#57
„O miłości wiemy niewiele. Z miłością jest jak z gruszką. Gruszka jest słodka i ma kształt. Spróbuj zdefiniować kształt gruszki." — Andrzej Sapkowski
Byłam tak podekscytowana całą tą „wycieczką", że kolejną noc również, jak tą poprzednią, spędziłam na czytaniu, pozostawionej przeze mnie książki. Nie mogłam się jednak skupić na, żadnym poszczególnym wyrazie. Zajęło mi to dużo więcej czasu niż powinno, a zdania powtarzane po raz drugi w myślach, nie były już tak bardzo poruszające jak te za tym pierwszym razem.
Do głowy wciąż powracała mi przyjemna konwersacja z Collinsem, który zachowując się wyjątkowo niecodziennie, wyraził swoją wysoką kulturę do mnie, takim gestem. Mój powrót myślami, skutecznie wypaczał główny wątek historii „Tristana i Izoldy", spychając zainteresowanie nimi na bok.
Zakładałam, że czarnowłosy jest w podobnym wieku co moi przyjaciele z korpusu, choć wydawał się od nich o wiele dojrzalszy. Ja byłam za to od niego sporo starsza. Jeżeli by nas porównać to wyszłoby jakieś siedem lat różnicy, o ile się nie myliłam. W tamtym momencie żałowałam, że nie zapamiętałam jego dokładnej daty urodzenia, a tylko przejrzałam pobieżnie kartę, sprawdzając czy dane osobowe się zgadzają. Przynajmniej nie miałabym takich zagwozdek do rozwikłania co teraz. Nie martwiłabym się przekraczaniem granic.
Wstałam, przeciągając się, co ulżyło nieco mojemu kręgosłupowi, który przez pół nocy pozostawał w jednej pozycji. Przetarłam załzawione oczy, które wyschły od zbyt rzadkiego mrugania oraz zwilżyłam popękane usta językiem. Mimo zmęczenia, wyjątkowo bardzo chciało mi się dzisiaj wstawać. Dość niespotykane zjawisko.
Założyłam to samo co wczoraj, nie miejąc zbyt dużego wyboru, podmieniając ze sobą ubrania, które traktowałam jako wkładki. Mimo, że pożarte przez mole, to wykrzesałam z nich drugie, ostatnie życie. Spojrzałam na pozostawione sobie materiały, które walały się po podłodze z niesmakiem. Burzyły porządek, który chciałam tutaj zachować. Za całą pewnością będę musiała po powrocie zrobić pranie i uratować, chociaż te spodnie od munduru. Apetyt też nie dokuczał mi tak jak wczoraj, choć poza wczorajszym śniadaniem, nic tak w zasadzie nie jadłam. Mogłabym powiedzieć, że głód nawet nie nadchodził. Nie miałam żadnych oznak, oznajmiających mi o nadrzędnej potrzebie organizmu.
Wygrzebałam z szafki prosty grzebień, którego używałam do rozczesywania włosów i po raz pierwszy od dawna, zabrałam się za ich porządkowanie. Z tego całego roztargnienia, całkowicie zapomniałam wziąć wczoraj prysznic, przez co moje kosmyki były niecodziennie oklapnięte. A może to i lepiej...
Męczyłam się trochę z pozbyciem się kołtunów, których było znacznie więcej niż przypuszczałam. Zdawałam sobie sprawę, że moje włosy nigdy nie były idealne, a ich skręt bardzo często doprowadzał mnie do furii, jednak też nie spodziewałam się, że moje zaniedbanie w tej kwestii, będzie tak bardzo bolesne oraz czasochłonne. Gdy wreszcie skończyłam, efekt końcowy też nie był zadowalający. Naruszyłam naturalną strukturę loków, przez co moje włosy strasznie się napuszyły i wyglądałam gorzej niż moja opiekunka w dzieciństwie, która z uporem maniaka, wcierała olej w skórę głowy. Gdy tylko przypomnę sobie stan jej kosmyków to aż mnie skręca od środka. Było to wspomnienie dziecka, które nigdy tak naprawdę nie zostało wyparte. Ze strachu? Z obawy, że kiedyś mogę popełnić ten sam błąd?
Wsadziłam średniej wielkości plik banknotów, zaoszczędzonych przy drobniejszych robotach oraz schowanych gdzieś w kątach, do stanika, co było już moim typowym odruchem. Przeczesałam dłonią brązowe kosmyki, licząc, że podczas jazdy się ułożą i wyszłam z pokoju, szczelnie zamykając za sobą drzwi. Nie wiedziałam kiedy wrócę, ale gdy Hanji już wiedziała, że tutaj jestem to oznaczało to, że bez zadbania o prywatność, wcale bym jej nie miała. Sprowadziłaby zapewne Erena i resztę, organizując w tym miejscu wieczorek pod tytułem; „Nina i jej wielki powrót".
Szłam dość szybko i jednostajnie, pragnąc jak najszybciej dostać się do stajni. Planowałam jak najstaranniej przygotować konia i psychicznie nastawić do spędzenia czasu z chłopakiem sam na sam, co w moim przypadku brzmiało dość absurdalnie. I było absurdalne. W każdym najmniejszym stopniu. Czy ja w ogóle wiem co wyprawiam?
Przekraczając próg i krążąc między poszczególnymi boksami, zdałam sobie sprawę, że od dawna nie dane było mi dosiadać mojego czarnego ogiera. Nieświadomie tęskniłam za jego silnym ciałem, które mogło mnie zabrać, wszędzie gdziekolwiek tylko bym zapragnęła. Nie pojednywałam się z nim aż od wyprawy. Od tego czasu nie wykorzystywany przez nikogo po prostu musiał na mnie czekać. Tęskniłam za Black'iem.
Zastałam go w tym samym miejscu gdzie spotkałam go po raz pierwszy. Stał tam, odwrócony do mnie tyłem. Nie zauważył mnie. I widząc go nawet z tej perspektywy, poczułam nostalgiczny smak tego jak wspaniale było czuć wiatr we włosach, galopując na nim.
— Witaj Black. Dawno żeśmy się nie widzieli. — przywitałam się z nim na głos.
Zwierzę obróciło się w moją stronę i z lekką obawą podeszło, wyciągając poza granicę boksu swój łeb. Zbliżyłam dłonie do jego pyska i bardzo powoli, zważając na jego wszystkie lęki, pogłaskałam go.Wydawał się mnie pamiętać, co też mnie nad wyraz ucieszyło. Zawsze miałam szacunek do tych zwierząt. Były dużo bardziej inteligentne oraz empatyczne nawet od niektórych ludzi. Kochałam je.
Nie czekałam zbyt długo, gdyż to mądre stworzenie szybko rozpoznało swojego właściciela i łatwo dało się osiodłać. Nie musiałam nakładać na niego dodatkowych kilogramów w postaci namiotu oraz różnego rodzaju toreb z flarami oraz innymi, przydatnymi podczas wypraw przedmiotami. Miejsce, do którego mieliśmy zamiar się udać, znajdowało się zaledwie dwie godziny drogi stąd. Nie było potrzeby pakowania czegokolwiek, skoro nie zamierzaliśmy zostać tam na dłużej.
Westchnęłam, wyprowadzając konia ze stajni, by mógł przed podróżą jeszcze trochę się popaść. Dzięki trawie powinien zdobyć potrzebne mu do drogi siły. Choć i tak nawet bez niej wydawał się być wyjątkowo silny. Uśmiechnęłam się, obserwując z jaką radością skubie zielone źdźbła. Oparłam się o framugę bramy wejściowej i zamknęłam oczy, pogrążając się w oczekiwaniu na czarnowłosego. Chyba zbyt się pośpieszyłam, bojąc się że mogę się spóźnić. Świt mógł oznaczać różne założenia czasowe. Chłopak mógł mówić zarówno o wzejściu słońca znad linii horyzontu, jak i pojawienia się go dopiero po pokonaniu ścian murów. Tak czy siak, było to cholernie wcześnie.
— Już jestem. — po dłuższej chwili oczekiwania, usłyszałam znajomy, zawadiacki w swoim brzmieniu głos.
Skierowałam na niego wzrok i uśmiechnęłam się, dostrzegając jego wysoką sylwetkę, która bez pośpiechu przemieszczała się w moim kierunku. Miał parę toreb, był tak samo jak ja ubrany bardziej po cywilnemu niż po żołniersku. Czarna koszula, wpuszczona bezpośrednio w workowate spodnie o tym samym kolorze, przyprawiały mnie o dreszcz. W połączeniu z jego ciemnymi włosami i dopasowującymi się do reszty tęczówkami, wyglądał jak istota, która wyszła z piekła. Z piekła, wykopując stamtąd, zdziwionego jego obecnością diabła, który sam się przed nią ukorzył. Przełknęłam ślinę, czując się nieswojo w moim braku starań. Nawet gdybym chciała to nie miałam jak w tym momencie się popisać. Szczerzyłam się do niego głupkowato, czując się zawstydzona samą sobą.
— Hej. — przywitałam się, nie spuszczając z oczu jego podrażnionej skóry na twarzy. Dopiero co musiał się golić.
Nie minął moment, a znowu to zrobił. Ukłonił się, chwytając mnie za rękę, szybko i sprawnie przykładając ją sobie do ust. Dokładnie tak samo jak wczoraj, z tą różnicą, że poszło to o wiele sprawniej i mniej przerażająco. Nadal nie byłam na to przygotowana, ale też nie mogę powiedzieć, że nie mogłam tego nie oczekiwać. Odwróciłam od niego wzrok, by ponownie nie dać emocjom, kontrolować własnego ciała.
