris niemal wypluł te słowa, w głowie przeklinając ich cholernie punktualne patrole.
Gdyby nie przeszkody w postaci pałętających się po korytarzach żołnierzy, już dawno by ją namierzył. Wbrew temu co wszyscy myśleli to właśnie ten korpus wydawał się być najbardziej zorganizowany. Kilka miesięcy zajęło mu, żeby zorganizować dojście do kwatery brunetki, bez zauważenia oraz przeciągnąć kilka osób stamtąd na swoją stronę. Zamierzał dopilnować, by kodeks ustalony przez ostatnią część rodziny, jaką był jego brat, został wypełniony ponad wszystko.
— Jak ona się tam znalazła? — automatyczne pytanie, wypadło niemal natychmiast ze spierzchniętych ust mężczyzny. Zirytowany ciekawością Kastnera, Bowman przewrócił oczami.
— Coś za dużo pytań zadajesz. — zacmokał, z siłą zdejmując z szyi czerwony materiał.
— Przyszedłem tutaj w interesach. — przeszedł do sprawy, bawiąc się krawatem.
Owijał go między palcami, patrząc jak zmienia kształt, gdy tworzy z niego supeł, tylko po to by zaraz znowu go odwiązać. Chris w coraz większym stopniu zaczynał się nudzić, a to co tutaj zastał, w żadnym stopniu nie przyrównywało się do jego oczekiwań. Myślał, że rodzice tak wspaniałej niewolnicy będą intrygujący. Jej ojciec natomiast wydawał się zbyt przeciętny, by sprostać jego wyobrażeniom. Miał nadzieję, że chociaż matka będzie do brunetki choć trochę podobna.
— Interesach? — Harry spytał, decydując się na konfrontację spojrzeń.
— Pańska córka złamała zasady, a za to poniesione zostać mają konsekwencje. — wyjaśnił szatyn, zawijając materiał wokół nadgarstków. Napiął go, wywołując tym niemy odgłos trzepotu i wymownie popatrzył na byłego żołnierza.
— Przepraszam, ale jakie zasady? — z wyraźnym drżeniem głosu, próbował dowiedzieć się co Bowman może mieć na myśli.
Atmosfera sprawiła, że szybki zryw adrenaliny jaki w sobie posiadał, tak samo nagle znikł, a on teraz siedział przy stole całkowicie wypruty z energii. Był jak słup soli oczekujący na górnika, który coś postanowi z nim zrobić. Nie wiedział jednak jak złe zamiary ma wobec niego Bowman.
— Kodeks Podziemia. — mruknął, od niechcenia machając ręką.
Na znajome określenie Harry'emu serce wydawało się przez ułamek sekundy zabić dwa razy mocniej. Kilka razy był w tym miejscu na patrolach, za każdym razem wracając jednak całkowicie ograbionym z drogocennych przedmiotów. Miejsce pełne bandytów i braku szacunku. Miejsce łamania wszelkich norm społecznych, gdzie wszyscy pragnęli tylko przeżyć. Widział co się tam wyprawiał na własne oczy. Zaciskające się w żalu kiszki, pobudzały pojawiające się mdłości, a na usta nachodziło mu tylko jedno pytanie; czy jego córka właśnie tam skończyła?
— Czy mógłby się pan jeszcze raz przedstawić? — poprosił staruszek, przypominając sobie zadawnioną sprawę, dotyczącą mężczyzny o podobnym rysopisie.
Choć zajęło mu to zdecydowanie zbyt dużo czasu, nareszcie zaczynał skupiać się na właściwych rzeczach, nad którymi powinien myśleć od samego początku. Rozwiązywał kiedyś zgłoszenie masowego morderstwa, z którego nie uszła życiem ani jedna osoba. Sprawca był dość brutalny, gdyż wiele ofiar zastali wtedy z rozpłatanymi brzuchami. Nie był to dość przyjemny widok, a sprzątanie, trwało kilka godzin. Mordercy nigdy nie udało się ustalić, jednak sposób w jaki wymierzane były cięcia sugerował pewien szlachecki, który dobrze prosperował w Mitrias.
Chris przybrał poważny wyraz twarzy i cicho przeklął, dostrzegając badawcze spojrzenie błękitnych tęczówek. Przesłanie wydawało się bardzo jasne; w jakiś pokrętny sposób, siwowłosy podejrzewał kim jest. To oznaczało, że musiał się spieszyć, nim ten całkowicie zorientuje się co może się za tym wszystkim kryć. Podszedł do niego od tyłu, spoglądając na łysy czubek głowy.
