#1

"Dalekie podróże mają to do siebie, że przywozi się z nich coś zupełnie innego niż to, po co się pojechało."  Nicolas Bouvier

Wiosna. Czas odrodzenia, oczyszczenia oraz rozpoczęcia całkiem innego życia, niż to które odebrała zima. I choć wszystko ponownie wracało by cieszyć się coraz bardziej wzmagającymi się promieniami słońca, to gdzieś tam, w jednym z ciemniejszych zaułków, w cieniu, potrafiło znaleźć się jedno chociaż negatywne odczucie — obawa. 

Wiązała się zarówno z obecnością strachu, szczęścia, bólu oraz czegoś co ma nadejść. Nieraz nie można było jej odróżnić. Pozostawała niedostrzegalna, a przez to przemijała wraz z innymi narzucającymi się emocjami. 

Ale to właśnie ona towarzyszyła najczęściej Ninie podczas jej samotnie spędzonych dni. Czekała do lutego, by znów zobaczyć znajome twarze, które zatrzymane zostały przez nasilającą się niepogodę. Śnieg nie opuszczał krainy za murami, aż do początku marca. 

Gdy jednak zwiadowcy zdecydowali się na powrót, a ona wybiegła im naprzeciw, by choć trochę nacieszyć się ich obecnością, oni zbyli ją usprawiedliwiając się chęcią odpoczynku po dłuższej podróży. I mimo, że była zawiedziona, to doskonale ich rozumiała. Była w stanie się poświęcić i wytrzymać dla nich choćby jeden dzień więcej. 

Codziennie schodząc z wieżyczki mijała znany jej gabinet. Postawne drzwi męczyły jej umysł przywołując chwile z przeszłości, co powodowało szybsze bicie serca oraz nostalgiczne uczucie smutku pojawiające się zaraz potem. To cholernie bolało. Słowa rzucane przez czarnowłosego nie dawały jej zasnąć nocami, a w ciągu dnia, męczyły umysł. To tylko dodatkowo napędzało ją do osiągnięcia celu. Bo, kiedy Ackerman nareszcie zaakceptuje jej uczucia i sam będzie w stanie stwierdzić czego tak naprawdę chce, to sprawi przez to, że brunetka będzie mogła być spokojna.

Mijający czas jednak wcale nie okazał się być lepszym. Zwinięta w kieszeni karteczka z niewyraźnym pismem Chrisa zaplatała jej niewidzialną linę wokół szyi, która powoli zaczynała się zaciskać. Dusiła wywołując gwałtowną chęć pozbycia się jej, a brunetka z całą zawziętością to wytrzymywała. Jedyne co się zmieniło to to, że zaczęła teraz uważać na siebie samą. Stała się uważniejsza, przesadnie paranoiczna. Obserwowała otoczenie, nie udawała się w niebezpieczne miejsca i zawsze miała przy sobie broń. Nie mogła dopuścić do tego, by cała historia znowu się powtórzyła. Nie tym razem. 

I w końcu wyprawa. To było coś co stało się dla niej priorytetem. Najważniejszą rzeczą w tej całej bitwie. Prywatne życie, groźby i wahania to było nic w porównaniu do wagi tej misji. Były sprawy bardziej ważne, które musiały zostać postawione na piedestale. I choć nie mogła wyciszyć całkowicie tego co czuje, tego jak to na nią wpływa, to zamierzała wypełnić każdy rozkaz jaki otrzyma od generała. 

Więc w momencie, gdy większość rolników cieszyła się roztopem śnieżnej warstwy, która odsłoniła ukryte pod nią kiełki oraz zalążki trawy. Gdy zwierzęta budziły się ze snu zimowego, by ponownie powielić swoją populację. Zwiadowcy rozpoczynali okres ciężkich przygotowań z wyraźnym niezadowoleniem. Zakończył się okres odpoczynku i czystego przeczekania srogiej zimy, a nadeszły obawy o to kogo tym razem ubędzie we wspólnych szeregach. Ponowne dręczenie psychiczne oraz strach, które już na stałe zakotwiczyło się w tym wyjątkowym korpusie. 

Kastner jako ważny pionek w grze Smitha, który z całą sprawnością, błyskawicznie powrócił do gry, ściśle z nim współpracował. Od kiedy kobieta dowiedziała się, że poza nią, Ackermanem oraz nielicznymi kadetami, w siedzibie pozostał również dowódca, zaczynała coraz to częściej przesiadywać w jego gabinecie. Był intrygującym człowiekiem, który nawet przy tak ogromnej ilości papierkowej roboty oraz całą związaną z tym wszystkim odpowiedzialnością, znajdował chociaż chwilkę by nawiązać z nią — zwykłym kadetem — interesującą wymianę zdań. Miał naprawdę niekonwencjonalny sposób myślenia, co tylko dodatkowo przyciągało do niego ludzi. 

Nina więc, jako że była osobą bardziej towarzyską niżeli samotnikiem, postanowiła ofiarować swój wolny czas właśnie jemu. Pomagała w sortowaniu papierów, sprzątała, przynosiła mu posiłki, które swoją drogą własnoręcznie robiła, a on w zamian dawał jej swoje towarzystwo. I to jej wystarczyło. Krótka wymiana zdań, spojrzeń, świadoma obecność, podczas której mogła poczuć się bardziej bezpiecznie. Co jak co, ale nie było bezpieczniejszego miejsca w całej siedzibie od gabinetu Smitha. 

Gdyby nie wybuch Levi'a oraz jego wyraźna decyzja o zaprzestaniu z nią kontynuacji tego rodzaju stosunków, które mieli, to pewnie jemu właśnie w taki sposób by pomagała. Bo to właśnie tego pragnęła. Nie mogła jednak przewidzieć, że wydarzy się nagle coś takiego...

I choć jej skromna pomoc po powrocie innych nie była już blondynowi tak potrzebna jak za czasu ich nieobecności, to kobieta mimo wszystko nie przestała. Wyżsi stopniem zajęci byli przygotowaniami o czym brunetka zdążyła bardzo dobrze się przekonać. 

Hanji zabrała się za eksperymenty nad Erenem, który w najbliższym czasie, miał posłużyć nam w celach zniwelowania trupów, a Ackerman znowu zatrzasnął się w swojej samotni, odseparowując od każdego. Nie było czasu ani na spotkania towarzyskie, ani na lenienie się, ponieważ zawsze ciążyła nad nami tylko ogromna góra odpowiedzialności, z którą musieli sobie poradzić.

Kadeci natomiast wcale nie mieli prościej. Ćwiczyli po zimowym odpoczynku by przywrócić swoją formę do odpowiedniego poziomu, która poza murami była cenniejsza niż wszystko inne. Brunetka więc w dalszym ciągu nie miała się do kogo poza obowiązkowymi treningami odezwać. Bo choć wszyscy byli na wyciągnięcie jej ręki, to zwyczajnie nie mieli dla niej czasu, zatracając się w swoich zajęciach. 

Dzień przed wyprawą nie było inaczej. Poza ogólnie wyczuwalną pomiędzy zwiadowcami atmosferą, nie różnił się od pozostałych. Nina wstała by przeprowadzić swój trening, potem zjadła śniadanie, by krótko potem pobiec na ten właściwy, prowadzony w dalszym ciągu przez Zoe. Wracała by brać prysznic, po czym znowu kierowała się do kuchni, by przygotowywać posiłek dla Smitha i udać się do jego gabinetu. Taki sam, a jednak w jakimś stopniu dalej inny.

— To nie tak miało być! Czego to Levi'owi tak posiłków nie zanosisz?! — zbulwersowała się Hanji, gdy kolejny raz zauważyła swoją przyjaciółkę, z zacięciem obierającą mniejszą niż zwykle ilość kartofli. 

Już wcześniej podczas obiadów, dostrzegła że coś musiało się wydarzyć. Nie miała pojęcia tylko co, a ogrom pracy jaką nałożył na nią przełożony, przytłaczał ją do tego stopnia, że gdy kończyła miała siłę już tylko na bezwładne rzucenie się na materac pryczy. Okres wypraw zawsze był ciężki, jednak nigdy nie aż do tego stopnia. Wszystko w umyśle brunetki zmierzało do tego, iż dowództwo szykowało na jutrzejszy dzień, coś naprawdę wymagającego. To też wcale nie napawało jej jednak optymizmem. 

— Ponieważ sobie tego nie życzył. — zacmokała kadetka, wrzucając do rondla kolejną porcję obranych ziemniaków. 

Mimo zaczepnej wymowy tych słów oraz sprawności z jaką wykonała daną czynność, brzmiało to jednak wyjątkowo smutno. Zoe już dawno nauczyła się odczytywać emocje ludzi, który wokół niej przebywają. Na Ackermanie można było się tego bardzo dobrze nauczyć, a gdy do korpusu dołączyła Nina, ona była już do tego stopnia w tym wprawiona, że dziewczyna nie stanowiła dla niej żadnego problemu. W takich momentach jak ten, dziękowała Bogu, że może pomóc komuś tylko za pomocą swojej wyuczonej intuicji. 

— Nie życzył? — zdziwiła się pytając o wiele za głośno. 

Cała ich rozmowa toczyła się przy okienku wydawania posiłków, więc była wyraźnie słyszalna, przez każdą parę uszu w tym pomieszczeniu. Pokój miał zadziwiająco dobrą akustykę, o czym brunetka zdążyła się już parę razy sama przekonać, nawet na przyjęciu z okazji urodzin Zoe. Nina westchnęła męczeńsko, odkładając trzymany w dłoni nożyk i przeniosła się trochę dalej, by wypłukać brud ze świeżo obranych kartofli w zlewie. 

Pułkownik była naprawdę zaskoczona odpowiedzią swojej przyjaciółki. Tego dnia gdy udała się do Levi'a zrobiła wszystko, by ten się przełamał i wykonał wszystko co właściwe, żeby zdecydować. Liczyła na to, że czarnowłosy nareszcie przejrzy na oczy i da sobie radę. Levi wydawał się przecież nie być dzieckiem, a całkiem racjonalnym, dorosłym mężczyzną, który może się podjąć z reguły prostego zadania. Dlaczego więc stało się coś, co według przeczucia Zoe, stać się nigdy nie powinno? 

Chciała wiedzieć co się wydarzyło. Chciała poznać każdy najdrobniejszy szczegół tamtego wieczoru, gdy tak bardzo namęczyła się, żeby przekonać Ackermana do przygotowania wystawnej kolacji. Gdy tak natrudziła się, by wytłumaczyć mu, jak ma mówić to co leży mu na duszy. Nie mogła uwierzyć, że takie planowanie dało się zepsuć. Nie chciała w to wierzyć. A jednak.