— Witam, śliczną panią. — mruknął, prostując się.
W dalszym ciągu, w przeciwieństwie do wczoraj trzymał mnie za dłoń, lekko gładząc ją kciukiem. Poczułam jak mój puls przyśpiesza. Wpatrywaliśmy się w swoje oblicza przez chwilę, całkowicie zapominając o naszym pierwotnym celu. To było...dziwne.
— Kastner, Collins, a dokąd wy się wybieracie? — z całego jak wydawać by się mogło, bajkowego nastroju, sprowadził mnie na ziemię chłodny ton.
Niski, niemalże że wysyczany w naszym kierunku,wyjątkowo stanowczy odgłos. I już w tamtym momencie wiedziałam, że stojący zboku mężczyzna jest wyjątkowo zdenerwowany. Widząc go obok siebie, mierzącego naszą dwójkę stalowym spojrzeniem, skupiającego się na chwilę na naszych złączonych dłoniach, po raz pierwszy poczułam kierowany do jego osoby strach.Wyglądał jakby chciał nas zabić, za to że istniejemy. Patrzył na nas z pogardą oraz wyraźnym obrzydzeniem. Zdając sobie z tego sprawę, natychmiast puściłam dłoń, spoglądającego na Kapitana z taką samą mocą Leviathana.
— Do miasta. — odparłam, bojąc się konsekwencji, jakie mógłby wyciągnąć ze zwlekania z odpowiedzią. Zmarszczył złowrogo swoje brwi, podchodząc do nas.
— Bez pozwolenia nigdzie nie pojedziecie. — zbliżył się, mierząc nas w dalszym ciągu wyostrzonym spojrzeniem. Jego ton nie akceptował sprzeciwu. Tak jak zwykle zresztą.
Przełknęłam ślinę. Znaleźliśmy się w patowej sytuacji, gdzie groziła mi wizja przełożenia wyjazdu. W której ja pozostałabym, bez ubrań na zmianę, zmuszona chodzić i pożyczać jakieś z nich od Zoe, a ona bez medykamentów. Nie odpowiadało mi to. Skierowałam wzrok na profil mojego towarzysza, posiadając nadzieję, że on coś wymyśli i dostrzegłam go w całkiem innym wydaniu, niż wcześniej.
Zaciśnięta szczęka, uwydatniająca jego kości policzkowe, półprzymknięte oczy z rozpalonym, ledwo dostrzegalnym blaskiem oraz zaciskająca się z siłą pięść. Chłopak rzucał nieme wyzwanie Ackermanowi, patrząc na niego z góry, a ku mojemu zdziwieniu Levi nie pozostawał mu wcale obojętny. Nawet ślepy w tamtym momencie dostrzegłby, że nie pałają do siebie sympatią, a to co widziałam teraz ja, w ich wykonaniu, można by nazwać czystą nienawiścią. Znalazłam się pomiędzy młotem a kowadłem.
— Mamy pozwolenie od Pułkownik Zoe. — mruknął, dużo niższym niż w stosunku do mnie głosem.
Nie wiedziałam, że ten delikatny ton może się tak drastycznie zmienić. Nie odzywałam się, czując się naprawdę bardzo dziwnie w tej sytuacji. Gdyby atmosfera mogła sprawić, że chcesz uciec z danego miejsca, lecz jednocześnie zobaczyć jak to się zakończy, to z pewnością mogłabym zaliczyć scenę rozgrywającą się przede mną do właśnie takiej atmosfery.
By potwierdzić swoje słowa, Leviathan, wyjął z kieszeni pomięty strzępek papieru i wyciągnął go przed siebie, wyraźnie sugerując Kapitanowi, by na niego spojrzał. Kartka była pogięta i poplamiona, zupełnie tak jakby przeszła naprawdę długą i wyjątkowo trudną drogę, niczym znalazła się w jego spodniach. Charakterystyczne prychnięcie jakie rozległo się chwilę po tym jak Levi, wziął dokument i przyswoił sobie jego treść, świadczyło o jego głębokiej irytacji. Oddał ją z niesmakiem chłopakowi i cofnął się o krok, zwracając się tak samo jak wcześniej do naszej dwójki.
— Jadę z wami. — powiedział, obrzucając nas pogardliwym spojrzeniem, jakbyśmy właśnie zrobili mu krzywdę.
Zbliżył się do mnie, by chwilę potem szybko mnie minąć i udać zapewne po swojego ogiera. Szybciej zamrugałam, nie mogąc przyjąć do świadomości, wagi wypowiedzianych przez niego słów. Nie wiedziałam jakim cudem wiedział, że tutaj będziemy. Nikt raczej nie wspominał mu o wyjeździe.Znałam z obserwacji już jego nawyki, przynajmniej do zadowalającego stopnia i co by się nie działo, Ackerman właśnie powinien siedzieć w pomieszczeniu gospodarczym, popijając pierwszą porcję porannej herbaty. Co skusiło go, by się tutaj pojawić? Jaki miałby w tym cel?
Po chwili również i Leviathan zniknął za rogiem, ruszając do swojego wierzchowca, by też przygotować go do jazdy. Cieszyłam się w tym momencie, że nie muszę przebywać tam z nimi w środku. Pierwszy raz moje wcześniejsze przybycie zostało wynagrodzone i mogłam chociaż chwilowo uwolnić się od ich przytłaczającego zachowania. Mogłam odetchnąć, przygotowując się na resztę dnia, podczas której dwójka tych zwiadowców, będzie musiała obok siebie nieustannie przebywać. Kurwa.
W momencie, gdy mężczyźni wyszli ze stajni, prowadząc swoje konie, ja już dawno siedziałam na swoim, wyczekując ich. Czarny ogier Levi'a prezentował się równie dobrze jak ostatnim razem gdy go widziałam. Silny, szybki i w każdym stopniu odzwierciedlający nastawienie swojego właściciela. Klacz Collinsa natomiast była naprawdę wyjątkowa. Z tego co zdążyłam zauważyć, rzadko spotykało się w korpusie, wierzchowce o jasnym zabarwieniu sierści. Jedyny jakiego kojarzyłam o tym właśnie kolorze, należał do samego Erwina, który swoją drogą był też z nim bardzo związany. Swoiście zdziwiłam się więc widząc jak za uzdę prowadzony jest w moim kierunku naprawdę śliczny biały koń.
Moi towarzysze szybko dosiedli swoich wierzchowców, podjeżdżając do mnie. Uśmiechnęłam się do nich, próbując w jakiś sposób rozgonić, nieprzyjemną atmosferę, podczas której swoistą postawą, rzucali sobie nieme obelgi. Zdało się to jednak na nic. Zostałam zignorowana. Liczyłam na miłą przejażdżkę oraz spacer, a jedyne czego można się było teraz spodziewać, to nerwowe błądzenie po sklepach w poszukiwaniu tych najbardziej potrzebnych rzeczy. Cholera.
Droga mijała nam w ciszy. Starałam się oderwać od tego wszystkiego, rozkoszując jazdą, jednak nie było to tak porywające jak za pierwszym razem. Nie czułam jedności, nie byłam tutaj ze wszystkimi, którzy jechali przed siebie pragnąc oddać swoje serce sprawie. Oczekiwałam tego, a znowu w dziwny sposób się zawiodłam. Widocznie tylko wyprawa była w stanie zapewnić mi potrzebną dawkę emocji, których tak pragnęłam. Levi i Leviathan kłusowali przede mną, zwracając swoją uwagę tylko i wyłącznie na siebie, więc efektywnie mogłam im się przyglądać bez ryzyka przyłapania.
Kapitan był w pełnym umundurowaniu, a jego charakterystyczna peleryna, poruszała się pod wpływem pędu. Widziałam ją już tyle razy, trzymałam w dłoniach przynajmniej raz, ale za każdym kolejnym, gdy tylko podziwiałam jej piękno, coś wewnętrznie podpowiadało mi, że to właśnie jej powinnam zaufać. Zaufać osobie, która nosi właśnie tą pelerynę. I to było prawdą.
Zaraz obok galopował Collins, którego lekko przydługie włosy, wesoło poddawały się muśnięciom wiatru. Miał szerokie ramiona, był lekko przygarbiony, całkowicie skupiony na celu. Złowrogi. Koszula odkształcała się niemal w identyczny sposób co malachitowa peleryna, jednak nie była w żadnym chociażby stopniu do niej podobna. Westchnęłam, spuszczając wzrok. Co ja wyprawiam?
Chwyciłam mocniej za wodze, przyciskając nogi do boków Black'a, pragnąc wjechać pomiędzy nich. Nie wiedziałam co prawda, w którą stronę mam się kierować, jednak uznałam, że jakakolwiek zmiana kierunku jazdy będzie przeze mnie dostrzeżona. Musiałam ich rozdzielić w jakikolwiek sposób. Choć Kapitan wydawał się tak jak zwykle znudzony i bez większych prowokacji, niekonfliktowy, tak Collinsa nie znałam za to na tyle, by wiedzieć jak się zachowa. Widziałam jak posyłają sobie oskarżające spojrzenia, jak bardzo nie pasuje im taki obrót spraw. I działo się to nawet wtedy, gdy starałam się zapewnić im odstęp od siebie.