— Christopher Bowman, pochodzący prosto z Siny. — wypluł swoją godność, w szybkim tempie naprężając krawat i dociskając go do szyi zaskoczonego mężczyzny.
Głowa rodziny Kastner zaczęła wić się na krześle, z całej siły próbując wyrwać się z morderczego ucisku na szyi. Drogi materiał z jakiego ozdobny pas był zrobiony, był jednak na tyle wytrzymały, by doskonale móc wykorzystać go jako broń. Szatyn docisnął Harry'ego do stołu, gdy ten zaczął nadmiernie odpychać się nogami na krześle.
— Layla! Uciekaj! — próbował krzyczeć, wyciskając z siebie niewyraźne pomruki.
Zniekształcony głos, tylko jeszcze bardziej nakręcał, pragnącego zemsty Bowmana, który zamiast ukrócić cierpienia, mocniej dociskając krawat do szyi, po prostu się z nim drażnił, stopniowo pozbawiając tlenu.
Chaotyczne uderzenia nóg z czasem jednak wydawały się słabnąć, a przyciśnięte do czerwonego paska dłonie, opadły, głucho obijając się o boki krzesła. Bezwładna głowa, oparła się o wezgłowie, a ciszę przerywały tylko nierównomierne oddechy, zmęczonego mężczyzny, który wciąż dla pewności naciskał na krtań martwego już staruszka. Jego usta wciąż były otwarte, jakby łaknęły już niepotrzebnego powietrza, a oczy wpatrywały się w sufit.
Bowman zaśmiał się, sprawdzając prawym kciukiem brak pulsu. Ciepłe jeszcze ciało, powoli zaczynało stygnąć, a zaczerwieniona od uciskania twarz, wydawała się być mu wyjątkowo fascynująca. Te dziwne podekscytowanie w czasie mordowania, chyba nigdy mu się nie znudzi.
Powoli odciągnął swój krawat od szyi nieboszczyka i niechlujnie zawiązał go na nieruchomej szyi. Wywinął materiał dociskając go do pozbawionej ruchu, klatki piersiowej, po czym uśmiechnął się zadziornie. Zdecydowanie poprawił mu się humor.
Podszedł z powrotem do drzwi, wpuszczając do środka swoich towarzyszy, którzy krótko po tym jak przekroczyli próg, zaczęli szukać w mieszkaniu cenniejszych przedmiotów. Przeszukiwali po kolei kolejne pomieszczenia, napełniając swoje kieszenie, oczekując, że w którymś z nich zastaną śpiącą matkę Niny.
Ku ich zdziwieniu nie spotkali jednak nikogo. Pokój dziecięcy nie był odwiedzany przez długi czas, gdyż na przedmiotach zdążyła osadzić się już spora warstwa kurzu, salon był niewielki, niemal porównywalny wielkością do kuchni, natomiast pracownia krawiecka, nie miała w środku nic poza rozwieszonymi wszędzie materiałami.
Jedyną oznaką, że ktoś mógł tutaj wcześniej przebywać, była sypialnia małżeńska. Pomięta pościel, czystka w szafie i otwarte na oścież okno, pozwalały Bowmanowi domyślać się, że Layla zdążyła mu zbiec, skazując się na brak dachu nad głową. Szatyn zagryzł wargę, zastanawiając się, dokąd w tak zdradliwą wiosenną pogodę mogłaby się udać. Odpowiedź jednak szybko nasuwała mu się na język.
Kobieta nie miała dokąd się udać, ponieważ była ostatnią ze swojego rodu, całkiem tak jak on sam. Łatwo więc było oszacować jej zamiary. Jeżeli tylko słyszała jego wymianę zdań z Harry'm to będzie szukać ostatniej deski ratunku jaka jej pozostaje.
— Ej chłopaki! — krzyknął, przywołując uwagę swoich dwóch towarzyszy.
— Idziemy! — zarządził, zsuwając do wcześniej przygotowanej torby, rodzinny portret.
Widniała na niej szczęśliwa dziewczynka z radością siedząca na kolanach równie pięknej brunetki. Zaraz za nimi stał umundurowany mężczyzna, uśmiechający się nieznacznie, który relaksująco trzymał dłonie na ramionach małżonki. Priorytetowy obraz rodziny na jednym obrazku. Godne pożałowania.
— Dokąd? — odezwał się po raz pierwszy jeden z nich. Chris odwrócił się do nich, sięgając po fajkę schowaną w spodniach.
— Do siedziby Korpusu Zwiadowczego. — odparł, udając się spokojnie w kierunku wyjścia.
****
— Rozumiem, że bez cukru? — zapytałam, upewniając się, że przez ten krótki okres czasu, Levi nie zdążył zmienić swoich preferencji.