— Kastner, widzę, że nie wychodzisz z formy. Kogo tym razem okradniesz z jedzenia? — niespodziewanie w kuchni pojawiła się dobrze znana dziewczynie sylwetka. 

Stał oparty o framugę otwartych na oścież drzwi i taksował ją nienawistnym spojrzeniem. Przez całą tą akcję na urodzinach Hanji, został wysłany do oddalonej o kilkanaście kilometrów bazy. Oddzielono go od przyjaciół i skazano na patrolowanie okolicy z jakimiś starymi zgredami. Miał pełne prawo być zły. Za czyn jaki jednak popełnił, całkowicie mu się to należało. Można było się nawet łudzić, że powinno się go ukarać dużo surowiej. Nie zdawał sobie jednak sprawy, że stał teraz przed zupełnie kimś innym. W Kastner każdego dnia zachodziła drobna zmiana, której bez bliższego jej poznania, nie dało się zauważyć. Próbował drwić teraz z o wiele silniejszej wersji poprzedniej kobiety. 

— Czego tu szukasz, Collins? — wysyczała, nawet na niego nie patrząc. 

We względnym spokoju kontynuowała swoją pracę, kierując się do jednej z szafek, by wyjąć przyniesiony wcześniej ze spiżarni, kawałek mięsa. W każde przygotowane danie zawsze wkładała całe serce i tym razem nie zamierzała z tego rezygnować, tylko dlatego, że pewien irytujący osobnik patrzył jej na ręce. 

— Tak w zasadzie to ciebie. — przyznał, podchodząc do niej bliżej. 

Zachował jednak stosowną, komfortową dla normalnych ludzi odległość i obrzucił jej wysportowaną sylwetę ciekawskim spojrzeniem. Był pod wrażeniem, jak w tak krótkim czasie potrafiła tak perfekcyjnie przygotować swoje ciało. 

— Żołnierzu! — krzyknęła Zoe, nie mogąc wytrzymać tej przeradzającej się w dość nieprzyjemną, atmosfery. 

— Tak, pani Pułkownik? — zasalutował od niechcenia, przekręcając oczami. 

Widocznie ją lekceważył, uważając zarówno ten gest jak i zwierzchnictwo zwiadowczyni za wyjątkowo irytujące. Kobieta poprawiła okulary na swoim nosie. 

— Udaj się do stajni oporządzić konie. To rozkaz. — wyjaśniła, poważniejąc. 

Przed całym tym incydentem, obiecała Levi'owi trzymać chłopaka z dala od swojej przyjaciółki i tej obietnicy mimo wszystko, zamierzała dotrzymać. Nawet wtedy, gdy dokładna relacja pomiędzy jej przyjaciółmi, nie była jej znana. Nie ważne więc co nastolatek miał jej do powiedzenia. Jeżeli będzie zbyt zajęty, by chociażby zacząć jej szukać, misja Zoe zostanie zrealizowana, a ona sama uzna siebie za spełnioną pod tym względem. 

Leviathan prychnął pod nosem, odwracając się na pięcie w kierunku wyjścia. Przed zniknięciem za rogiem, spojrzał jeszcze na Ninę, skrupulatnie marynującą niewielki kawałek mięsa. Przewrócił oczami i wyszedł powolnym krokiem, kierując się w stronę lasu, za którym znajdowały się stajnie. 

— Nie musiałaś. — powiedziała po jakimś czasie brunetka, całkowicie wybijając Hanji z letargu. 

Okularnica zmarszczyła brwi, spoglądając na dziewczynę, która w tej chwili przypiekała wieprzowinę na patelni. Od samego widoku, żołądek zaciskał się w supełek, domagając się posiłku, a ślina zaczynała sączyć się ze ślinianek. A dochodził do tego jeszcze zapach...

— Sama bym sobie z nim poradziła. — wyjaśniła, na chwilę nawiązując kontakt wzrokowy z piwnymi tęczówkami. Zwiadowczyni odkaszlnęła. 

— Nie musiałam. — przyznała uśmiechając się do siebie. 

— Ale chciałam. — dodała zaraz potem, chichocząc. 

— Przyznam, że nakazując mu sprzątać, wyglądałaś prawie jak Levi. — zarechotała Kastner, ściągając gotowy kotlet z patelni. 

Zsunęła go ostrożnie na talerz, sprawdzając twardość gotujących się ziemniaków. Zdecydowała, że w dalszym ciągu były jednak zbyt surowe, by w tym momencie ściągać je z ognia. Obserwowanie jej doświadczonych dłoni, było niczym dostrojona melodia, pieszcząca ego największego marudy na całym świecie. 

— Naprawdę? — zawtórowała jej Pułkownik, niekontrolowanie uderzając dłonią o zabezpieczenie okienka. 

Choć było to dość gwałtowne, to jednak nie aż na tak bolesne, by trzeba było iść to opatrzyć. Ot co, zwykłe otarcie z możliwością pojawienia się nie dużego siniaka. Choć zmartwiony wzrok jej przyjaciółki zdołał to dostrzec, to postanowiła ona jednak tego nie komentować. Takie dziwne wydarzenia w jej wykonaniu zdarzały się zbyt często, by jeszcze zwracać na nie uwagę. 

— A powiedz tak szczerze — zaczęła, skupiając się na pobolewającej ręce — Erwin cię do czegoś zmusza? — zmierzyła ją piwnymi tęczówkami. 

Kobieta przystanęła, ostentacyjnie wydając z siebie głośniejszy rodzaj wydechu. Względnie rzecz ujmując, sama zaproponowała blondynowi swoje usługi, a on się na nie tylko zgodził. Już od początku pałał do niej niewyjaśnioną sympatią, czego sama nie mogła jeszcze zrozumieć. Nie przeszkadzało jej to jednak. Wiedziała, że chce nią pokierować, posługując się jej osobą. Nie miała do niego pretensji. Godziła się na to. Nawet jednak w tych błękitnych, przepełnionych determinacją oczach, które złudnie ukrywały się pod postawnością sylwetki i autorytetu, potrafiła znaleźć smutek. 

Były jak toń jednego z bardziej przejrzystych jezior, które choć wydawały się spokojne, mogły w każdym momencie zostać zmącone przez naprzykrzający się kamyk, wrzucany przez kogoś do wody. Erwin nie był jednak jedyny. Co smutne, w każdym tliła się iskierka takiego niewyjaśnionego przygnębienia. I choć dziewczyna nie zdawała sobie z tego sprawy, w jej własnych tęczówkach, można było dostrzec tego czegoś o wiele więcej niż w przypadku innych. Posiadała już niemal identyczny bagaż poniesionych strat, co nie jeden przywódca oddziału, mimo tego, że nic znaczącego tak naprawdę nie osiągnęła. Jeszcze nie. 

— Prędzej powiedziałabym, że to ja go zmuszam do znoszenia mojej obecności. — uśmiechnęła się, próbując odegnać obawy okularnicy. 

Świeżo ścięte włosy połyskiwały na jej głowie, charakterystycznie się kręcąc, a równa grzywka sięgała teraz nieco za uniesione ku górze brwi. Mimo, że była już pora obiadu i wszelkie szkolenia dopiero co zostały zakończone, cała jej osoba prezentowała się ku zdziwieniu Zoe, zaskakująco świeżo. Hanji poprawiła pośpiesznie swoje okulary, obserwując jak zaalarmowania pluskami wody przyjaciółka szybko doskakuje do rondla, by za chwilę sprawnie już odcedzać ziemniaki. 

Obłok pary jaki przy tym powstał, spowodował, że Pułkownik zrobiło się na chwilę gorąco, a szkła zaparowały, przez co zmuszona była je przetrzeć. Mimo znaczącej odległości pomiędzy kobietami, dalej mogło dojść do czegoś takiego. Zadziwiające.

— Dobrze, że się o niego troszczysz. — Przyznała, choć słowa te ledwo przeszły jej przez gardło. — Nie zapominaj też jednak dbać o siebie. — dodała, znacząco akceptując każde słowo. 

Choć okularnica pragnęła rozwinięcia się relacji Levi'a oraz Niny i próbowała pod tym względem cokolwiek zrobić, to nie mogła być niestety ich spoiwem. Czasami nawet aranżacja spotkań, proponowanie rozwiązań i dawanie rad, mogło nie wystarczyć. Potrzebne było zaangażowanie i jakakolwiek dawka inicjatywy z obu stron. Bez tego ani rusz. W tej sytuacji Hanji niestety niewiele mogła zdziałać, a patrzenie na to jak ta dwójka wzajemnie się męczy, stawała się dla niej nie do wytrzymania. Jedyne co Zoe mogła pod tym kątem zdziałać to po prostu zawierzać. Ufać, że przyjaciółka podejmie słuszne decyzje, które dadzą jej w końcu ukojenie. Wspierała ją we wszystkim, niemo wyrażając swoje obawy, nieobecną wymową emocji, malujących się na twarzy. 

— Nie zapomnę. — potwierdziła, układając poszczególne składniki na przygotowanym wcześniej talerzu. 

Pułkownik skupiła się na jej ruchach, dochodząc do wniosku, że poczucie estetyki przyjaciółki, jest na naprawdę wysokim poziomie. Już od dawna wiedziała, że ta niepozorna kobieta jest utalentowana, jednak nie spodziewała się, że prezentacja jedzenia mogłaby dodać żywności dodatkowych plusów.

Nina ułożyła wszystko na jednej z metalowych tac i chwyciła ją oburącz, udając się do wyjścia. Przed zniknięciem za futryną jednak na chwilę przystanęła, posyłając Zoe jedno ze swoich firmowych kochających spojrzeń. Było zawsze inne od tych wszystkich, posyłanych jej na ogół. Lśniło dziwnego rodzaju nostalgią oraz potrafiło przyprawić okularnicę o uśmiech na twarzy, poszerzający się za każdym razem, gdy dostrzegała ten sam rodzaj uniesienia ust za każdym razem, gdy brunetka przebywała w towarzystwie Ackermana. Prawdziwy uśmiech. 

— Do zobaczenia potem? — spytała, charakterystycznym dla ucha głosem, który choć chropowaty i zgryźliwy, wydawał się być wyjątkowo życzliwy. 

— Do potem. — Hanji odwzajemniła uśmiech, poprawiając na nosie swoje okulary. 

Po tym krótkim pożegnaniu sylwetka kobiety znikła za ścianą, pozostawiając za sobą tylko ciche odgłosy stukotu, jakie wydawały jej obijające się o posadzkę buty. Zrezygnowana Pułkownik niedługo potem wróciła do swojej kwatery, ponownie zasiadając do dręczącej ją papierologii. 