Po kilkugodzinnej męce, bólu tyłka oraz ciężko znoszonej przeze mnie atmosferze, nareszcie dostrzec mogłam zarysy budynków. Widok domostw ucieszył mnie tak jak jeszcze nigdy. Czy można cieszyć się bardziej po dostrzeżeniu starannie poukładanych dachówek oraz kominów, wyłaniających się zza wzgórza?
Dotarliśmy na miejsce około godziny ósmej, pozostawiając swoje konie pod opieką zaufanej kelnerki z pobliskiej karczmy. Była ona swojego rodzaju pomocą korpusu, gdy nieliczni z żołnierzy przyjeżdżali w te miejsce by chociażby odpocząć, czy jakoś się zabawić. Tak przynajmniej powiedział mi Collins, wypłacając kobiecie odpowiednią kwotę z funduszu jaki przeznaczyła nam Hanji.
Wyszliśmy na zewnątrz do oczekującego na nas, zaraz przy wierzchowcach Levi'a. Beztrosko głaskał swojego ogiera po głowie, przybierając przy tym bardziej łagodne rysy twarzy. Uśmiechnęłam się na ten widok. Kochał te zwierzęta równie mocno co ja, choć zapewne nigdy by się do tego otwarcie nie przyznał.
— Co tak długo, gówniarze? — zapytał, dostrzegając nas.
Westchnęłam w geście rezygnacji, słysząc że ponownie wrócił do swoich starych nawyków, nazywania mnie kimś kim nigdy nie byłam. Nie, gdy miałam 22 lata na karku, które z upływającym czasem coraz bardziej mi ciążyły. Co roku stawałam się coraz starsza, z każdą mijającą sekundą kroczek, po kroczku zbliżałam się ku nieuchronnej śmierci.
— Z całym szacunkiem Kapitanie, ale śmiem twierdzić, że to panu tak szybko upływa czas. — odgryzł się na swój sposób Collins.
Zapanowała chwila ciszy, podczas której Levi zdecydował się zignorować jego cięty sposób wyrażania się. Jednak nie oznaczało to, że uwaga ta przeszła mu tak łatwo obok ucha. Widoczne były jego zaciskające się pięści, które próbował ukryć, zakładając ręce za plecy.
Chłopak był jedną z nielicznych osób, które znałam, a które w jakikolwiek sposób postawiły się czarnowłosemu. Nie bał się wyrazić swojego zdania, choć robił to w tak przystępny sposób, że ktoś nieobyty w rozmowie, mógłby sobie pomyśleć iż go komplementuje. Zazdrościłam mu umiejętności tak szybkiego i przemyślanego doboru słów. Ja nigdy nie mówiłam tego co, aktualnie chciałam powiedzieć. Zawsze wychodziło to tak, jakbym co najmniej nieudolnie i nieskutecznie, próbowała przekazać swoje myśli.
W tym momencie nadeszła chwila, w której trzeba było podjąć decyzję. Byliśmy w trójkę. Mieliśmy tylko dwie rzeczy do załatwienia. Wiedziałam co to może oznaczać. W tak dużym składzie, dla skrócenia czasu będziemy musieli się rozdzielić. To było więcej niż pewne. Zasady były proste. Pytanie tylko, kto pójdzie z kim?
— Rozdzielimy się. Kastner idziesz ze mną, a Collins, sam. — Ackerman mówił stanowczo, szykując się do odejścia.
Westchnęłam. Mój los został przesądzony i nie miałam w tej sprawie nic do powiedzenia. Chociaż chętnie zrobiłabym sobie chwilową przerwę od towarzystwa mężczyzny, która spowodowana była tylko i wyłącznie powrotami do przeszłości oraz przeplotami niezręczności. Bałam się, że przy rozmowie nie będę mogła powstrzymać się od kierowania do niego spojrzenia nie na tyle obojętnego, by pomyślał, że jest jako osoba tylko i wyłącznie moim przełożonym. Bałam się, że odkryje coś co nieświadomie od dłuższego czasu, wpływało na moją sympatię do jego osoby. A ja czułam, że nie powinnam. Musiałam się kontrolować, odciągnąć myśli. Byłoby to zdecydowanie łatwiejsze przy przystojnym chłopaku, który choć dużo młodszy, bardzo skutecznie potrafił kierować moje spojrzenie na inny tor.
Niespodziewanie jednak złapano mnie za nadgarstek, przytrzymując stanowczo w miejscu. Spojrzałam na rękę która mnie trzymała, by następnie kierując się do góry, napotkać twarz Leviathana, któremu wyjątkowo nie odpowiadało rozdzielenie obowiązków. Czy on zamierzał?
— Kapitanie! — zatrzymał go, zwracając na niego swoją uwagę. Tak, z całą pewnością zamierzał.
Czarnowłosy odwrócił się, z lekkim zdziwieniem napotykając jego bojowe nastawienie. Szybko jednak zmienił stosunek do tego, gdy dostrzegł, że towarzysz mocno trzyma mnie za rękę. Wściekł się. Byłam zapewne jedyną osobą, która jest w stanie dostrzec u niego takie emocje i w tym momencie żałowałam tego. Mąciło mi to w głowie. Nie wiedziałam, czy przejmuje się moim nadzorem, czy jego stosunek do mnie nie jest wcale taki obojętny. Nie mogłam jednak tego osądzić, gdyż same drobne gesty nie są w stanie zdradzić mi, co dokładnie siedzi w jego głowie.
— Coś ci nie pasuje, Collins? — spytał podwyższonym głosem, lecz w dalszym stopniu nader spokojnym.
Przełknęłam ślinę, czując jak uścisk na moim nadgarstku się wzmacnia, sprawiając mi tym lekki ból. Zdecydowanie nie było kolorowo. Kolejna przeszkoda do szybszego powrotu do zdrowia. Jak słodko.
— Uważam, że dużo lepszym pomysłem byłoby, żebym to ja udał się z panienką Niną. — zasugerował, starając się uśmiechnąć.
Mimo stresowej sytuacji, czarnowłosy dalej używał zwrotów grzecznościowych, działając tym z całą pewnością na swoją korzyść. Gdyby użył innych słów Levi mógłby pouczyć go za wulgarność w stosunku do wyższego stopniem. W takim wypadku w jakim był teraz, miał po prostu związane ręce.
Nie był w tym jednak aż tak wiarygodny jak ja.Jeżeli chciał osiągnąć cele w taki sposób, grając na ludzkich emocjach, a szczególnie na emocjach kogoś takiego jak Levi, to musiał nauczyć się udawać. Brakowało mu lat praktyki, obleczonych dramatycznymi doświadczeniami.
— Tak? To podaj mi powód dlaczego niby miałbym się na to zgodzić? — Ackerman zadrwił z niego, po raz pierwszy od dłuższego okresu czasu, modulując swoim znudzonym zwykle głosem.
W tym momencie chłopak wypiął dumnie pierś, wyprostował się i napiął mięśnie, puszczając tym samym mój nadgarstek. Chwyciłam za obolałą część ciała, sprawdzając drugą ręką, czy nie został on poważnie wykręcony. Gdy byłam pewna, że wszystko z nim w porządku, z zaciekawieniem odnalazłam, zbliżającą się do Levi'a sylwetkę.
Szedł tam bez zająknięcia, czy choćby kawałku strachu. Może i był od Kapitana wyższy, jednak każdy wiedział, że gdyby tylko mężczyzna tego chciał, mógłby posłać tego biednego nastolatka na ziemię bez najmniejszego nawet zająknięcia. Jedno musiałam przyznać. Leviathan był albo wyjątkowo głupi albo wyjątkowo odważny. Choć sądząc po jego zaciętej w tym momencie minie, uważał się za kogoś o wiele bardziej wartościowego. Czy on rzeczywiście chciał przeciwstawić się rozkazom Najsilniejszego Żołnierza Ludzkości? I to specjalnie dla mnie?
— Pani Pułkownik prosiła, bym to właśnie ja się z nią tutaj udał. Na pewno byłaby niezadowolona z takiego obrotu spraw. — zmotywował swoje zdanie w taki sposób, by było to wyjątkowo wiarygodne.
Zdawałam sobie sprawę, że jest to męska rozmowa, co prawda na mój temat, ale jednak i nie powinnam się w nią wtrącać. Chciałam jednak zobaczyć reakcje Ackermana na zachowanie wyższego chłopaka, a było to z mojej perspektywy nieskuteczne, gdyż duże plecy Collinsa, zasłaniały mi całą sylwetkę czarnowłosego. Postanowiłam się więc, niezauważenie zbliżyć i bardziej przysłuchać ich wymianie zdań.
— A co mnie to obchodzi? Ta menda w okularach nie ma tu nic do gadania. — warknął zirytowany tak jak jeszcze nigdy.
Ktoś realnie stawiał mu opór. Nie był przyzwyczajony do takich sytuacji, jednak potrafił też poradzić sobie, gdy trzeba było zdusić lekceważącego jego rozkazy żołnierza. Leviathan utknął w punkcie bez wyjścia, gdzie nie mógł się już opierać na prawdzie. Nawet ja zrozumiałam, że żeby pokonać cięty język Levi'a będzie on musiał posunąć się do naprawdę wiarygodnego kłamstwa. Zagryzłam wargę.
— A czy obchodziłoby pana to, że Nina może nie chcieć udać się z Kapitanem, a właśnie ze mną? — spytał, wplątując w to Bogu ducha winną mnie, która nie chciała mieszać się w ogóle w tą konwersację.