— Ta. — mruknął, odpowiadając zdawkowo na moje pytanie.
Jako, że jego złamana ręka, nie pozwalała mu na samodzielne zaparzenie czarnej herbaty, pełna nieznacznej siły, którą zapewniła mi krótka drzemka, zaoferowałam swoją pomoc. Choć byłam mu winna o wiele więcej niż zwykły napar, to na ten moment to musiało wystarczyć.
Chwyciłam za uszka obu filiżanek, podnosząc je i wychodząc z pobliskiej kuchni. Uważałam przy tym, by lekkie drgania podczas przenoszenia, nie sprawiły, że choćby jedna kropla ulała się z porcelany. Był ze mną tutaj sam Ackerman, więc musiałam wykonywać wszystko idealnie pod każdym względem, by móc go w niewielkim stopniu zadowolić.
— Dzięki. — odparł, gdy postawiłam przed nim napełnioną po brzegi filiżankę.
Skinęłam głową w geście akceptacji i usiadłam zaraz obok niego, nie przejmując się dzielącą nas odległością. Spoglądając na mnie, tylko uniósł brew, nie komentując jednak mojego zachowania. Zwykle podwładni trzymali się z daleka od swoich przełożonych, siadając przeważnie naprzeciwko, a nie zaraz przy ich boku. Było to spowodowane zarówno strachem, jak i szacunkiem do nich. Ja natomiast już dawno przestałam zwracać uwagę na tak nieistotne rzeczy. Czy wszyscy nie byliśmy po prostu normalnymi ludźmi?
Podniosłam filiżankę ze świeżo zaparzonym rumiankiem do ust i mimowolnie zaciągnęłam się odurzającym, ziołowym zapachem. Skrzywiłam się, czując znajomą woń, za którą niezbyt przepadałam. Nigdy nie lubiłam ziół i tego rodzaju lekarstw, które stosowała moja matka. Były po prostu niedobre i za każdym razem wywoływały we mnie swojego rodzaju odruch wymiotny. Nie mogłam jednak zaprzeczać temu, że z całą swoją skutecznością, po prostu działały.
— Wyglądasz jakbyś miała zatwardzenie. — Levi obrzucił mnie obojętnym spojrzeniem, chwytając w swoją lewą dłoń, podgrzaną wrzątkiem porcelanę.
Zmarszczyłam brwi, prychając pod nosem na jego uwagę. Choć normalnie pewnie by mnie bawiła, to teraz byłam zbyt skupiona na tym, by przemóc się i wypić niesmaczny napar. Zdmuchnęłam irytujące opary i wzięłam szybki łyk, całkowicie ignorując to, jak gorące to cholerstwo było.
— Kurwa! — przeklęłam, odkładając filiżankę na blat.
Otworzyłam usta czerpiąc duże hausty powietrza, by jakoś dać ulgę poparzonej jamie ustnej. Sapałam głośno, karcąc się za swoją głupotę. Towarzystwo mężczyzny zdecydowanie zbyt bardzo na mnie wpływało. Przy nim zachowywałam się jakbym robiła coś po raz pierwszy, choć tak naprawdę miałam w tym o wiele większe doświadczenie. Stawałam się jak dziecko we mgle, które musi zostać przez niego poprowadzone. Bo przy Ackermanie wręcz chciało się być uległym i nic nie można było na to poradzić.
— Mało ci jeszcze obrażeń? — spytał, ostrożnie upijając swoją porcję herbaty.
Wyglądał przy tym tak, jakby szczycił się, że on w przeciwieństwie do mnie, potrafi zrobić coś tak prostego jak picie. Zacisnęłam szczękę, zakładając nogę na nogę. Pieprzony idealista...
— Mam ich już wystarczająco dużo. — ugięłam się w swojej dumie, uśmiechając się do niego pocieszająco.
Kierowały mną zbyt duże zawirowania emocjonalne jak na ten moment, bym znowu mogła dać się im bezwiednie porwać. Sama jego obecność mieszała mi w głowie, a do tego dochodziła jeszcze poruszająca śmierć mojego towarzysza na polu bitwy, Leviathan oraz liściki od Bowmana. Musiałam zająć się teraz ważniejszymi sprawami. Moje zadanie zostało wykonane, więc przyszedł czas, by zadbać o siebie.
— Dobrze, że to rozumiesz. — odparł, z lekkim grymasem, odstawiając herbatę na blat.