****

— Wejść! — dobiegł mnie znajomy głos, udzielający zgody na wkroczenie do pomieszczenia. 

Otwierając drzwi przy pomocy łokcia oraz nogi, weszłam do środka, z dość głośnym trzaśnięciem zamykając je za sobą. Zastawa na tacy przesunęła się nieznacznie, wydając z siebie charakterystyczny brzdęk, a czujne spojrzenia przez moment zatrzymało się na mojej osobie, by po chwili znów wrócić do spoczywających na biurku dokumentów. 

— Przyniosłam obiad. — oznajmiłam, podchodząc do mebla bliżej. 

Wszystko na nim było starannie posegregowane. Łączyło się ze sobą, pozwalając na szybsze znalezienie w razie potrzeby oraz kontrolowany tok myślenia. Całkowite przeciwieństwo tego co miało miejsce u Zoe, czy chociażby ku zdziwieniu u Levi'a. Mimo tak dużej ilości papierów, na biurku wciąż pozostawała odpowiednia ilość miejsca na to by zmieścić metalową tacę i innego rodzaju przedmiot, wielkości odpowiadającej dwóm przeciętnym dziennikom. 

— Dziękuję. — wyraził wdzięczność, odrywając się od pracy. 

Przeniósł parę kartek na jeden ze stosów, a trzymane w dłoni kacze pióro, wraz z kałamarzem przesunął praktycznie na sam skraj blatu, ustawiając je jednak w taki sposób, by przez przypadek nie upadło. Zbliżyłam się do niego, przez przypadek ocierając się o jego ramię co spowodowało moje lekkie zmieszanie, po czym nie zwracając na to większej uwagi, postawiłam przed nim posiłek wraz z niewielką filiżanką wypełnioną mocną parzochą. 

Przez ten krótki okres, jaki dane było mi mu usługiwać, nauczyłam się jak ją parzyć. Dotąd miałam tylko wprawę w robieniu herbaty, gdyż była ona o wiele w moim przypadku powszechniejsza do spożywania. Jednak po tym jak dowódca oznajmił mi, że przydałaby mi się ta umiejętność, nie zamierzałam wobec niego oponować. Całkiem szybko dowiedziałam się jakiego rodzaju kawę lubi i od momentu, kiedy szczerze mnie za nią pochwalił, przynoszę mu ją do każdego posiłku. Dwie płaskie łyżki nasion zalane wrzątkiem, starannie odcedzone i zalane niewielką ilością mleka.

— Jak minął trening? — spytał, chwytając w jedną ze swoich dużych dłoni, połyskujący od padającego na jego powierzchnię, widelec. 

Okrążyłam biurko, rozsiadając się wygodnie na zajmowanym przeze mnie zwykle krześle. Stało ono dokładnie naprzeciw niego, pozwalając mi na obserwację. Lubiłam dostrzegać niuanse na jego twarzy, pozwalające mi po rzuceniu tylko jednego spojrzenia, stwierdzić w jakim humorze był. Uśmiechał się do mnie lekko, nie bojąc się skontrować ze mną spojrzenia. Przełknęłam ślinę, nawilżając suche gardło.

— Tak jak zwykle. — odpowiedziałam obojętnie, przewracając oczami. 

Czasami nudziła mnie rutyna w jego wypowiedziach. Niekiedy musiałam czekać nawet kilka minut nim Smith zdecyduje się na rozpoczęcie jakiegoś intrygującego tematu, poprzedzając go żmudnymi schematami, odpowiadającymi towarzystwu. "Jak ci minął dzień?", "Jak poszedł trening?" ,"Jak się czujesz?". To było zbyt proste by rozpocząć, a jednocześnie tak dziwne dla osoby Smitha, który wzbudzał szacunek samymi swoimi przemowami. Który słowami potrafił pobudzić serca żołnierzy do oddania żyć i niosącej ryzyko walki. Wyniesiony na piedestał, stojąc przed wszystkimi w swojej otoczce wielkości gdy wydawał się nie do pokonania, tak w obecności pojedynczych jednostek, łagodniał, całkowicie pozwalając swojemu majestatowi znikać. 

— Rozumiem. A testy sprawności? — kontynuował, wsadzając do ust, idealnie dopieczony kawałek mięsa. Westchnęłam. 

— W miarę dobrze. Moje ciało jest w pełni przygotowane do wyprawy, więc nie musisz się o to martwić. — wyjaśniłam, czując jego zaciekawione spojrzenie na sobie.

— Cieszy mnie to. — uśmiechnął się. Skinęłam głową akceptując jego wyraz sympatii. 

We wszystkim co mówił, Smith był zawsze cholernie poważny. Praktycznie nie było momentów, gdzie luźno by ze mną żartował lub wdawał się w jakąś mniej zobowiązującą konwersację. Odpowiadał rzeczowo i tematycznie, całkiem tak jakby chciał mnie zbyć, choć też nie to miał na myśli. Był przyzwyczajony do przebywania w innej strefie osób i rozumiałam to. Był bardziej społeczny od Ackermana, gdyż obracał się wśród ważnych osobistości, z którymi musiał się dobrze dogadywać, jednak brakowało mu czegoś z Hanji, gdzie mógłby zostać postrzegany jako człowiek równy człowiekowi.

— Generale... — zaczęłam, zauważalnie się wahając. 

Ani razu od kiedy zaczęłam tutaj przychodzić nie zdradziłam blondynowi celu mojego przybycia. Było co najmniej tak jakbym po przekroczeniu progu i zobaczeniu tamtego dnia, tego jak mężczyzna jest obciążony, zatraciła pamięć o mojej pierwotnej potrzebie. I mimo, że on wydawał się to zauważyć, to jednak ani razu o to nie spytał. Czekał.

Zwlekałam więc z tym, mierząc się z wewnętrzną obawą. Poznawałam reakcje Smitha na różne historie oraz zachowania z mojego życia. Jaki stosunek miał do kradzieży, do wypraw i do murów. Jego zdanie było jednak wyjątkowo postępowe i niedostrzegalne dla przeciętnego oka. Dlatego nie mogłam jednoznacznie stwierdzić przez to, co może mi odpowiedzieć. Nie mogłam przewidzieć tego jak zareaguje, ponieważ za każdym razem mógł zrobić to inaczej. 

Nadszedł jednak dzień wyprawy. Widmo czasu dogoniło mnie, popychając do wykonania jakiegoś ruchu. Wiedziałam, że jeżeli nie zdecyduje się na to pytanie teraz, to nie spytam już nigdy, a dręczące moją głowę obawy, pragnienia oraz smutki nigdy nie zostaną zapomniane. To był jedyny termin, podczas którego Erwin był dostępny i gotowy na to, by się zgodzić. Nie mogłam stracić tej szansy. 

— Chciałabym cię o coś prosić. — wydusiłam, przenosząc wzrok na moje zaciśnięte w pięści dłonie. 

— Tak? — pośpieszył mnie, zagadując bardziej zaciekawionym niż zwykle tonem. 

Swoją osobą oraz stopniem, mimo czasu który w jego towarzystwie spędziłam, nadal potrafił wywierać na mnie nieopisaną presję. Ręce zaczynały mi się pocić, a gula narastała w gardle, blokując chcące wydostać się z ust słowa. Po raz pierwszy od dnia, gdzie miałam odwiedzić Ackermana, stresowałam się. 

— Tak sobie pomyślałam... — wymamrotałam, zaczynając nerwowo bawić się palcami. 

— Czy mogłabym prosić cię o przyznanie mi stopnia Kapitana? — z wahaniem uniosłam wzrok, kontrując z nim spojrzenie. 

Mężczyzna wydawał się być zaskoczony moją propozycją, zatrzymując wkładane do ust kawałki ziemniaka. Patrzył na mnie z lekko uchylonymi ustami, nie fatygując się nawet, żeby zwyczajnie mrugać. Poczułam się przytłoczona. Strach zaczynał zżerać mnie od środka, wywołując nieprzyjemną do opanowania chęć ucieczki z pomieszczenia. Wola jednak dalej trzymała mnie przyklejoną do siedzenia. 

— To dość niecodzienna prośba. — odparł w końcu, odzywając się do mnie po dłuższej chwili. 

Zdecydował się odłożyć tymczasowo spożywanie swojego obiadu i odstawił trzymany dotąd w dłoni widelec z powrotem na metalową tacę. Doprowadził się do porządku, przybierając na twarz nieodgadniony wyraz, z którego nie mogłam wyczytać nic. Jedynie jego oczy pozostawały w dalszym stopniu spokojne. 

— Jest jakiś powód twojej decyzji? — spytał, opierając podbródek na jednej z dłoni. Przełknęłam ślinę. 

— Tak w zasadzie, to tak. — Przyznałam, czując jak moje ciało niekontrolowanie przechodzą ciarki. — Jednak wolałabym o tym nie mówić. — dodałam szybko, wykonując ręką jakiś chaotyczny, niezidentyfikowany ruch. 

Smith przyglądał mi się uważnie, wyraźnie nad czymś dłużej rozważając. Marszczył swoje uwidocznione na twarzy brwi, skupiając się niemo na jednym punkcie. Zagłębiał się w tej czynności o wiele bardziej, niż ja sama w podobnych momentach bym to robiła. 

Budująca się wokół niego atmosfera sprawiała, że miałam ochotę wykrzyczeć mu w twarz, żeby się pośpieszył. Irytowało mnie to, jednocześnie doprowadzając do szału. Nie mogłam nic poradzić na to jak się zachowywał, choć bardzo chciałam to zrobić. Już od wczesnych lat życia miałam wyjątkowo duży pociąg do rządzenia innymi. Zły nawyk pozostał mi do teraz, nie tępiąc się nawet w takim otoczeniu jak Podziemie i również w tej chwili wydawał nie dawać o sobie zapomnieć.

— Dostaniesz oddział próbny. — poinformował mnie w końcu, dając ulgę w nasilającej się niepewności. 

Był stanowczy, a zapisując coś na jednej z kartek, tylko upewniał mnie o tym, iż nie był to jego pierwszy żart, który zamierzał od dawna posłać w moim kierunku. Serce załomotało mi szybciej, a umysł jakby nie pozwalał przyswoić tej informacji. Co się dzieje?

— Jutro na wyprawie dostaniesz pułk zaraz obok mnie. Oddzielimy cię od oddziału specjalnego i powierzymy własny, by sprawdzić twoje umiejętności. Jeżeli sobie poradzisz, otrzymasz stanowisko Kapitana. — wytłumaczył, dostrzegając moją wykrzywioną w znaku pytania minę. 