Kobalt najpierw z pogardą zmierzył twarz zwiadowcy, a następnie spoczął na mnie, zaskakując mnie w tym momencie swoją intensywnością. Nic nie odpowiedział. Zastanawiał się. Mógł w tej chwili podjąć dwie decyzje. Albo upierałby się przy swoim, reagując w ten sam sposób jak na komentarz o Hanji, albo, no właśnie, co albo? Przełknęłam ślinę, widząc jak jego rysy twarzy łagodnieją i widać w nich jakiegoś rodzaju pojawiającą się pustkę. Zimny.
— Nina. — powiedział moje imię hardo, całkiem jakby spodziewał się, że mogę krążyć myślami, będąc pogrążoną w innym świecie.
Ja jednak tego nie robiłam. Sprawa była zbyt poważna, bym mogła dać porwać się swojej marzycielskiej naturze. Levi nie żartował w tym momencie.Wyglądało to dokładnie tak jakby chłopakowi udało się go skłonić do pomyślunku.On rzeczywiście to rozważał. Nie wierzę.
— Tak? — zapytałam, patrząc na niego z obawą. Bałam się co zamierza powiedzieć.
— Idziesz ze mną, czy z nim? — mruknął, swoim oschłym tonem.
Wydawał się być on jednak bardziej emocjonalny, niż to czym wcześniej potraktował chłopaka. Kiwnął w jego kierunku głową, wyraźnie się niecierpliwiąc, a ja przeskakiwałam wzrokiem pomiędzy ich dwójką. Na mnie spadła odpowiedzialność decyzji, która w przyszłości może pociągnąć za sobą różne konsekwencje, w zależności jakiego wyboru dokonam. Cholera jasna. Czy jeżeli odpowiedź kierowana będzie teraźniejszą zachcianką, to nic się nie zmieni?
— Z Collinsem, Kapitanie. — odpowiedziałam w końcu, ze stresu posuwając się do salutu.
Czułam jak wrę od środka. Jak ciśnienie spowodowane ich spojrzeniami utkwionymi w mojej sylwetce przewierca mnie na wylot, powodując skręt w moich kiszkach. Jak przyłożona do klatki piersiowej dłoń, nerwowo mi drga. Leviathan zwycięsko się uśmiechał, a wzrok tego niższego wydawał się być mną zawiedziony. Ackerman spuścił głowę w dół i odwrócił się do nas plecami, nerwowo prychając. Zrobiło mi się naprawdę smutno z tego powodu. Choć nie chciał tego pokazywać, moje słowa naprawdę musiały go urazić. Jednak coś co już zostało powiedziane, nigdy nie może zostać cofnięte.
— Jak chcesz. — warknął, kopiąc butem, leżący przed sobą kamień, na tyle mocno, że uderzył on aż w ścianę budynku, po drugiej stronie ulicy. To w żadnym wypadku, nie sugerowało, by jakoś się z tą decyzją pogodził.
— Daj mi listę. — rozkazał, zwracając się z całą pewnością do mojego towarzysza, gdyż ja o niczym takim nie miałam pojęcia.
Można powiedzieć, że Zoe znacząco ograniczyła mi zakres informacji o jakich powinnam wiedzieć. Nawet świeżo wprowadzony w sytuację Levi, wydawał się bardziej łapać o co chodzi, gdy ja byłam w temacie zielona. W momencie, gdy Collins, wyciągnął tą samą karteczkę, którą pokazywał mężczyźnie przed stajnią, z dokładnie tej samej kieszeni, mogłam się domyślić o co chodziło. Był to zapewne dokument, w którym Hanji, wyraziła swoje potrzeby odnośnie zakupu rzeczy. To by wyjaśniało też, dlaczego był w tak kiepskim stanie. Brunetce bardzo często zdarzało się zapominać o brakach w magazynie, więc zapisywała je na bieżąco, by pod koniec każdego miesiąca, wysłać kogoś z podwładnych do miasta w celu ich uzupełnienia. No i wszystko jasne.
— Proszę, Kapitanie! — zasalutował, gdy czarnowłosy przejął od niego kawałek papieru.
Zniesmaczyło mnie to. Choć dalej stałam na baczność w tej samej pozycji co Leviathan, bez wstydu, z całkowicie zatraconym obrotem tej sytuacji. To nawet ja mogłam wyczuć jego gest, że w odbiorze został on wyrażony jako dezaprobata. Po raz pierwszy wykonanie czegoś tak obowiązkowego w wymowie, moim zdaniem obrażało zwierzchnika. Nie powinno tak być, nie w stosunku do niego.
— Tch. — prychnął, badając wzrokiem zawartość kartki. Był na tym skupiony i śmiesznie marszczył nos, gdy próbował rozczytać straszne pismo brunetki. Nawet z tej odległości mogłam stwierdzić, że jest to dla niego wyjątkowo kłopotliwe.
— Spotykamy się tutaj za dwie godziny. Nie spóźnijcie się. — zadecydował po chwili, wkładając listę do kieszeni kurtki.
Po czym upewniając się, że wszystko zrozumieliśmy po prostu odwrócił się od nas i poszedł w swoją stronę dość nerwowym krokiem. Dopiero w momencie, gdy zniknął nam z pola widzenia, z ulgą odetchnęliśmy i wróciliśmy do normalnej postawy względem siebie. Spojrzałam na chłopaka, który pod wpływem mojego spojrzenia wybuchł niekontrolowanym śmiechem. Atmosfera po jego zniknięciu od razu się poluzowała, a mój towarzysz od razu zmienił swoje nastawienie.
— Czy ty zdajesz sobie sprawę z tego co zrobiłeś? — spytałam go, dalej chichocząc, gdy ten się do mnie zbliżył. Wydął usta w taki sposób, jakby nad czymś mocno się zastanawiał, po czym pochylił się lekko w moją stronę.
— Sprzeciwiłem się rozkazowi, Kapitana Levi'a. — uśmiechnął się, będąc z siebie w stu procentach zadowolonym. Na usta wkradł mu się zawadiacki uśmieszek, a oczy figlarnie błysnęły. On był niemożliwy.
— Jesteś idiotą. On cię za to na pierwszym treningu zabije. — stwierdziłam, dobrze zdając sobie sprawę z tego, jak bardzo sadystyczny potrafi być czarnowłosy. Collins widocznie się tym nie przejmował, gdyż pretensjonalnie poruszył ramionami. Kolejny samobójca w oddziale pani szalonej.
— O to będę martwił się potem. A teraz powiedz mi co taka śliczna panienka jak ty, chciała kupić w mieście? — spytał, całkiem szybko zmieniając temat na inny. Byłam mu za to w niewielkim stopniu wdzięczna. Chociaż tą „śliczną" to mógł sobie już odpuścić.
— Ubrania. Ostatnio odkryłam, że jedynie czego nie zjadły z mojej szafy mole, to mundur. — wytłumaczyłam mu, podczas gdy on cały czas, uważnie przypatrywał się mojej twarzy.
— Rozumiem. — potwierdził, oddalając się ode mnie na krok.
Zachowanie odległości pomiędzy nami nie trwało jednak dłużej niż sekundę, gdyż zaraz potem włożył on sobie moją dłoń pod ramię w taki sposób, że z dalszej perspektywy wyglądaliśmy jak całkiem dobrze prosperująca para. Nie wiedziałam jak, ale jego dotyk w żadnym stopniu mnie od niego nie odstraszał. Nie wyglądał, ani nie zachowywał się tak jak moi oprawcy. Traktował ludzi z szacunkiem i miał naprawdę porywające poczucie humoru. Nie mówiąc już o wielkiej odwadze, którą przed chwilą nieświadomie mi zaprezentował. Chociaż w sumie kto wie? Może i mogło być to zamierzone.
— Dokąd zatem idziemy? — spytał się, licząc na to, że mogę znać drogę. Ja jednak obrzuciłam go zdziwionym spojrzeniem.
W tym miejscu nie byłam ani razu. Spodziewałam się, że to on mi coś poleci albo wskaże, a on wyszedł z czymś takim. Skrzywiłam się, żałując, że nie byłam bardziej wścibska odnośnie spraw związanych z wydatkami. Może wtedy chociaż raz udałabym się z kimś w to miejsce przed moim wypadkiem i nie byłabym aż tak bardzo w tym wszystkim zielona. Nienawidziłam nie być obeznaną. W tym świecie informacje pomagały ci na walkę z dużo potężniejszymi przeciwnikami od ciebie. Musiałam się dowiedzieć więcej. O wszystkim, o wszystkich.
— Nina, odpowiesz mi? — dopytał, zdając sobie sprawę, że od dłuższego czasu nie reaguje. Znowu się zamyśliłam. Odkaszlnęłam.
— Tak, tak...Bo widzisz, ja jestem w tym miejscu po raz pierwszy i nie za bardzo wiem, gdzie moglibyśmy zacząć. — zaplątałam się, śmiejąc się ze swojej niezręczności. Mój towarzysz jednak zdawał się to rozumieć, bo z dezaprobatą machnął ręką.
— W takim razie ja cię poprowadzę. — wypiął pierś, by dodać sobie bardziej zaufanego wyglądu, po czym pociągnął mnie w stronę, widocznego na końcu ulicy butiku.