Westchnęłam czekając w ciszy, aż rumianek trochę ostygnie. I tak jak zwykle, każda taka chwila spędzona razem z nim wydawała się być magiczną. Nawet zwykłe picie herbaty z nim wydawało się być wyjątkowe. Nie ważne, że nie rozmawialiśmy ze sobą dużo, nie ważne czy on na mnie patrzył, a ja na niego. To wszystko nie liczyło się, gdy wiedzieliśmy, że w każdym momencie możemy o coś spytać, dotknąć się, wpaść w swoje ramiona i wzajemnie pocieszyć. Cieszyłam się z tego, że jest tutaj ze mną i mimo swojej nieprzystępności, niemo stara się o mnie dbać. Choć to jego ciągłe zaprzeczanie, robi się już lekko irytujące.
Czas choć wydłużony przez moje ociąganie, starał się lecieć wyjątkowo szybko. Każda jednak chwilka w jego towarzystwie wydawała mi się być drogocenniejsza niż złoto. Nawet w momencie gdy on zdążył już wypić swoją herbatę, a mi została jeszcze całkiem spora część rumianku, nie odszedł jak to miał w zwyczaju. Wciąż tu ze mną był, ani razu jednak nie obdarzając dłuższym spojrzeniem. Skrzętnie mnie unikał, jednocześnie czując tą samą iskrę przyciągania co ja.
Znajomy dreszcz nagle przebiegł mi po plecach, a niewyjaśnione złe odczucia, wydawały się dusić. Ogarnął mnie, nieznanego pochodzenia niepokój, jakby dokładnie w tym momencie stało się coś strasznego. Ostatnim razem czułam coś podobnego dzień przed śmiercią Olivii. Intuicja wydawała się być silniejsza ode mnie i dręczyła zarówno ciało jak i umysł, swoimi głupimi reakcjami. Z czasem jednak nauczyłam się z nią żyć, a to co teraz prezentowała, nie zapowiadało nic dobrego.
— Zimno ci? — spytał Ackerman, obrzucając mnie chwilowym zrywem zainteresowania.
Skontrowałam z nim spojrzenie, czując pojawiający się w brzuchu ucisk, gdy ten również skupił się na moich tęczówkach, z typową obojętnością, nie urywając kontaktu wzrokowego. Złapałam się za ramiona lekko przygryzając wargę, tylko po to by sprawdzić, czy coś w stylu samodzielnego przytulenia się, pozwoli ukoić pojawiające się we mnie wątpliwości. Skutek był jednak odwrotny.
— Trochę. — skłamałam, spuszczając wzrok na nogi.
Siedziałam czując jego spojrzenie na sobie, próbując poradzić sobie z rosnącym napięciem jakie we mnie było. Cała ta sytuacja pomiędzy mną a nim, robiła się z każdym dniem coraz bardziej popieprzona, a ja pragnęłam tylko tego, by nareszcie się wyjaśniła. Na razie tylko Erwin mógł mi dać zapewnienie, że będą mogła to w ogóle w jakikolwiek sposób zacząć ruszać. Musiałam wytrzymać do jutra, gdy nareszcie dostanę od niego stosowne informacje. Dzisiaj było już zbyt późno, by fatygował się do mnie tylko w celu przekazania wiadomości.
— Będziesz wracać do szpitala? — zapytał, domyślając się zapewne mojej odpowiedzi.
Potrząsnęłam głową w geście zaprzeczenia. Choć Zoe kazała mi zostać, kierując tą prośbę dużo bardziej w stronę Ackermana niż w moją, to ja marzyłam jedynie o błogim odpoczynku w moim wygodnym łóżku, gdzie w każdej chwili, będę mogła sięgnąć również po jedną z książek, znajdujących się na przytarganej przez moich przyjaciół półce.
— A ty? — kierowana ciekawością, chciałam wiedzieć, czy chociaż Levi, raz postanowi podporządkować się Hanji i ustąpić.
— Też. — zbył mnie, chwytając za moją pustą filiżankę.
Wstał od stołu, wsadzając jedną porcelanę w drugą i stanął zaraz obok mnie, kładąc na chwilę lewą dłoń na moim ramieniu. Ścisnął moją skórę lekko, doprowadzając mnie tym do lekkiego drżenia. Rumień znowu zalał moje policzki, gdyż poczułam znajome ciepło pojawiające się na twarzy, a w żołądku coś się ścisnęło. Za blisko.
— Nie strasz mnie tak więcej. — wymamrotał, puszczając mnie zaraz potem.
Serce przyśpieszyło swoje bicie, a mnie kolejny raz tego dnia zamurowało. Ponownie wypowiadał słowa, które w żadnym stopniu nie były do niego podobne, a zarazem tak bardzo do niego pasowały. Wiedziałam, że jest to przejaw jego sympatii do mnie, której sobie zaprzecza i choć takie momenty zdarzały się rzadko, to doceniałam je ponad wszystko.