Mężczyzna zapewne nawet nie zorientował się, kiedy znowu przerzucił się na formę liczby mnogiej w swojej wypowiedzi, uogólniając ją do zespołu jednostek, a nie tylko mnie jako tej pojedynczej. Było to na swój sposób zabawne, a wraz z uzyskaną od niego deklaracją, spowodowało, że wyszczerzyłam się w jego kierunku, ukazując charakterystyczny zgryz. Wydawał się być usatysfakcjonowany moją reakcją. 

Odkaszlnęłam zdając sobie sprawę, że w dalszym ciągu nijak zareagowałam na jego słowa, po prostu wciąż się w niego wpatrując. Blondyn na szczęście wydawał się być przyzwyczajony do takich reakcji, gdyż tylko cierpliwie oczekiwał na mój ruch. Odsunęłam krzesło z ledwo słyszalnym szurnięciem i stanęłam na równe nogi, napinając mięśnie. Przyjęcie odpowiedniej postawy zajęło mi mniej sekundę, a ciało przyzwyczajone do wykonywania salutu, natychmiast z największą starannością się do niego ustawiło.

— Dziękuję bardzo! — podniosłam głos, czując dziwnie rozpierające moją klatkę uczucie ucisku. 

Na twarz samoczynnie wkradał mi się uśmiech, a szczęście skutecznie zagłuszało ukrywające się gdzieś głębiej obawy. Nie myślałam wtedy nad tym co będzie, a o tym co właśnie mi obiecano. Byłam zachwycona wizją tak szybkiego zdobycia stanowiska. Tylko same plusy, skutecznie zasłaniające mi to co jest za nimi. Wzięłam głębszy wdech, przywracając się do porządku. 

— To w czym mogę jeszcze pomóc? — zapytałam, zaczynając rozglądać się po pomieszczeniu. 

Błękitne tęczówki przeniosły się z mojej osoby na stos dokumentów, by zaraz potem znowu wrócić do swojego wcześniejszego obiektu zainteresowań. Zmarszczył brwi, ponownie chwytając w dłoń, pozostawiony na chwilę widelec.

— Na dzisiaj to wszystko. Masz wolne. — odparł, ponownie zabierając się za posiłek. 

Kiwnęłam głową ze zrozumieniem i odwróciłam się na pięcie, kierując się w stronę wyjścia. Resztkę pozostałego czasu, postanowiłam poświęcić na staranne przygotowania do jutrzejszego wyjazdu, uspokajając się pocieszającymi myślami o podarowanej mi szansie.

****

— Nie zgadzam się! — krzyknął wyprowadzony z równowagi Ackerman. 

Już od bardzo dawna jakakolwiek decyzja Erwina go tak bardzo nie zirytowała. Nigdy nie rozumiał jego toku rozumowania, nigdy nie miał pojęcia co blondyn zamierza w danej chwili zrobić i na co tak starannie wydaje się patrzeć, wciąż prąc przed siebie. Wydawał się nie interesować pozostawianymi za sobą truchłami towarzyszy. Wyglądał tak jakby nic nie czuł, zmierzając wprost tylko do tylko sobie znanego celu. 

Lecz mimo tego całego wyrachowania oraz chłodu jakim emanował, Levi widział w nim potencjał, którego nie potrafił logicznie wyjaśnić. Mógł podążyć za nim na ślepo, nie przejmując się konsekwencjami, nie żałując żadnej swojej decyzji, również w jakimś stopniu przejmując tą nieznaną spiralę niedostępności. Ufał mu. 

Tego popołudnia gdy jednak przywlókł się specjalnie ze swojego oddalonego o sporą odległość gabinetu, aż do jego skromnego biura, czarnowłosy domyślał się, że miał na celu coś naprawdę ważnego. Po tym jak Smith oznajmił mu, że Nina nie należy tymczasowo do jego oddziału oraz możliwe, że w ogóle już do niego nie powróci, emocje jakie zdążyły się uspokoić się w mężczyźnie od dnia, gdy ledwo powstrzymał się, by ją do siebie przyciągnąć — zawrzało w nim. 

Poczuł jak jej osoba wydzierana jest mu z rąk, a on mimo wyraźnego odepchnięcia jej, wciąż chce mieć za sobą ten most. Most, którym będzie mógł do niej znowu wrócić i zmienić podjętą przez siebie decyzję. W tej chwili miał wrażenie, że blondyn właśnie podszedł do niego z pochodnią i butlą benzyny, którą z premedytacją zaczynał rozlewać po łatwopalnej konstrukcji.

— To tylko informacja, Levi. Nie masz tu nic do powiedzenia. — upomniał go, lekko zdziwiony zachowaniem przyjaciela, generał. 

Stał zaraz przy prowadzących do wyjścia drzwiach, obserwując jak Kapitan z wyjątkowo paskudnym humorem, wstaje z sofy, podchodząc do niego. Nawet ktoś taki jak on musiał przyznać, że mimo swojej postury, mężczyzna potrafił swoim jednym spojrzeniem doprowadzić do zwątpienia nawet kogoś tak postawnego jak on.

Nie oznaczało to też, że tylko i wyłącznie przez wzgląd na kierowanie uczuć do jednego z kadetów, Erwin miał zamiar pozwolić Levi'owi na zmarnowanie widzianego w Kastner potencjału. A wiedział on o nim już od dawna. Obserwował jej postępy, widział jak pierwszego dnia bez żadnego przygotowania wojskowego była w stanie obsługiwać sprzęt oraz przekonało go również jej bliższe poznanie. 

Urodziła się po to by dowodzić, jednak nigdy tak naprawdę nie odkryła, że jest do tego stworzona. A Smith to widział. Dostrzegał błysk w jej oczach, gdy zmuszona była podlegać innym, wysłuchiwał jej pomysłów i hipotez, gdy niema cisza przejmowała sytuację w jego gabinecie. Nadstawiał ucha i wnioskował jak spostrzegawcza musiała być, wyciągając z ludzi to co tak naprawdę siedzi, sama za to nie chcąc otwierać się za bardzo. Gotowa do tego, by podjąć najbardziej szaloną decyzję, która choć całkowicie irracjonalna miała prawo zagwarantować wyjście z opresji. I w dodatku jeszcze jej stworzone przez czas do walki ciało, posiadające coś tak niezwykłego jak kontrola energii. Nieoszlifowany diament, który Levi chciał mieć tylko dla siebie. 

— Nie pierdol! Chcesz ją posłać na śmierć?! Nie pamiętasz jak skończyła ostatnim razem?! — czarnowłosy wciąż nie przestawał krzyczeć. 

Doprowadzające go do szału emocje szybko popchnęły do tego, by chwycił dowódcę za kołnierz i przyciągnął bliżej siebie. Płonący kobalt uderzał blondyna po twarzy, powodując niemy skręt w kiszkach, a wciąż pociągająca go w dół ręka powodowała, że zmuszony był się schylić, tylko dlatego by materiał koszuli nie został porwany. 

Ten ton, którego używał teraz w stosunku do niego, to ogarnięcie w szale i palące spojrzenie, które mogłoby zabijać, nostalgicznie przypominały mężczyźnie o tym, jak niegdyś skazał jego przyjaciół na śmierć. Nie spodziewał się jednak za żadne skarby tego, że Ackerman znów będzie się w stanie przywiązać do kogokolwiek w ten sam lub nawet silniejszy sposób. Zmarszczył brwi, zaostrzając swoje spokojne rysy twarzy. 

— Pamiętam. Jednak przypomnij sobie, że gdyby nie jej heroiczny czyn, to Hanji już by z nami nie było. — odparł spokojnie, kontrując z Kapitanem spojrzenie. Mężczyzna znieruchomiał, wstrzymując na chwilę oddech. 

— A gdyby wzięła ze sobą jakiegoś innego kadeta? Nie Kastner, a kogoś zupełnie innego? — kontynuował, zadając przyjacielowi retoryczne pytania. 

— Ten ktoś uciekłby. Uciekłby przerażony wizją zjedzenia. Zostawiłby Pułkownika na śmierć. — jego słowa sprawiły, że Levi zadrżał. 

Puścił Smitha oddalając się na kilka kroków i odwrócił się do niego plecami. Mamrotał coś do siebie pod nosem, nerwowo poprawiając wpadające do oczu kosmyki włosów. Scena ta była na tyle dla jego jako osoby nienaturalna, że dowódca zdał sobie sprawę, iż więcej emocji dzisiaj już od niego nie wyciągnie. Ackerman zmagał się ze sobą w każdym stopniu i doprawianie mu rogów byłoby najgorszym posunięciem jakie Erwin mógłby przedsięwziąć. 

Odwrócił się więc do drzwi z zamiarem wyjścia i chwycił za klamkę, która wydała z siebie charakterystyczny metaliczny dźwięk. Ta konwersacja bardzo dużo go kosztowała, choć nie można było tego dostrzec na pierwszy rzut oka. Nim jednak uchylił drewnianą konstrukcje i odszedł, uśmiechnął się pod nosem, przywołując w pamięci dawne dzieje. 

— Levi, nie daj się ponieść emocjom. Jeżeli to zrobisz wpłyną one na twoje przyszłe decyzje, a wtedy ktoś inny będzie musiał je za ciebie podjąć. — powiedział, nie odwracając się już za siebie. 

Dokładnie jednak czuł spojrzenie stalowych tęczówek na swoim ciele. Doskonale zdawał sobie sprawę, że czarnowłosy słucha go tak samo uważnie jak tamtego dnia. Blondyn westchnął przeciągle, uchylając drzwi i tak po prostu wyszedł, zostawiając Kapitana całkiem samego.

— Do cholery. Wiem przecież. — warknął, poprawiając swój zawiązany pod szyją żabot.

****

— Otworzyć bramę! — trzeźwiący głos Erwina, jadącego tuż obok mnie informował stacjonarnych o zadaniu, które mieli wykonać. 

Bicie dzwonów, skutecznie odganiające natłok myśli od czekających na moje decyzje, ludzi. Charakterystyczne zderzanie się ze sobą metalowych lin, rżenie koni oraz wreszcie podźwięk otwierających się powoli wrót. Brama nie została podniesiona od zeszłego lata, a dziś nareszcie wypuszczała nas na zewnątrz, dając dostęp do misji mającej zapewnić odpowiedzi na dręczące nas pytania. Przełknęłam ślinę, czując narastającą presję. 