Jego przypadkowy lub celowy wybór, okazał się być jednak strzałem w dziesiątkę. Nie był to duży i wystawny lokal, jednak ku mojemu zdziwieniu bardzo zadbany. Materiały przedstawione zostały klientom na specjalnej roboty manekinach, które choć nie dość realistyczne, to w swojej robocie dalej się sprawdzały. Było tu skromnie, choć w niewielkiej części sklepu można było znaleźć prawdziwe perełki. Gdy tylko pobieżnie przejrzałam ceny, okazało się, że było mnie stać na niemal wszystko tutaj.
Ku mojej uciesze właścicielką okazała się być urocza starsza pani, wyraźnie zafascynowana swoim zawodem. Nosiła średniej długości fartuch, sięgający jej do kolan, do którego poprzyczepiane były szpule z igłami, w siwych włosach zamontowany został drut, przytrzymujący niechlujnie wyglądający kok, a niebieskie oczy z radością połyskiwały, gdy w pomieszczeniu pojawiała się nowa osoba.
— Witam was skarbeńki! — krzyknęła, wyskakując do nas zza swojej lady.
Miara szewska wesoło zakołysała się na jej szyi, pod wpływem ruchów przy chodzeniu. Trzeba było to przyznać, kobieta mimo swojego wieku wydawała się mieć całkiem dużo wigoru.
— Dzień dobry. — przywitałam się lekko zaskoczona jej zachowaniem. Czarnowłosy tylko skinął głową. Wydawał się znać tą miłą panią.
— W czym mogę wam służyć? — spytała, zsuwając na nos, zawieszone na głowie okulary, które były na tyle małe, że nie zdążyłam zauważyć ich wcześniej.
Uśmiechała się serdecznie, powielając niewielką ilość zmarszczek na swojej twarzy. Tak bardzo przypominała mi teraz Agatę.
— Przyszłam od nowa zaopatrzyć moją szafę. Wie pani, jakie złośliwe potrafią być mole. — zakłopotana, założyłam wpadający mi do oczu kosmyk włosów.
— Ojejku kochaniutka! Toż to koszmar! — podniosła głos, z realnym dramatyzmem chwytając się za głowę. Zaśmiałam się na jej reakcję.
Automatycznie mój wzrok poleciał na jej zapracowane dłonie, na których widniały ślicznego rodzaju pierścionki, połyskujące w jesiennym słońcu, które dostawało się do środka przez wyczyszczone do połysku szyby. Były naprawdę piękne i dodawały staruszce większej wymowy.
— Oj nie dramatyzujmy tak zaraz. — wtrącił się Leviathan, przewracając oczami z dezaprobatą. Jego głos jednak zdradzał, że reakcja właścicielki w równie dużym stopniu jak mnie, również go rozbawiła.
— W takim razie, wybierz sobie co tylko chcesz. Cały sklep jest do twojej dyspozycji. — zwróciła się do mnie, jedną z dłoni wymachując w taki sposób, by pokazywała ona większość sklepowych półek. Z powrotem wciągnęła okulary na głowę i odwróciła się do nas plecami, w dalszym ciągu nawet takim gestem wywołując w moim sercu, przychylność w stosunku do jej osoby.
— Gdybyście mnie potrzebowali będę przy ladzie. Z tyłu są przymierzalnie. — wskazała nam jeszcze palcem, znajdujące się na końcu zabezpieczone materiałem niewielkie pomieszczenie. Zaśmiała się pod nosem, po czym wróciła na zajmowane przez siebie wcześniej miejsce.
— Dziwna strasznie. — Collins schylił się do mojego ucha, szepcząc z rozbawieniem kilka słów swojej opinii. Spojrzałam na niego z wyrzutem. To on był tutaj dziwny. Głupek.
— Oj tam, marudzisz. — skomentowałam, decydując się wejść między sklepowe półki.
Pomimo moich obaw, czas z chłopakiem naprawdę miło mi zleciał. Był naprawdę zabawny i ku mojemu zdziwieniu nie bał się rzucać żartów nawet o zabarwieniu seksualnym, co w jego wieku wcale nie powinno mnie też dziwić.
Muszę przyznać, że asortyment butiku też był naprawę bogaty, a prowadząca go kobieta naprawdę postarała się w doborze tego wszystkiego. Styl tutaj przedstawiany naprawdę mi się podobał. Ubrania nie były w ciemnych kolorach. Wręcz przeciwnie, mieniły się kolorami i mogłabym się pokusić nawet o stwierdzenie, że występowały tu wszystkie odcienie tęczy.
Starałam się wybierać te najbardziej radosne, począwszy od czerwonych sukni, po zielone spódnice. Spodni oczywiście też w moim przypadku nie mogło zabraknąć, chociaż wybierałam je trochę rozważniej, ze względu na to, że od nowa będę musiała odbudować masę mięśniową, gdzie mój rozmiar będzie stopniowo się zmieniał. Pokusiłam się również o jakieś ciemniejsze rzeczy, które mogłam założyć na poranne treningi, by bez strachu móc się spocić i pobrudzić jeśli będzie tylko taka potrzeba.
Przy doborze bielizny, z całym znaczeniem słowa „niezręcznie", pomagał mi Collins. Rzucając tekstami typu; „twój narzeczony nie chciałby, byś kupowała tylko jakieś nudne figi". Byłam wtedy zmuszona, kupić też kilka par niecodziennych koronek, które zdecydowanie wyróżniały się wśród reszty. Na czarnowłosego zdenerwowałam się dopiero w momencie, gdy zaczął krążyć po sklepie i przynosić mi różnego rodzaju odkryte piżamy oraz gorsety. Zmuszona byłam uderzyć go w ramię, gdy nie zrozumiał mojej odmowy. Mogłam spodziewać się, że tak się będzie tym wszystkim podniecał, jednak nie uważałam by było to też jakieś ekscytujące. Młodość zna swoje prawa.
— Wow, postaraliście się. — skomentowała właścicielka, gdy z pomocą Leviathana przytargałam do lady kupkę ubrań. Uśmiechnęłam się przepraszająco, wiedząc, że kobieta będzie musiała to jakoś wycenić.
— Należność 540. — oznajmiła w końcu, gdy wszystkie materiały zostały popakowane przez nią do sporej wielkości torby.
Rozszerzyłam szerzej oczy, pośpiesznie wyciągając banknoty ze stanika. Zaciekawiony wzrok Collinsa oczywiście podążył za moją ręką, zatrzymując się na mojej klatce piersiowej, co tylko dodatkowo mnie drażniło. Chociaż w miejscu publicznym mógłby się opamiętać. Staruszka nie skomentowała mojego sposobu przechowywania pieniędzy, a wręcz przeciwnie, wydawała się rozumieć moje obawy. Tylko wiekowe pokolenie było w stanie mnie zrozumieć, gdy młodzi, żyli w błogiej nieświadomości tego, że ktoś ich może okraść.
Wyciągnęłam zawinięte banknoty, stwierdzając po szybkim przebadaniu ich wzrokiem, że na całe szczęście mieszczę się w wyznaczonej przez nią cenie. Z uśmiechem wyciągnęłam w jej kierunku dłoń, by ta mogła zabrać zapłatę, a ona podziękowała mi równie pięknie jak ja, poprawiając przy tym spadające jej z głowy okulary.
— Wszystko się zgadza. — odpowiedziała, odpowiednio szybko przeliczając daną jej należność. Podsunęła mi torbę z ubraniami i spojrzała tym razem na mojego towarzysza z nieznanym mi błyskiem w niebieskim oku.
— Chłopcze, a nie chciałbyś uszczęśliwić swojej wybranki, jednym z przygotowanych przeze mnie wianków? — śmiało wyjaśniła czego wymaga od czarnowłosego.
Jego czarne tęczówki spojrzały na nią z zaskoczeniem, równie mocno jak te moje. Nie odzywałam się, patrząc na staruszkę z zaskoczeniem. Wysunęła z pod lady poukładane kolorystycznie, zaplatanki ostatnich w tym sezonie kwiatów, które spokojnie leżały na przygotowanej przez niej wcześniej desce. Wybranki?
Pomiędzy nami zapanowała chwila ciszy, podczas której kobieta z niecierpliwością czekała na decyzję chłopaka. Jej dłonie lekko drgały, oczy mrugały od czasu do czasu, a uśmiechnięta twarz nie przestawała być przychylna. Nie mogłam zrozumieć. Nie było to dla mnie potrzebne. Mogliśmy stąd wyjść w taki sam sposób jak wyszliśmy. W żadnym stopniu mi by to nie przeszkadzało. On jednak nie ruszał się z miejsca. Przechodząc wzrokiem z mojej twarzy na solidnej roboty wianki.
— Leviathan? — spytałam, mając dość tej przytłaczającej mnie atmosfery.
Już dosyć wymęczyłam się emocjonalnie, próbując mu uświadomić, że figi przecież też są mi potrzebne. Przygryzłam usta, chwytając go za ramię, myśląc, że w taki sposób uda mi się go obudzić z transu w jaki wpadł. Jednak nadal nic. Zero reakcji.
— No to jak? Decydujesz się? — nawet uprzejma staruszka, dała mu do zrozumienia, że ma się pośpieszyć. Czarnowłosy szybciej zamrugał i przełknął ślinę, sięgając do swojej kieszeni. Nie, on chyba nie...
— Poproszę ten z chabrów. — wykrztusił z siebie, wysuwając w kierunku kobiety jeden z banknotów.