Siedziałam w miejscu przez chwilę, uśmiechając się do siebie, nasłuchując jego oddalających się kroków. I nie ruszyłam się dopóki uderzanie stóp o posadzkę nie zrobiło się na tyle ciche, bym mogła tylko odtwarzać je w swoim umyśle. Z dużo lepszym humorem niż wcześniej, wstałam od stołu, zabierając ze soną złożone filiżanki. Zaniosłam je do zmywaka, postanawiając pozostawić komuś, kto będzie wykonywał swój dyżur.
Zaraz potem, zataczając się lekko, udałam się w stronę mojej wieżyczki, czując jak ziołowy napar zaczyna na mnie oddziaływać. W pewnym sensie przypomniała mi się mieszanka, którą przygotowywała dla mnie Agatha. Przeklęta kobieta, przez którą teraz będę mieć uraz do tego typu rzeczy. Miałam nadzieję, że zapłaciła swoją głową za to, że znowu zabrała mnie do tego odrażającego człowieka. Niepotrzebnie zaczynałam znowu wracać wspomnieniami do tych chwil. Powinnam o nich zapomnieć i już nigdy nie pamiętać. Tak, zapomnieć...
Powoli zaczęłam wspinać się po schodach, ponownie zaczynając czuć znajomy ucisk na szyi. Duszność mnie uderzała, a tego rodzaju wysiłek nie był jeszcze ode mnie wymagany. Musiałam walczyć by nie upaść na ostatnich stopniach, kiedy w głowie zakręciło mi się na tyle, że nie byłam w stanie utrzymać tlącej się w dłoni pochodni. Pieprzona słabość.
W momencie, gdy moje zmęczone ciało zetknęło się ze znajomym materacem, poczułam się tak jakbym położona została na chmurce. Choć moje łóżko w żadnym stopniu nie umywało się do tego Levi'a, to pod każdym względem było lepsze od szpitalnej pryczy. Z trudem zrzuciłam z siebie spodnie, pozostając tylko w białej koszuli i obhaftowanej kurtce. Przeczesałam dłonią włosy i skupiłam się na jutrzejszym dniu, który miał mi przynieść dużo zmian.
Nie miałam pojęcia, czy byłam na nie gotowa. Nie wiedziałam, czy poradzę sobie jako jedna z kadry weteranów, która wcale nie przeżyła tak dużej ilości wypraw. Mogłam liczyć tylko na to, że Smith podejmie właściwą decyzję i poinformuje nas o swoich kolejnych planach, w których jako Korpus Zwiadowczy mamy go wspierać. Pozostawała jeszcze kwestia rozmowy z Collinem, który przekazał mi wtedy w jaskini dezorientującą mnie kartkę. Właśnie, kartkę...
Drżącymi rękami, sięgnęłam do prawej kieszeni, w której wciąż znajdował się poplamiony krwią, kawałek papieru. Był pomięty i tak samo pożółkły, jak ten który znalazłam w moim pokoju. Wywoływał też podobne odczucia co poprzedni, z tą różnicą, że tym razem mogłam spodziewać się co może być w nim napisane. Z narastającą w gardle suchotą, rozkładałam strony, odsłaniając pojawiający się na papierze tekst, naskrobany czarnym atramentem.
Droga Nino,
postanowiłem wrócić w rodzinne strony. Dzisiaj zamierzam poprosić o błogosławieństwo. Miejmy nadzieję, że mi się uda i będziemy mogli, już na zawsze być razem. Jeżeli dobrze pójdzie, to powinienem niedługo cię odwiedzić. Oczekuj mojego przybycia, jak dnia dopełnienia się zaciągniętej przysięgi, przywoływanej każdego dnia znanymi ci słowami.
Trzymający się życia,
C.B.
W tym momencie moje plany o relaksującym śnie znowu zostały zażegnane, a śmiejąca się twarz Chrisa ponownie zagościła przed moimi oczami, przywołując towarzyszące mi tej nocy koszmary. Nie zmrużyłam oka, obawiając się tego, że ten sadysta może przybyć nawet dzisiaj, nawet teraz, czekając aż zasnę, by tylko mnie wykończyć. Nie spodziewałam się jednak, że poranek okaże się być dużo bardziej zaskakujący, niż miało mieć to miejsce, a coś co kilka miesięcy temu sama goniłam, postanowi się pojawić tuż przed moją twarzą.
Regulae standum est.
cdn.
*Regulae standum est. — (łac. Zasady muszą być przestrzegane.)
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top