Zespół jaki powierzył mi Smith był mi znany tylko z twarzy, które mijałam przypadkiem na stołówce. Typowa świeżyzna, która dopiero co skończyła korpus szkoleniowy. Co prawda większość z pięcioosobowego oddziału, w tym również i ja, widziała już na oczy tytana. Jednak wciąż pozostawały te dwie osoby, które były tutaj po raz pierwszy, a w całej tej otoczce, dość łatwo można było stracić nad sobą panowanie. 

Byłam w nowej sytuacji, gdzie musiałam wiedzieć dokąd dokładnie się udajemy, wydawać rozkazy, pozbywać się niebezpieczeństw, zachować spokój i sterować grupą, dokładnie tak jakby było to dla mnie codziennością. Dodatkowo nie miałam chociażby kilku godzin, żeby zapoznać się z powierzonymi mi zwiadowcami. Zawierzali swoje życie osobie, która nawet nie znała ich imion. Serce zabiło szybciej, gdy pociągnęłam Black'a za uzdę, zmuszając go do galopu, a nozdrza zaciągały się dużo większą ilością powietrza niż to miały w zwyczaju robić. 

— Rozdzielić się! — padł ostatni słyszalny dla korpusu rozkaz, który wszyscy byliśmy w stanie wychwycić. 

Zagryzłam policzek od środka, kierując się na nadaną naszemu oddziałowi pozycję. Wszyscy biegliśmy w rozciągniętej jednostce, więc jedyną osobą, którą mogłam widzieć obok siebie był informator. Miał on za zadanie przemieszczać się pomiędzy poszczególnymi grupami i przekazywać wiadomości bezpośrednio od nas do dowództwa. Ważne więc było by każdy zwierzchnik zawsze miał go przy sobie, by mógł szybko w razie potrzeby podjąć decyzję.

Rude loki kobiety, która mi towarzyszyła drażniły moje oczy, powodując nieme wołanie zazdrości, gdzieś w środku. Tak piękna osoba oddawała serce sprawiedliwości. Z tą urodą mogłaby znaleźć bogatego szlachcica i żyć wygodnie w murach. Dlaczego więc?

— Imię żołnierzu? — zapytałam. Kobieta szybko otaksowała mnie spojrzeniem, beznamiętnie kiwając głową. 

— Samantha Mulle. — wymamrotała na tyle wyraźnie bym była to w stanie zrozumieć. Uśmiechnęłam się do niej w geście uznania. 

— Ładne imię. — zacmokałam, rozglądając się dla kontroli po mijanym przez nas terenie. 

Dalej żadnych innych rac poza zielonymi. Jest dobrze. 

— Ej słuchajcie! — krzyknęłam pragnąc zwrócić na siebie uwagę również i innych. 

Konie wybijały miarowy rytm swoimi kopytami od czasu do czasu dysząc, a nasze peleryny powiewały na lekko chłodnym, lecz już wiosennym powietrzu. Odwróciłam się na chwilę, by zlustrować ich twarze. I choć obawiałam się tego, że zobaczę na nich przerażenie lub jakiegoś rodzaju niezadowolenie, to wydawały się być one ich całkowitym przeciwieństwem. Czysta determinacja wyryta w tych młodych ludziach była naprawdę godna podziwu. 

— Nazywam się Nina Kastner! Może i nie mamy szansy się poznać jak cywilizowani ludzie, jednak przysięgam, że zrobię wszystko co w mojej mocy, by sprowadzić was z powrotem do domu! — przerwałam, by wziąć głębszy wdech. Powietrze przez pęd wydawało się być o wiele trudniejsze do złapania niż normalnie. 

— Nawet jeżeli miałabym oddać za was życie! — wyszczególniłam to, by jak najlepiej mogły dotrzeć do nich moje słowa. 

— Dlatego proszę! — krzyknęłam nieco głośniej niż przedtem. — Proszę byście zaufali mi i moim decyzjom! — posłałam w ich kierunku pokrzepiający uśmiech. 

Jadący zaraz za mną blondyn promiennie go odwzajemnił, napawając mnie niewielką dawką nadziei, która była mi w tym momencie bardzo potrzebna. Inni natomiast w dalszym ciągu, wyjątkowo skupieni galopowali przed siebie, tylko momentami posyłając mi lśniące żarliwością spojrzenia. 

Zespół zielonych rac znowu pokrył niebo informując nas o lekkim przesunięciu formacji w prawo. Można było z tego wywnioskować, że lewe skrzydło zmaga się z problemami, a Smith kooperuje tym wszystkim tak, by w jak największym stopniu ograniczyć utratę ludzi. Zagryzłam policzek od środka, chcąc rozkazać komuś wysłać nasz sygnał, jednak szybko też spostrzegłam się, że nie wiem jak mam do nich wołać. 

— Samantha, wiesz co robić. — nakazałam rudej obok mnie, wykonać zadanie. 

Obwiniałam się w duchu o to, że tylko jej imię majaczyło mi w głowie, a innych nawet nie mogłam sobie przywołać w głowie jakbym się nie starała. Te osoby były mi na ogół obce, jednak biorąc pod uwagę okoliczności również i znajome. 

Rude włosy poplątały się bardziej pod wpływem mocniejszego powiewu wiatru, a sprawna dłoń wystrzeliła w niebo zielony drogowskaz, wskazując tym samym naszą obecną pozycję dowództwu. Charakterystyczny huk sprawił, że zmuszona byłam odczekać parę minut, nim mój słuch znowu powróci do normalności, odganiając od siebie charakterystyczne przy zmianach ciśnienia, piszczenie. Nigdy jeszcze z tak bliska nie odpalano przy mnie rac. Te cholerstwo jest strasznie głośne. 

— Żołnierze! Poproszę o wasze godności! — krzyknęłam, irytując się faktem tymczasowej niewiedzy. 

Powierzyłam tymczasowo obserwację otoczenia Samanthcie, tylko po to by zrównać tempo mojego konia z empatycznym blondynem, którego cięcie prawie wcale nie różniło się od leniwego nieładu pasm Armina. Brązowe tęczówki błysnęły radośnie, a na usta wkradł się życzliwy uśmiech. Był męskim wydaniem Olivii, o dość podobnej do niej posturze. Brakowało mu tylko kobiecych kształtów, w które tak hojnie obdarzona była moja przyjaciółka.

— Florian Witt. Miło mi, dowódco. — zasalutował prowizorycznie, przykładając rękę do klatki piersiowej. Skinęłam głową w geście uznania, przyswajając sobie jego imię. Będzie mi go łatwo zapamiętać.

Zaraz potem jeszcze bardziej zwolniłam mojego ogiera, kierując go lekko w prawo, tylko po ty by zrównać tempo z białą klaczą, na której zasiadał wyjątkowo skupiony żołnierz. Brązowe włosy miał podcięte w stylu Kapitana Levi'a, silnie rozbudowana sylwetka sugerowała to, że musiał dużo ćwiczyć, a zmrużone oczy oraz obojętny wyraz twarzy, bardzo przypominały mi osobę czarnowłosego.O tak, był do niego wyjątkowo podobny. 

— A ty jak się zwiesz? — spytałam, zmuszając go do udzielenia odpowiedzi. 

Najpierw tylko męczeńsko westchnął przewracając oczami, jednak potem widocznie zmusił się, by przez moment zlustrować moją twarz. Czego by jednak nie robił oraz jak bardzo wokół nie demonstrował braku chęci do nawiązywania znajomości, to ja pełniłam teraz nad nim nadzór. Oznaczało to tyle, że co by się nie działo, był zmuszony wypełnić każdy mój rozkaz, ponieważ jeśli by tego nie zrobił, zostałby od razu po powrocie za mury, skazany za dezercję. Przyznam, że dopiero w tamtym momencie pojęłam jak wielką wagę mają moje słowa oraz decyzje. Jak wiele mogę zmienić tylko przez zwykłe otworzenie ust i jak bardzo ważne będzie to dla mijającego na naszych oczach życia. Odkaszlnęłam, pośpieszając go w ten sposób, jednak on tylko z wyraźną dezaprobatą machnął na moje zniecierpliwienie ręką.

— Gregor Mortain. — wypluł swoje imię i nazwisko, całkiem tak, jakby było dla niego niczym, jak tylko niepotrzebny nikomu zlepek wyrazów. 

Wzdrygnęłam się słysząc jego dziwaczny akcent, który w niewielkim stopniu przypominał mi sposób mówienia starszego Bowmana. Olewczość wymieszana z zawziętością, wręcz się z niego wylewała. To zdecydowanie, właśnie on był człowiekiem, który już zdążył widzieć na własne oczy, tytana lub spotkało go coś o wiele gorszego nawet od tego. Nie mogło być w tym pomyłki. Był gotowy do walki bardziej niż ktokolwiek z nas, włącznie ze mną na czele. Od jego błękitnych tęczówek biła taka sama aura zawzięcia, jak w tych Erena. Na usta cisnęło mi się w tym momencie tylko jedno słowo — niebezpieczeństwo. 

Nie zamierzałam pozostawać w towarzystwie tego chłopaka na tyle dłużej ile wymagała tego grzeczność i po chwili zmierzałam w przeciwnym kierunku, zbliżając się do ostatniego członka mojego tymczasowego oddziału. Na gniadej klaczy galopowała drobna dziewczyna. Włosy miała splecione w warkocz, przez co jej oliwkowa cera ładnie prezentowała się w górującym na niebie słońcu. Część kasztanowych kosmyków, które niepostrzeżenie zdążyły wymknąć się ze splotu, wpadała jej do oczu, sprawiając, że co chwilę zmuszona była zakładać je sobie za ucho. Zielone niczym trawa oczy badały otoczenie, wydając się świadome nadejścia nieuchronnego niebezpieczeństwa, a usta uniesione były w lekkim uśmiechu. Był on jednak tak niedostrzegalny, że trudno byłoby nawet nazwać go uniesieniem kącika ust. Przepełniona była znajomo wyglądającym smutkiem, który nie sposób było opisać. Ofiara. Była ofiarą tak samo jak ja. Tak młoda, a już skalana...

— Godność? — zapytałam lekko przygnębionym tonem, pogrążając się w dalszej analizie jej osoby. 

Przekręciła głowę, skupiając się na chwilę na mojej osobie. Skontrowałam z nią rozkojarzone spojrzenie, dostrzegając tlącą się w tęczówkach iskrę. Była tak drobna, że łatwo można by ją przeoczyć i pomyśleć, że dziewczyna nie ma ani krzty emocji. To był jednak błąd. Ona je miała. Każdy je miał. Po prostu inaczej radziliśmy sobie w tym jak je ukrywać. 

— Aurelia Clarke. — przedstawiła się wyjątkowo jałowo, po czym ponownie wróciła do skanowania otoczenia. 