Spojrzałam na niego w szoku. Nie wierzyłam, że to zrobi. Wydał na mnie pieniądze, a znaliśmy się dopiero jeden dzień. W dodatku był to tak nietrwały prezent. Tak bardzo ulotny czasowo, że po prostu nie opłacało się za niego płacić. Nieświadomie wstrzymałam oddech, gdy szczęśliwa sprzedawczyni dokonała transakcji, podając chłopakowi upragniony wianek.
— Miło z wami robić interesy, skarbeńki. — zacmokała, szczęśliwa z dzisiejszego zarobku.
Przewróciłam oczami na jej stwierdzenie i chwyciłam,wpatrzonego w kwiatową przeplatankę chłopaka, który nie odezwał się od czasu zakupu chociażby słowem. Pociągnęłam go z łatwością w kierunku wyjścia, z trudem dźwigając swoje ubrania i po krótkim wymienieniu spojrzeń ze staruszką, po prostu wyszłam z lokalu. Może i było to trochę niemiłe z mojej strony, ale ona ewidentnie wykorzystała mojego towarzysza co w żadnym stopniu mi się nie podobało. Czy on w ogóle był świadomy tego co robił?
— Hej, dlaczego to zrobiłeś?! — podniosłam głos, gdy znaleźliśmy się trochę dalej od odwiedzanego przez nas lokalu.
Pociągnęłam go za czarną koszulę w taki sposób by spojrzał mi w twarz, a gdy nareszcie mi się udało sprowokować go do zetknięcia naszych oczu, ten bezczelnie zaczął chichotać. Całkiem tak jakby takie sytuacje, były u niego na porządku dziennym, a on miał prawo bezczelnie z nich drwić. Patrzyłam na jego roześmianą twarz, jak w kącikach jego oczu zbierają się wywołane radością łezki, jak śnieżnobiałe zęby ukazują się na chwilę, by zaraz zniknąć, za przysłaniającymi je pełnymi wargami. Był urzekający. Nie zwróciłam nawet uwagi, kiedy nieświadomie otworzyłam usta, będąc po prostu zachwycona jego urokiem.
— Jesteś niemożliwy. — podsumowałam, zasłaniając twarz włosami, nie chcąc by dostrzegł, pojawiające się na mojej twarzy rumieńce.
— Jestem. — potwierdził, ocierając dłonią łzy.
— Ale ty jesteś urocza i próbujesz to przede mną okrutnie ukryć. — zarzekł się, udając poważny wyraz twarzy.
Jego słowa pieściły moje ego i sprawiały, że czułam się przy jego osobie naprawdę doceniona. W życiu dostawałam niewiele komplementów, a dawka którą on mi dzisiaj zaserwował, spokojnie mogłaby mi wystarczyć na resztę życia. Wydawał się w tym wszystkim strasznie szczery i przyznam, że to było w tym właśnie najlepsze. Zagryzłam policzek od środka nie wiedząc, jak mam odpowiedzieć mu na jego sprytny komentarz.
Na moje szczęście Collins okazał się być dużo śmielszy ode mnie i z całą swoją pewnością siebie zbliżył się do mnie, zniżając do mojego poziomu. Delikatnie odgarnął mi wpadające do oczu włosy za uszy i najdokładniej jak tylko mógł, założył na moją głowę, zakupiony przez siebie wianek. Ogarnął mnie przyjemny kwiatowy zapach, a żołądek zacisnął się w nieprzyjemny sposób, roznosząc ciarki po moim ciele. Chłopak uśmiechnął się, widząc moją reakcję, po czym odsunął się ode mnie, równie szybko chwytając mnie za rękę. Miał spocone ręce. Stresowało go to?
— Dziękuję. — powiedziałam, stłumionym głosem, uciekając od niego wzrokiem w innym kierunku.
— Do twarzy ci w nim. — pochwalił mnie, dokładając do tej całej sytuacji jeszcze większą dawkę niezręczności.
Byłam w stanie nieśmiało tylko się uśmiechnąć. Nie miałam doświadczenia w relacjach z ludźmi i w tym momencie ostro w głowie siebie za to karałam. Potaknęłam mu w geście, że rozumiem, choć nie byłam też pewna czy mnie obserwuje. On ewidentnie ze mną flirtował.
Przeszliśmy w ten sposób kilka minut, zwiedzając znajome mu miasteczko. Przyjemna cicha atmosfera i zrozumienie z jego strony, dały mi czas by przyzwyczaić się do jego dłoni oraz oswoić z nową sytuacją, w której nigdy się nie znalazłam. Impreza na ognisku i kontakt z ludźmi, gdy jest się pijanym to było całkowicie coś innego, niż świadome spotkanie pełne różnego rodzaju wyznań, które były w stanie poruszać serca. Nie było tu alkoholu, który pomógłby mi z odwagą, byłam zdana tylko i wyłącznie na swoją czujną osobowość, która zbytnio się w takich momentach nie wyrywała. Po prostu cichłam.
— Będziesz na jutrzejszej imprezie? — jego spokojny ton, wyjątkowo pasujący do tej atmosfery dosyć mnie zdziwił.
Informował mnie o jakiejś zabawie w zwiadowcach, z którą pierwszy raz miałam do czynienia. Oczywiście słyszałam od czasu do czasu o popijawach hucznie wyprawianych przez niektórych żołnierzy, jednak w towarzystwie w jakim się obracałam, preferowałam inny rodzaj zabawy. Bardziej spokojny i naturalny, w którym mogłam się kontrolować. Zmrużyłam oczy.
— Z jakiej to okazji? — spytałam, chcąc się upewnić co można będzie tam robić lub kogo spotkać.
Owszem towarzystwo chłopaka bardzo mi pochlebiało i mogłabym z nim tak spędzić również i kolejny dzień, jednak gdyby miały pojawić się też inne, obce dla mnie osoby, mogłoby się zrobić mniej przyjemnie. Wszystko zależało od ludzi mnie otaczających.
— Nie słyszałaś o tym? — dopytywał, dziwiąc się mojej niewiedzy. Nie miałam pojęcia o co może mu chodzić, więc w geście zaprzeczenia pokręciłam głową.
— Pułkownik Hanji ma jutro urodziny. — rozwiał moje wątpliwości, a ja ze zdziwienia szerzej otworzyłam oczy. Co kurwa?
— Nie słyszałam. — potwierdziłam mu, zaczynając odbiegać myślami do tego co mogłabym jej podarować.
Żałowałam w tym momencie, że tak późno się o tym dowiaduje, gdyż wydałabym w butiku zapewne mniejszą ilość gotówki niż zapłaciłam i kupiła za resztę prezent dla brunetki. Chociaż nie było też tragedii, ponieważ trochę grosza mi pozostało i miałam też jeszcze czas by coś dla niej skombinować. Spojrzałam w kierunku słońca, określając godzinę. Do spotkania z Kapitanem mieliśmy jeszcze chwilę.
— To będziesz? — z uporem maniaka, dalej pytał chcąc ewidentnie wiedzieć o mojej obecności.
Jeżeli chodziło o Zoe to towarzystwo z całą pewnością nie powinno mi przeszkadzać. W dodatku miałam jutro ostatni wolny dzień, przed rozpoczęciem męczących moje ciało treningów. Ostatnia szansa, by w swojej słabszej wersji dobrze się zabawić i to w dodatku z najlepszym możliwym do tego kompanem. Przełknęłam ślinę, przerzucając wzrok na zaciekawioną moim zachowaniem twarz czarnowłosego.
— Będę. — potwierdziłam, obrzucając go serdecznym uśmiechem. Moja odpowiedź widocznie go zadowoliła, gdyż tylko w ten sam sposób zawadiacko wygiął usta ku górze.
— Mam tylko jeden problem. — stwierdziłam smutno wydymając wargę, by zmyć ten jego zadowolony wyraz twarzy. Zmarszczył brwi, więc uznałam, że będę dalej kontynuować. Jak ja kocham mącić w ludzkich emocjach.
— Nie mam dla niej prezentu. — zacmokałam, krzywiąc się teatralnie.
Leviathan z całą pewnością odetchnął teraz z ulgą, po czym chcąc wyglądać na równie poruszonego co ja, przyłożył pięść do swojej klatki piersiowej.
— Skaranie boskie! To jest niedopuszczalne! — zmodulował swój głos, tak by brzmieć bardziej dramatycznie. Zaśmiałam się.
Musieliśmy wyglądać naprawdę zabawnie z perspektywy zwykłego przechodnia. Muszę się sama przed sobą przyznać, że gdy byłam w jego wieku, nie miałam możliwości by tak beztrosko się zachowywać. Nie przeżyłam swojej młodości tak jakbym chciała i choć nie byłam jeszcze tak bardzo stara, to w przeciwieństwie do niego uważana już byłam za dorosłą. Nie wypadało mi się tak zachowywać. Oczekiwano powagi i wzięcia odpowiedzialności za wszystko. Nie mogłam się tak radośnie bawić, nie zważając wcale na przypisywane mi przez czas cyferki. On za to podczas tych kilku, krótkich chwil sprawił,że nie czułam się na tą którą byłam. Budził we mnie odczucia i zachowania,których nie powstydziłabym się jako nastolatka. I to było naprawdę uwalniające.Pomagało przestać się przejmować otaczającymi mnie dorosłymi oraz ich decyzjami. Z nim nie musiałam się nad nimi zastanawiać i mierzyć. Nie musiałam myśleć.