Miałam wokół siebie osoby, które otaczały mnie murem bezpieczeństwa mimo, że mogły tego nie chcieć. Uważały i obserwowały, będąc moimi oczami oraz uszami. Zapewniały sobie wzajemnie ochronę, włączając w to również mnie. Przyłożyłam dłoń do czoła, odsuwając, przylepiającą się do czoła grzywkę, nieco na bok. Jaki dawałam im przykład zachowując się w taki właśnie sposób?

— Pani Kapitan! Dziesięciometrowiec przed nami! — dotarł do mnie krzyk Mulle, spokojnie galopującej z przodu. 

I ta jedna informacja, sprawiła, że zapomniałam natychmiastowo o wszelkich wątpliwościach oraz dręczących mój umysł myślach. Nadrzędny priorytet zdecydował o tym, że w mgnieniu oka znalazłam się obok rudej, z większą zawziętością ściskając w dłoniach uzdę. 

Też go dostrzegłam. Nie był dość postawny, a wręcz przeciwnie — mały i wątły. Ledwo chodził dźwigając na karku swoją nienaturalnie wielką głowę. Na twarzy widniał jego koszmarny uśmiech, a wyłupiaste oczy i szybsze tempo jakie narzucił swoim niezgrabnym nogom, dawały mi znać o tym że nas zauważył. Nie mogło się więc nawet mówić o zmienieniu kierunku i ucieczce. Zagryzłam wargę. Muszę się go pozbyć.

— Słuchajcie wszyscy! Zajmę się nim! Wy zachowajcie kierunek! — krzyknęłam, powierzając im swoje zadania. Potaknęli w mruknięciami i ponownie skupili na otoczeniu, dając mi się od nich nieco oddalić. 

Uderzenia kopyt mojego ogiera współgrały z biciem mojego serca, a gardło zasychało od nadmiaru emocji. Stres wraz z adrenaliną przepływał we mnie w nasilonym stopniu, powodując nienaturalne otrzeźwienie organizmu. Dawało mi to siłę. Powielało zgromadzoną w ciele energię. Dawało nadzieję, że może mi się udać. 

Każdy kolejny pokonany metr zbliżał mnie do dużo większego ode mnie cielska, zmuszając do przygotowania broni. Wokół nie było drzew co tylko dodatkowo utrudniało mi sprawę. Zagryzłam policzek od środka, podnosząc się na siodle. Kurwa.

Ćwiczyłam ten sposób walki mnóstwo razy, zastanawiając się  kiedy będzie mi potrzebny. Nie spodziewałam się jednak, że będę zmuszona użyć go tak szybko. Black wciąż gnał, frontalnie kierując się na czyhającego tytana, który również nie zaprzestawał skracać odległości pomiędzy nami. Z lekką powagą zaczynałam podnosić się  na siodle, próbując stabilnie na nim stanąć. Jedną nogą prowizorycznie zaczepiłam się o uzdę, by dalej nakierowywać mojego wierzchowca wprost na bestię, a drugą sterowałam w taki sposób, by utrzymać na podskakującym korpusie konia, równowagę. 

Peleryna łopotała mi na plecach, wcale nie ułatwiając zadania, a sprzęt nieprzyjemnie ciążył na bokach, powodując dodatkowy dyskomfort. Czekałam, oczekując rozwoju sytuacji. Czekałam na nadejście właściwego momentu, w którym byłabym wystarczająco blisko wielkiego cielska. 

I momencie kiedy ręka tytana była w takiej odległości, że prawie mógłby mnie w nią pochwycić, odpieczętowałam blokadę, wysuwając z pochwy stalowe miecze, które wydały przy tym swój charakterystyczny zgrzyt. Napięłam łydki, zagryzłam wargę i z całym możliwym do tego skupieniem oraz wyczuciem, wybiłam się z grzbietu ogiera, wykorzystując do tego zebraną energię. Z łatwością znalazłam się przez to na wysokości oczu kreatury, wykorzystując linki i odrobinę gazu tylko do tego, by okrążyć jego wielką głowę. 

Moje ciało idealnie wydawało się wiedzieć co powinno w danej chwili robić, a dłonie same układały się w typowej do siekania pozie, niedługo potem doskonale tnąc gorący fragment skóry. Wrząca krew trysła mi na twarz, sklejając ze sobą pojedyncze kosmyki włosów, a obłok przyprawiał mnie o ból nozdrzy. 

Nim się spostrzegłam, ogromne cielsko zaczęło spadać, a ja zmuszona byłam zejść z niego, z lekko ugiętymi nogami, lądując na wydeptanym przez tytanie stopy fragmencie trawy. Adrenalina w dalszym stopniu mnie nie opuszczała, a ręce drżały, wywołując tym niekontrolowany ruch ostrzy, które dopiero po chwili zdecydowałam się schować. Udało mi się.

Black stał parę metrów dalej, oczekując aż do niego podejdę. Szybkie ruchy klatki piersiowej oraz powiew ciepłego powietrza przyprawiały mnie o zawroty głowy, a zielone kolorowe flary wysyłane w przestworza wciąż przypominały mi o  potrzebie doprowadzenia misji do końca. Muszę wracać.

Pokonując ogarniające mnie uczucie dumy wymieszanej ze szczęściem, włożyłam jedną z nóg w strzemię i z głuchym odbiciem się od ziemi, ponownie usadowiłam się na Black'u. Spojrzałam po raz ostatni za siebie, lustrując parujące ciało tytana, a następnie pogoniłam konia, by za wszelką cenę jak najszybciej dotrzeć do mojego oddziału. 

****

— Aurelio oprządź konie. — zarządziłam, gdy nasza grupa późnym popołudniem dotarła do znanych mi już ruin. 

To właśnie one były punktem zaczepnym, byśmy mogli się w jakikolwiek sposób obronić się przed tytanami i dać odsapnąć zarówno sobie, jak i zwierzętom. Miejsce do którego ciągnął nas Erwin było zbyt oddalone, by można było dotrzeć do niego w jeden dzień, a zarówno on, jak i my nie mieliśmy zamiaru poświęcać ludzi, tylko po to by przybyć tam szybko bez możliwości późniejszego powrotu.

Stukot kopyt o kamienne podłoże, zwracał na nas sporą uwagę, a już samo to, że wjeżdżaliśmy do niego właśnie my, gdzie na czele stałam ja — zwykły kadet, świeżo zwerbowany do korpusu, — robić musiał duże wrażenie. Nic dziwnego więc, że przybywając tam przyciągnęliśmy uwagę grupy zwiadowców, która miała wolne od obowiązków. Odkaszlnęłam, poprawiając się w siodle, czując narastające we mnie odczucie presji.

— Florian ty na wartę. — odwróciłam się w kierunku jadącego po lewej blondyna, na którego twarzy pojawiło się wyraźne niezadowolenie. 

To było zrozumiałe. Wszyscy byliśmy zmęczeni. Jako, że Smith umieścił nas w przodowej formacji na prawym skrzydle, staliśmy się dla korpusu pewnego rodzaju siłą przebijającą. Jeżeli pojawiały się tytany to my je zabijaliśmy, bądź informowaliśmy dowództwo o potrzebie zmiany kierunku. Nic dziwnego, że nasz sprzęt był na wyczerpaniu, gazu praktycznie nie było w butlach, a my sami byliśmy ubrudzeni wciąż parującą z ubrań krwią tytanów. Koniom ciągła pogoń też dała się we znaki, powodując, że ich tempo przy samym końcu było już mozolne. Szczególne problemy zaczęła mieć nawet siwa klacz Samanthy, która miała największy dystans do pokonania, wykonując jeszcze dodatkową drogę. A była do pełnienia tej roli specjalnie szkolona.  

— Cała reszta może odpocząć. — zakończyłam moją myśl, przełykając z trudem ślinę. 

Byłam spragniona i głodna, a paląca suchość w gardle oraz podrażnienie spowodowane ciągłymi krzykami, sprawiły, że jedyne o czym marzyłam teraz to ciepły prysznic i sen w wygodnym łóżku. Dobrą herbatą, która złagodziłaby ból, też bym nie pogardziła. 

Na prowizorycznym dziedzińcu zmuszona byłam opuścić dający mi bezpieczeństwo grzbiet mojego wierzchowca i powierzyć go Aurelii, tylko po to by na chwiejnych nogach podążyć do namiotu Smitha. Dowódca miał obowiązek raportowania po przybyciu, po to by generał mógł sporządzić ogólny szacunek strat i stwierdzić czy opłaca się jechać dalej, czy może lepiej byłoby zawrócić. 

Poprawiłam lepiące się do twarzy włosy i przetarłam powieki, czując nasilający się w głowie ból. Migrena spowodowana wykorzystaniem energii organizmu znów mnie nawiedzała. Mimo, że nie używałam mojego sposobu walki zbyt często, a tylko wtedy gdy było to konieczne, to negatywne efekty i tak były dla mnie odczuwalne. 

Szukanie punktu na którym mi zależało, zajęło mi dość dużo czasu. W gruncie rzeczy wszystko powinno być poustawiane w taki sam sposób jak poprzednio, gdy tutaj byłam. Może i tak też było, tylko problemem nie stało się to, że kompletnie nie zdążyłam się z tym zapoznać. Podczas mojej ostatniej wizyty w tym miejscu, przez cały czas byłam nieprzytomna, co tym razem znacznie utrudniało zadanie. Westchnęłam.

Znalazłam rozwiązanie w metodzie prób i błędów, pytając napotkanych po drodze żołnierzy o drogę. Ostatecznie jeden z nich zaproponował mi nawet pomoc, ze zmartwieniem obserwując to jak wyglądam. Zaśmiałam się jednak krótko i podziękowałam mu, ostatecznie sama docierając za jego wskazówkami do celu. 

Namiot Smitha nie różnił się niczym szczególnym od tych pozostałych. Te same zielone płachty i symbole pokrywające tkaninę. Tak samo skonstruowany układ, różniący się od reszty tylko wielkością oraz para pilnujących wejścia zwiadowców, która została wyznaczona na wartę. I mimo skromności tego wszystkiego, wywoływało to we mnie mieszane odczucia. Byłam zadowolona, że tu dotarłam, jednocześnie obawiając się tego co spotka mnie w środku. 

— Osoba i sprawa. — warknął jeden ze skupionych na swoim zadaniu mężczyzn. 

Należał do oddziału Zoe, z którym miałam przyjemność bawić się na urodzinach. Siedział wtedy obok tego całego Erica, całkowicie nie udzielając się ani w konwersacji, ani w zabawie. Przełknęłam ślinę, odruchowo zmuszając się do niezgrabnego salutu. 