— Poszedłbyś ze mną, by coś jej wybrać? — zaproponowałam, gdy uspokoiłam śmiech. Znałam co prawda już jego odpowiedź, jednak z panującej wśród mojej grupy wiekowej kultury, postanowiłam go zapytać. Levi chyba całkowicie by się na nim wyżył, gdyby zostawiłby mnie w tym miejscu samą. To było więcej niż pewne.
— Pewnie. — odpowiedział, ciągnąc mnie w stronę znajdujących się niedaleko sklepików. Rozejrzałam się z ostrożności.
Wciąż musieliśmy mieć na względzie to, że nie byliśmy tu sami. W każdej chwili mogliśmy wpaść na Ackermana. Nikt by też zresztą nie wiedział, gdyby czarnowłosy zdecydował się za nami niepostrzeżenie iść. Wtedy jednak o tym tak nie myślałam. Nie zastanawiałam się ani zbytnio nie przyglądałam otoczeniu. Było to tylko pobieżne. Nie chciałabym swoim zachowaniem wywołać u niego więcej przykrości. Był wystarczająco przygnębiony, gdy odmawiałam jego towarzystwa. Wyrzuty sumienia.
Całkowicie skupiałam się na czarnych tęczówkach mojego przyjaciela, opowiadającego mi różne historie, że swojego życia w korpusie. Dowiedziałam się o jego pierwszej składowej drużynie, którą stracił na pierwszej wyprawie, o tym jak dołączono go do składu mojej przyjaciółki, który wraz z grupą powrotną zorganizowaną przez Kapitana, transportowali mnie oraz Zoe z powrotem na teren otoczony murami. O tym jak większość osób przeżyła to, że się nie budzę, łącznie z jego podejrzeniami odnośnie smutku Hanji. Dużo się od niego dowiedziałam. Tego jak niebezpieczne to było, jak wiele osób się dla mnie poświęcało i komu tak naprawdę na mnie zależało. Podobno nawet on odwiedził mnie na oddziale szpitalnym z czystej ciekawości o kogo może chodzić jego Pułkownik.
Z każdym wypowiedzianym przez niego słowem, coraz bardziej uświadamiałam sobie jak bardzo samolubna byłam, nie rozmawiając z nimi. Jak bardzo egoistycznie potraktowałam, chcącego z własnej woli spędzić ze mną czas Ackermana, jak mało przejęłam się wybuchem Zoe w jej gabinecie oraz jak bardzo olewatorsko podeszłam do spotkania z moimi kolegami. Naszły mnie wyrzuty sumienia. Było mi zwyczajnie przykro. Czułam narastający w mojej klatce piersiowej kamień, wypytując się Collinsa o coraz to nowsze rzeczy, które mógł wiedzieć i się ze mną nimi podzielić. A z każdą przychodzącą z jego strony odpowiedzią moje oczy coraz bardziej się szkliły.
— Ej, co się dzieje? — spytał w końcu, widząc mój pogarszający się z minuty na minutę humor, gdy mieliśmy wchodzić do kolejnego z lokalnych sklepów.
Unikałam z nim kontaktu wzrokowego, nie chcąc się przed nim otwierać. Cieszenie się z Leviathanem tym co dobre i piękne było najlepszą rzeczą jaką mogłam robić, jednak na tym relacja z nim się kończyła. Tylko moi najbliżsi mogli wiedzieć co dręczy moje myśli. Nie zwierzałam się przed nikim innym i chciałam, by tak pozostało. Collins miał być perełką trzymającą mój pozytywizm i szaleństwo na świetle dziennym, ale nie kimś kto utrzymywałby mnie jak filar, nie pozwalając bym się zawaliła. Mój osobisty człowiek do rozrywek.
Znowu zmuszona byłam włożyć na siebie maskę, ukryć to co we mnie siedziało i udawać, że wszystko jest w porządku. Grać rolę szczęśliwej zwiadowczyni, która dzięki swojej odwadze nie widzi niebezpieczeństw, która wiedząc, że jutro może nie nadejść, cieszy się każdym spędzonym w miłym towarzystwie dniem. Choć tak naprawdę w środku znowu czuje ten lodowaty ucisk, niewywiązania się ze swoich obietnic. Obowiązek odwdzięczenia się za coś komuś, kto nawet w okresie nieprzytomności był zawsze przy mnie.
— Nic. Coś sobie tylko przypomniałam. — uśmiechnęłam się do niego, szybciej mrugając, by ukryć zaszklone oczy i zapobiec w ten sposób pojawianiu się na mojej twarzy, niechcianych łez. Uwierzył.
Sklep do którego weszliśmy okazał się być strzałem w dziesiątkę. Znajdowały się w nim różnego rodzaju rupiecie, które dla okularnicy mogły być wręcz idealne. Od zawsze bowiem kochała wynalazki, a w tym miejscu można było znaleźć dosłownie wszystko. Postanowiłam rozdzielić się z czarnowłosym i bardziej rozejrzeć się po sklepie. W takim stanie rzeczy, szukanie czegoś właściwego zajmie nam na pewno mniej czasu i przez to nie spóźnimy się na miejsce zbiórki.
Przewracałam w rękach dziecięce zabawki, przerzucając je na bok by dostać się do czegoś bardziej wartościowego. Biżuteria, tkaniny, kosmetyki, świece. Roiło się tego na pęczki. Coś na czym mi zależało oraz było względnie ciekawe, napotkałam dopiero dalej i po dłuższym okresie czasu.
Ciekawy eksponat przykuł mój wzrok na tyle, że nie potrafiłam go od niego odciągnąć. Był z miedzi co można było stwierdzić na pierwszy rzut oka, a przez to nie powinien być też drogi. Budzik, odznaczający się swoją wyjątkowością zegar, który pozwoliłby tej wiecznie rozbieganej kobiecie, nareszcie przybyć gdzieś na czas. Podeszłam do niego i delikatnie chwyciłam go w dłonie, zdmuchując warstwę kurzu, która na nim zalegała. Był mały, ale też nie na tyle mały by móc go łatwo zgubić. Prosty i szybki w obsłudze, a i mechanizm wydawał się być dobrze dostrojony. Uśmiechnęłam się do siebie, decydując się, że to właśnie na niego przeznaczę moje ostatnie oszczędności. Jeżeli jej się nie spodoba, to najwyżej go wyrzuci.
Podeszłam z uśmiechem do lady, zastając przy niej również oczekującego na mnie chłopaka. Sprzedawcy nigdzie nie było widać, więc postanowiliśmy cierpliwie na niego poczekać. Zadzwoniłam, pozostawionym na blacie dzwonkiem, by dać właścicielowi o nas znać, po czym przyjrzałam się mojemu towarzyszowi.
— Dobrze, że ty coś znalazłaś, bo po mojej stronie były tylko jakieś rupiecie. — skomentował, widząc co ze starannością, trzymam w rękach.
Zlustrowałam go, zatrzymując wzrok na jego dłoniach. Skrycie uniosłam kącik ust, wiedząc że nie powiedział mi całej prawdy. Trzymał coś w pięści. Było to widać.
— Jeżeli znowu mi coś kupisz, to cię uderzę. — ostrzegłam go, wskazując palcem na jego ręce.
Jego mimika w żaden sposób nie dała mi znać czego mogę się spodziewać, a wywiercające w przeciwległej ścianie spojrzenie tylko potwierdzało moje przypuszczenia. On serio był niemożliwy. Do diabła znaliśmy się tylko jeden dzień.
Po dziesięciu minutach miażdżącej ciszy z jego strony oraz rzucaniu mu wymownych spojrzeń, sprzedawca nareszcie ośmielił się nas zaszczycić, tłumacząc swoją nieobecność „problemami w raju". Nie wnikałam to. Zależało mi tylko na kupnie jego towaru, bez dodatkowych gródek. Miałam już dość wykorzystujących nasze ukryte pragnienia osób, którym zależało tak naprawdę tylko na naszych pieniądzach. Czy w tym miasteczku nie znalazłby się chociaż jeden człowiek, który przejąłby się człowiekiem, zamiast papierem o przypisanej mu wartości?
Obsłużył nas nieco wyższy ode mnie, starszy mężczyzna z wyraźnie widocznym „plackiem" na głowie. Nie miał jeszcze na twarzy zmarszczek, więc obstawiałam, że nie ma on więcej niż pięćdziesiąt lat. Ubrany był stosownie do swoich ram czasowych. Brązowa kamizelka, szczelnie zapięta na białej koszuli oraz czarne spodnie od garnituru, przykrywające buty. Nie był w zbyt dobrym humorze po kłótni z żoną i ani trochę nie zamierzał tego ukrywać. Zarówno on, jak i my chcieliśmy się stąd szybko wydostać.
— Należność 60. — odparł skrzekliwym głosem, wyciągając w moim kierunku dłoń.
Wyciągnęłam w jego kierunku ostatnie banknoty jakie miałam w posiadaniu i z ulgą zabrałam upragniony przedmiot. Odwróciłam się na pięcie, chcąc wyjść z przeszkadzającego mi pomieszczenia, jednak dalej stojący przy ladzie towarzysz mi w tym przeszkodził. Całkiem jak z dzieckiem...
— A w czym mógłbym panu służyć? — zwrócił się do niego mężczyzna.