— Nina Kastner. Przyszłam złożyć raport. — odpowiedziałam praktycznie mamrocząc. 

Suchość wciąż zalegała w ustach, a migrena nasilała się z każdą chwilą, przez co głos zwiadowcy stojącego przede mną, przyprawiał moją głowę o istne piekło. Uśmiechnęłam się do niego przekonująco, niemo prosząc by już nic nie powiedział i przepuścił, a ten tylko podejrzliwie zmarszczył brwi. Poświęcił naprawdę długą chwilę by przyjrzeć się mojej pobrudzonej sylwetce, tylko po to by na koniec lekceważąco prychnąć, ustępując mi ostatecznie miejsca. Odsunął oddzielającą mnie od pomieszczenia narzutę i wpuścił mnie do środka popychając lekko. 

W odgrodzonej od zewnątrz przestrzeni, usytuowane zostały prowizoryczne ławki oraz krzesła, a ciemność rozświetlała para pochodni ustawiona w bezpiecznej odległości od łatwopalnego materiału namiotu. Przy drewnianym stoliku, tak jak miał to w zwyczaju, stał Smith, studiując jedną z map, w całości rozłożoną na powierzchni blatu. Część papieru zwisała nawet z biurka, opadając bezwładnie na ziemię. 

— Nina Kastner melduje się! — zmusiłam się do podniesienia głosu, by zwrócić na siebie jego uwagę. 

W chwili gdy jego tęczówki zwróciły się w moim kierunku, uśmiechnęłam się wykonując zgrabniejszy niż w poprzednim przypadku salut. Mruknęłam cicho, gdy za mocno przycisnęłam naruszony nadgarstek, który przy ostatniej akcji jaką wykonywałam, z ostrzem wygiął się pod nienaturalnym kątem, sprawiając, że teraz lekko kuł. Nie było to nic wielkiego i wiedziałam, że z czasem mi przejdzie, jednak powodował u mnie jakieś tam poczucie dyskomfortu.

— Spocznij żołnierzu. — rozkazał, marszcząc swoje uwidocznione w tym świetle brwi, które przez ten pryzmat wydawały się być jeszcze większe niż normalnie. 

Niemal natychmiast rozluźniłam mięśnie, opuszczając bezwładnie obolałe ramiona, w taki sposób, że spokojnie zwisały dając się ponieść grawitacji. Przymknęłam na chwilę oczy biorąc głębszy wdech i zmusiłam się do podejścia bliżej niego. Po tej chwili, w której na moment dałam wytchnienie mojemu ciału, mięśnie wydawały mi się dziwnie kłuć, a miejscami mogłabym to porównać wręcz do palenia. Każdy więc krok był w granicy rozsądku nieprzyjemny. 

— Melduję, że żaden z powierzonych mi żołnierzy nie odniósł strat. Brak znaczących obrażeń oraz żadnych przeciwwskazań do kontynuowania wyprawy. — przedstawiłam mu sytuację, ukradkiem spoglądając na naszkicowaną na mapie trasę. 

— Rozumiem. Dobra robota. — posłał w moim kierunku krótki uśmiech, wyraźnie będąc zadowolonym z tego faktu. Skinęłam głową z uznaniem dla jego słów. 

— Czy mogłabym jeszcze jakoś pomóc? — spytałam z grzeczności, czując się wobec niego obowiązana. 

Jego błękitne tęczówki znów spoczęły na mnie, badając moją sylwetkę. Chwilę stał wpatrując się we mnie, całkiem tak jakby znowu się nad czymś zastanawiał, a moja osoba była w tym rozważaniu ważna. Kiedy jednak już miał mi odpowiedzieć, jego spojrzenie uciekło za mnie, skupiając się całkiem na czymś innym. 

— Idź ty się lepiej wykąp, bo śmierdzisz jak gówno. — doskonale mi znany, chłodny ton przeszył moje uszy, wbijając małe bolesne szpileczki w każdy skrawek mózgu. 

Wzdrygnęłam się, czując na plecach kobaltowe spojrzenie, a serce samoistnie zaczynało galopować w nieopisanym tempie. Nawet nie zorientowałam się, gdy na chwilę wstrzymałam oddech, przejęta jego nagłym pojawieniem się. Zagryzłam policzek od środka, przywracając siebie do porządku. Nerwowy zlepek emocji to nie było coś co chciałabym prezentować przed osobą Smitha, w momentach gdzie podjąć miał on decyzję o moim awansie. 

— Generale? — zapytałam, ignorując komentarz czarnowłosego na swój temat. 

Blondyn zmarszczył brwi, ponownie skupiając się na mojej osobie. Wyprostował się i obszedł biurko, stając frontalnie do mnie. Jego wzrost trochę mnie przytłaczał, a zmuszająca do szacunku postawa, wywołała niemy skręt w kiszkach. Przełknęłam ślinę.  

— Dziękuję bardzo za twoją troskę. Poradzę sobie. Na twoim miejscu Nino martwiłbym się o siebie. — niespodziewanie położył dłoń na moim ramieniu, co spowodowało lekkie wzdrygnięcie się z mojej strony. Całkowicie zaskoczona, popatrzyłam na niego ciekawskim spojrzeniem, próbując odgadnąć co ma na myśli. 

— Wracaj do swojego oddziału i odpocznij, a jeżeli dalej będziesz taka chętna do pomocy... — przerwał na chwilę by się nade mną pochylić. 

Był na tyle blisko mnie, że mogłam poczuć ziemisty zapach jego perfum, wymieszany z czymś w rodzaju mięty. Jego twarz znalazła się zaraz obok mojego ucha, a blond kosmyki delikatnie naruszyły objętość moich brązowych loków. Oddech mi przyśpieszył, a oczy szerzej się otworzyły. Nie byłam już pewna czy to wyczerpany umysł pokazuje mi sytuacje, które nie istnieją, czy dzieje się to wszystko naprawdę. 

— To czekam tutaj na ciebie wieczorem. — dokończył starając się szeptać, jednak dla mnie jego słowa były tak samo głośne jak te, którymi obdarzył mnie przed sekundą. 

Po tym odsunął się ode mnie, cofając się o kilka kroków do tyłu, tylko po to, by oprzeć się o prowizoryczny stół. Szybciej zamrugałam, próbując jakoś wyjaśnić sobie tą sytuację. Co tu się do jasnej cholery właśnie wydarzyło?!

— Decyzję podejmujesz jednak samodzielnie. Wiedz tylko, że zawsze tutaj będę. — blondyn uśmiechnął się do mnie lekko, ucinając w ten sposób temat. 

Ja byłam jednak zbyt zszokowana, by odwzajemnić jego przyjacielski gest, więc tylko nieznacznie skinęłam głową, przybierając na twarz jedną z charakterystycznych dla siebie masek. Z lekkim wahaniem odwróciłam się na pięcie, tylko po to, by natychmiast skontrować ze sobą spojrzenie kobaltowych tęczówek. 

Zaciśnięta szczęka i ściągnięte w pięści dłonie wskazywały na to, że był mocno zdenerwowany. W jego spojrzeniu tlił się znajomy ognik, który charakterystycznie, dodawał jego osobie dodatkowej barwności, a potargane przez wiatr włosy, zostały przez niego nieco skrócone. Czując ucisk w podbrzuszu oraz zbierające się w kącikach oczu łzy, zwiększyłam tempo, zaczynając w coraz to większym stopniu pogrążać się w bólu. Moje nogi w żadnym stopniu nie były teraz przygotowane nawet do chodzenia, a ja zamierzałam je zmusić niemal do truchtu. 

W momencie gdy go mijałam, mogłam na sobie odczuć niemal namacalną chęć pochwycenia mnie. Elektryzujące uczucie, które znajomo pchało nas ku sobie, gdziekolwiek byśmy się nie znaleźli. Nie zdawałam sobie sprawy, że aż tak bardzo chciałam go teraz przytulić i powiedzieć, iż cieszę się z jego dobrego stanu. Z tego że wrócił cały, z tego, że wciąż żyje. Stłamsiłam to jednak w sobie. To był zły czas. Nadal zbyt wcześnie. Jeszcze nie teraz... 

Nie wypowiadając już żadnego zbędnego słowa, po prostu wydostałam się z tej osłoniętej przez materiał przestrzeni, orientując się jak duszno w środku było. Chłodny wiatr znów owiał moje policzki, wywołując chwilową ulgę w bólu, dając ukojenie zarówno duszy jak i ciału. Odetchnęłam na moment przymykając oczy, tylko po to by po tym ponownie podjąć próbę poszukiwania moich własnych kwater, co okazało się o wiele większym problemem niż ten, który miałam wcześniej. Bo o ile pobyt Smitha był wszystkim bardzo dobrze znany, tak nijakim kadetem takim jak ja, wielu się raczej nie interesowało. Pozostało mi liczenie na szczęście oraz to, że jakimś trafem uda mi się spotkać kogoś znajomego. 

****

— Co to do cholery było, Erwin?! — Ackerman uniósł się, mrużąc oczy. 

Jego ton ociekał jadem, a sytuacja z przed chwili na nowo rozpoczynała się w jego głowie, tylko bardziej go nakręcając. Rozrywające uczucie paliło go od środka, każąc walczyć, a blondyn wydawał mu się w pełni odpowiedzialną osobą za to jak się czuł. To było pewnego rodzaju zagrożenie, podczas którego Smith już drugi raz w ciągu ostatnich kilku dni nadeptywał mu na odcisk. 

— Co masz na myśli? — dowódca spytał całkowicie poważnie, wracając powoli za biurko. 

Zamierzał dokończyć to co zaczął, więc ponownie zaczął ze skupieniem wgłębiać się w normowanie formacji. Stare trzeba było zapełnić nowymi, a luki w korzystny sposób uzupełnić. To, że z oddziału Kastner wszyscy skutecznie dotarli do celu, odwalając bezsprzecznie dobrą robotę, nie oznaczało tego, że innym zwiadowcom wiodło się tak samo dobrze. 

— Kurwa, nie graj znowu ze mną w te swoje gierki! — zirytował się w żadnym stopniu nie zmieniając przy tym swojego głosu. 

Był bardziej niż wytrącony z równowagi niż zazwyczaj miało to miejsce, a w takim stanie nie zważał na konsekwencje swoich  decyzji, czy słów co zwykle powodowało tylko jego niechciane problemy. Coś sprawiało, że po prostu nie chciał tego mężczyźnie odpuścić. Pragnął uświadomić mu to, że nie ma prawa tak zwracać się do Kastner, nie ma prawa tak blisko niej podchodzić i szeptać jej jakiś zbereźnych insynuacji prosto do ucha. Dopominał się czegoś co sam zdecydował się odepchnąć, a to że nie mógł przez to przywołać żadnych sensownych argumentów, które skarciłyby w jakiś sposób zachowanie Smitha, tylko dodatkowo go podburzało. 

— Czego od niej chcesz?! — zapytał ostro, w dalszym ciągu nie otrzymawszy żadnych sensownych odpowiedzi od mężczyzny. 

Zbliżył się do niego, za wszelką ceną próbując skontrować z nim spojrzenie, jednak blondyn skutecznie wydawał się go unikać, wodząc swoimi tęczówkami po rozłożonym na blacie papierze. 

— Ona jest kimś kto spełni moje marzenie. — odparł spokojnie z całą prawdziwością tego stwierdzenia.  

Te słowa były jednak dla Levi'a jak zapalnik, całkowicie pozbawiający go kontroli. Znowu poczuł się jak dzieciak, któremu ktoś z zacięciem próbował odebrać jego własność. Ktoś kto doskonale wiedział, gdzie powinien uderzyć, żeby go zabolało. Niebezpiecznie blisko w ułamku sekundy zbliżył się do Smitha, pchnięciem zmuszając go do tego, by usiadł na najbliższym krześle. Blondyn tracąc równowagę, mało co nie upadając. Ackerman właśnie podniósł rękę na dowódcę bez najmniejszego mrugnięcia. 

— Jeżeli to gówno nie przestanie wydobywać się z twoich ust, to własnoręcznie postaram się, byś już nigdy nic nie powiedział. — zagroził mu, górując nad nim w chwalebny dla siebie sposób. 

To, że jego przełożony spoglądał na niego z dołu, z wyraźnym zdziwieniem wymalowanym na twarzy, dawało mu poczucie wyższości, której zawsze mu przecież tak bardzo brakowało. Był to jedyny moment, kiedy mógł wiedzieć, że Smith nic nie może mu zrobić, a to on stoi na przodzie, zmuszając go do ugięcia się. 

— Grozisz przełożonemu. Jeżeli nie przestaniesz, będę musiał wyciągnąć z tego konsekwencje. — blondyn ostrzegł przyjaciela. 

Doszedł do wniosku, że z każdą mijającą chwilą wychodzi z niego coraz gorszy potwór, który znany był mu tylko z pola bitwy. Levi wyglądał dokładnie tak, jak w momencie zabijania jakiegoś wyjątkowo odrażającego tytana, który na jego oczach, wsunął właśnie członka oddziału. 

— Mam w dupie... — zaczął, chcąc obrazić w jakiś sposób Smitha, jednak szybko zostało mu to odebrane na poczet nowej osoby, która bez ostrzeżenia pojawiła się w namiocie. 

— Erwin! — krzyknęła wpadając do środka, lekko uderzając w bok jednego z pilnujących tego miejsca żołnierzy. 

Jej szkła w charakterystyczny sposób odbijały światło pochodni, sprawiając, że w tej atmosferze wychodziła na jeszcze bardziej szaloną, niż w rzeczywistości była, a śmiały uśmieszek zniknął jej z ust, gdy jej osoba zorientowała się, co przerwała.

— Co tu się dzieje? — spytała odruchowo, przenosząc wzrok z jednego mężczyzny na drugiego. 

— Tch. — lekceważące prychnięcie rozległo się w ciszy, powodując znajome przecięcie atmosfery. 

Czarnowłosy wycofał się do wyjścia, mamrocząc coś o tym, że jeszcze tutaj wróci, po czym zniknął za płachtą, całkowicie wymazując po sobie złe wrażenie. Znudzony ton jaki przybrał od razu po pojawieniu się Hanji, zdradzał to iż sama obecność okularnicy, potrafiła wpłynąć na niego trzeźwiąco. Erwin z całą pewnością nie miał pewności co do tego, o co może chodzić i tylko szalona teoria Zoe z pierwszego dnia Niny w korpusie, wydawała mu się to tłumaczyć. Uznał to wtedy na tyle absurdalne, że nawet nie brał takiej możliwości pod uwagę. Teraz jednak po tym co się wydarzyło, skłonny był nawet brunetce uwierzyć. 

— Zrobiłeś to? — zapytała, poprawiając z wyraźnym zaciekawieniem okulary na swoim nosie. Zadziorny uśmiech wkradł się jej znowu na usta, a rumieńce zaczynały majaczyć na policzkach. 

— Zrobiłem. — przyznał Smith, przyznając się tym samym niemo do swojego dedukcyjnego błędu. 

Wszystko wskazywało na to, że Levi Ackerman naprawdę zakochał się w podobnej mu kadetce, jaką była Nina Kastner, a szalone teorie Hanji oraz plany swatania mogły mieć nareszcie jakieś odzwierciedlenie w rzeczywistości. 

****

Zwiadowcy byli na nogach jeszcze przed nastaniem świtu, nim tytani całkowicie zdążyli się obudzić, a poskładane namioty, zostać spakowane do specjalnie przygotowanych pod ich transport wozów. Ciągłe zmiany wart powodowały, że człowiek ani nie zdążył dobrze wypocząć, ani nie dał rady na dłuższy okres zmrużyć oka. Nina jednak została utulona do snu przez swój oddział, który będąc świadkiem popisuje jej umiejętności, zdecydował się podzielić obowiązki pomiędzy siebie, a samej kobiecie dać porządnie wypocząć. 

Samantha zdecydowała się ją obudzić dopiero w momencie, gdy Generał Erwin zwoływał ludzi do zbiórki, a jej obecność była w tym momencie niezbędna. Śpiwory w których spędzali noc były dość niewygodne, przez co od razu po wstaniu czuło się narastający w kościach dyskomfort, spowodowany krzywą pozycją. Za poduszki służyły im ściągnięte płaszcze ułożone dla wysokości na butach, a ciągła obecność sprzętu na bokach, pozwalała spać tylko w jednej pozycji. Zwiadowca musiał być w każdym momencie poza murami przygotowany na nagły atak tytana, który przedarłby się przez patrolujących. 

Doszło do tego, że ledwo obudzona Nina, spożywała pośpiesznie swoją porcję żywnościową już na koniu, który z pełnym galopem zmierzał w stronę celu. Oddział został przeniesiony o jedną pozycję w tył, znajdując się tym razem w zbliżonym środku formacji. Po robocie jaką wczoraj udało im się odwalić, Erwin za namową Zoe zdecydował się dać grupie jeszcze chwilę odpoczynku, podczas którego będą mogli odbudować swoje siły. Było to jednak w większym stopniu spowodowane jego zamartwianiem się o to, czy brunetka  w tym stanie w ogóle da radę wykrzesać z siebie potrzebną do jego marzenia energię. 

Znaczącą zmianę było widać niemal od razu. Wszelkie docierające do grupy sygnały świadczące o zbliżających się tytanach, były natychmiast zażegnywane w zarodku, gdzie inna część zwiadowców poświęcała swoje życia, tylko po to by oni mogli dobrnąć dalej. 

Nina wydawała polecenia tylko o tym, jaką flarę tym razem, kto powinien wystrzelić, a powierzeni jej kadeci, bezsprzecznie te rozkazy wykonywali. Wzmożona ostrożność towarzyszy również pomagała kobiecie poczuć względne bezpieczeństwo. Dzięki nim, mogła na chwilę zatopić się w swoich myślach i dać upust emocjom. Zastanawiała się nad nimi, analizując ich sens, a potem oddalając te mniej ważna na dalszy plan, tylko po to by w jej umyśle pozostała tylko pustka. 

Minęło kilka godzin niż ten stan rzeczy się zmienił. W momencie gdy słońce górowało nad ich głowami oznajmiając godziny swojego szczytu, formacja zaczęła się zacieśniać. Według rozkazu przywiezionego przez Mulle od dowództwa, byliśmy już bardzo blisko celu, co oznaczało tyle, że zmuszeni zostaliśmy do uformowania grupy. Smith nakazał nam się trzymać na odległość słuchu. I dopiero też w tamtym momencie zrobiło się przerażająco. 

Dudniące kroki uderzające o ziemię, świadczyły o tym, że tytan się zbliżał, a urywane krzyki ludzi stawały się nie do wytrzymania. Wjechaliśmy w las, co było dla nas zarówno plusem jak i minusem. Bo choć mogliśmy wykorzystać pełny potencjał trójwymiarowego manewru, to efekt zaskoczenia należał bezsprzecznie do wroga. Trzeba było mieć się na baczności w każdym aspekcie, gdyż któraś z tych kreatur mogła znaleźć się w środku formacji bez żadnego ostrzeżenia. 

Oddziałowi dowodzonemu przez brunetkę udało się jednak jakimś cudem przejechać tą odległość, bez napotkania żadnego niebezpieczeństwa. Nim się spostrzegli, konie wjechały na odcinającą granicę lasu, polanę, nad którą górowała ogromna ściana kryształów. Lśniący klif wyglądał jakby zbudowany był z brylantów, a zakrzywiane przez niego promienie słoneczne, odbijały się charakterystycznie, tworząc wszędzie niewielkie tęcze. 

To było tak magiczne i irracjonalne, że aż niemożliwe. Westchnięcie zachwytu wydobyło się z ust niemal wszystkich, którzy dotarli w te miejsce, podziwiając jego piękno. Wyglądało jak wyciągnięte z dziecięcych marzeń. Prowokujące do tego, by zostać tutaj na zawsze, ciesząc się niezwykłym, ofiarowanym przez nie klimatem. Coś jeszcze jednak przykuwało uwagę żołnierzy. 

Wysoko umieszczone wrota, ozdobione niezwykłym pismem, lekko uchylały się od powiewów wiatru. Były zbyt wysoko, by mógł dotrzeć tam przeciętny człowiek, a pomocnicze drabiny, manewr, czy wyrzutnie w żadnym stopniu nie pomagały, by się do nich choć trochę zbliżyć. 

W tym momencie Kastner poczuła na sobie palące spojrzenie, zbliżającego się do niej na białym koniu Smitha. Wyraz twarzy miał zacięty, a błękitne tęczówki wskazywały tylko jak bardzo zdeterminowany był. Właśnie teraz rozpoczęła się część, do której brunetka była niezbędnym kluczem. Kluczem do zamka zagadek, na które odpowiedzi, pragnął uzyskać Erwin. 

Super te autem non est sacramentum, quod nominatur non potest...

cdn.

* Super te autem non est sacramentum, quod nominatur non potest ... — (łac. A nad tobą jest tajemnica, której nie można nazwać...)


Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top