Patrzyłam na to wszystko zirytowanym wzrokiem. Co on wyprawiał? Nie mówcie mi, że rzeczywiście zamierzał coś kupić. Chociaż z drugiej strony może ta znowu byłam zbyt zapatrzona w siebie? Może również jak ja nie zaopatrzył się w żaden prezent dla swojej przełożonej i teraz zamierzał to naprawić. Powinnam być dla ludzi bardziej wyrozumiała i dostrzegać ich emocje, zamiast patrzeć na nich przez pryzmat własnych odczuć. Zdecydowanie.
Widziałam jak chłopak podaje coś sprzedawcy, szepcząc coś do niego, jednak było to powiedziane na tyle cicho, że nie dałam rady tego usłyszeć. Po tym wszystkim właściciel spojrzał na mnie, po czym serdecznie się uśmiechnął, ściskając dłoń czarnowłosego. Ścisnęłam brwi. Co to miało znaczyć?
Po tym wszystkim Leviathan podziękował mężczyźnie i odwrócił się w moim kierunku z wyraźną dumą oraz gotowością do działania. Podejrzewałam co zamierzał zrobić, jednak w żadnym stopniu nie chciałam mu pokazywać tego, że czegoś się domyślam. Dam mu się chwilowo nacieszyć dopóki sam się z tym nie ujawni. Jestem pewna, że coś dla mnie kupił. Pytanie brzmiało natomiast; co to takiego mogło być?
— I co męska rozmowa zaliczona? — zagadnęłam, licząc na to że sam się przede mną wysypie.
Wyszliśmy z lokalu, badając czas na zakupiony przeze mnie zegarku. Mieliśmy dla siebie jeszcze około pół godziny. Ten czas zdecydowanie powinien nam wystarczyć, by dojść na umówione miejsce, nie męcząc się przy tym. Włożyłam przedmiot do cały czas noszonej ze sobą torby z ubraniami, po czym ponownie założyłam ją na ramie, nieznacznie się krzywiąc, gdy zahaczyła ona o moje rany.
— Daj poniosę to. — zaproponował chłopak, widząc, że mam z tym ciężarem widoczny problem. Przewróciłam oczami. Bardzo szybko się zorientowałeś, bardzo.
— Nie odpowiedziałeś na moje pytanie. — wróciłam do rozpoczętego tematu, mimo wszystko podając mu męczący mnie od dłuższego czasu ciężar. Zwiadowca westchnął męczeńsko, chwytając torbę i przerzucając ją sobie przez ramię.
— Zaliczona. — potwierdził. W drodze powrotnej nie był tak rozmowny jak podczas naszego małego spaceru.
W większości milczał, słuchając moich opowieści oraz wrażeń po przeczytanych lekturach, które mnie zafascynowały. Mijaliśmy wielu miło bawiących się ludzi. Raz były to kobiety z dziećmi, raz prości ludzie zajmujący się głównie rolnictwem, a innym razem nawet zamożniejszego pochodzenia arystokraci. Dziwnie było widzieć ich w tak małym miejscu, gdzie nie mogli chodzić na bankiety, czy one tego rodzaju imprezy. A może po prostu to byli mieszkańcy, którzy o siebie dbali?
Mimo, że była to późna jesień, to dzień był naprawdę śliczny. Wręcz stworzony do wyjść oraz dłużej trwających spacerów. Idealny by spędzić czas na dworze w jakikolwiek sposób. Wyjść ze swojej strefy komfortu domowego zacisza i po prostu iść, nie zważając na nikogo ani na nic.
Doszliśmy na miejsce przed czasem, oczekując, że dane będzie nam jeszcze chwilę pobyć tylko sam na sam, jednak czujny wzrok Kapitana, czekającego na nas z dość widoczną niecierpliwością, całkowicie pozbawił nas nadziei na swobodną konwersację, podsycaną dawką żartów.Przynajmniej mnie, gdyż Leviathan wcale nie wydawał się tym przejmować.Zaczynałam zastanawiać się, czy nie ma on jakichś skłonności masochistycznych,gdyż wzrok który posyłał nam Ackerman mógłby z pewnością ciąć niczym nóż, a on reagował na niego, tak jakby nie znaczył dla niego nic.
— Czekaj, Nina. — zatrzymał się, nim całkiem zbliżyliśmy się do zdecydowanie, niezadowolonego obecnym stanem rzeczy Kapitana.
Levi stał przy swoim wierzchowcu, uważnie mierząc nas wzrokiem. W jednej z dłoni, trzymając niewielką torbę, która w porównaniu do tej mojej nie wydawała się być zbyt ciężka. Wiatr, burzył ład jego czarnych włosów, a blada skóra wyraźnie odznaczała się wśród otoczenia. Widać było jak bardzo był zmęczony. Mimo tego, zmusił się do przyjazdu tutaj z nami. Zastanawiało mnie tylko dlaczego.
Niczym całkowicie poświęciłam uwagę Collinsowi, otaksowałam go jeszcze raz wzrokiem, by upewnić się, że nie rozdrażnię go już za bardzo. Nie chciałam by więcej przeze mnie cierpiał, nie chciałam by się dla mnie poświęcał, ryzykując w tym swoim zdrowiem. Zależało mi na jego szczęściu. Bo mimo tego co mówili wszyscy wkoło, on był bardzo dobrym człowiekiem. Przeniosłam wzrok na czarne tęczówki mojego towarzysza, dopiero w tej chwili zdając sobie sprawę jak blisko mnie jest. Trzymał mnie za ten sam nadgarstek, który w obecności Ackermana boleśnie naciskał. Zbliżał się do mnie z każdą sekundą, wręcz dotykając swoją brodą mojej szyi. Po czym najciszej i dużo bardziej delikatnie niż wcześniej powiedział te parę słów, które w obecności mojego przełożonego, sprawiły, że nie potrafiłam już ukryć pojawiającego się na mojej twarzy rumieńca.
— Użyj jej na przyjęcie. Będzie pasować do tej czerwonej sukienki. — czułam jak na jego twarzy pojawia się figlarny uśmiech.
Zdawałam sobie sprawę z tego, że wsuwa mi coś niepostrzeżenie do prawej dłoni, by zaraz potem poprawić zsuwający mi się na oczy wianek. Spuściłam wzrok, orientując się, że małym przedmiotem, który przez ten cały czas przede mną ukrywał, była szminka.
— Ej, gówniarze! Co wy tam wyprawiacie?! — do naszych uszu dotarł zdenerwowany głos czarnowłosego.
Krzyczał, by do nas dotrzeć, choć z jego strony zdarzało się to naprawdę bardzo rzadko. Zwykle tylko syczał albo odpowiadał na coś z obojętnością, jednak tym razem zależało mu na tym, byśmy go dobrze usłyszeli.
Mój towarzysz, szybko się ode mnie odsunął, cały czas bez krępacji, obserwując moją reakcję na to jak się zachował. I przyznam szczerze, w tamtym momencie tak strasznie nienawidziłam mojego organizmu, zachowującego się właśnie w taki, a nie inny sposób. Nawet nie zdawałam sobie sprawy, że wstrzymałam oddech, a jedna z dłoni zacisnęła się w pięść. Nie zamierzałam jednak dać się pokonać moim emocjom. Ja zawsze dotrzymuje obietnic, a szczególnie tych które wyznaczałam samej sobie.
— Leviathan. — zatrzymałam go, gdy miał już oddalić się w stronę Kapitana.
Spojrzał na mnie zdziwiony. Musiał być w szoku, że w przeciwieństwie do mojej milczącej postawy, gdy podczas czasu ze mną spędzonego, po prostu milczałam — teraz postanowiłam coś powiedzieć. Nie zamierzałam w żadnym wypadku rzucać słów na wiatr, a obecność Levi'a, pozwoliła mi w tym momencie upiec dwie pieczenie na jednym ogniu.
— Tak? — spytał, gdy przez moment po prostu stałam, obserwując jego zmieszanie.
Atmosfera była napiętnowana przez pobudzający mnie do działania kobalt. Nie dziwiłam się, że nawet jego odwaga mogła się w pewnym momencie gdzieś tutaj zagubić albo po prostu najzwyczajniej w świecie zniknąć.
Uśmiechnęłam się, dodając sobie tym samym pewności siebie. Kosmetyk od niego schowałam do kieszeni i powoli się do niego zbliżyłam, upewniając się w tym co dokładnie mam zamiar zrobić. Wiedziałam, że Ackerman z jakiegoś niewiadomego mi powodu nie znosi chłopaka. Ciągnie go do tego, by bez konsekwencji go uderzyć, ale jednocześnie przez zasady panujące w korpusie nie może tego zrobić. Co więc szkodziłoby, gdyby to jakiś rekrut niższy stopniem zrobił to za niego?
Zagryzłam wargę, stając od wyższego ode mnie chłopaka zaledwie w odległości jednej stopy. Mogłam poczuć jego perfumy i oddech, który mierzwił włosy na mojej głowie. Będę musiała mu się za to odwdzięczyć na tej imprezie, ale ta akcja zdecydowanie jest tego warta.
Zebrałam połowę energii jaką miałam w mojej prawej nodze i nie zastanawiając się nad konsekwencjami, podniosłam ją z całą siłą celując między jego nogi, w najczulszy punkt mężczyzny jaki znałam. Przez cały ten czas starałam się słodko uśmiechać, a po głowie krążyło mi tylko rozbawienie całą sytuacją.
Collins krzyknął dużo wyższym niż zazwyczaj tonem i odskoczył natychmiast do tyłu, kuląc się. To musiało boleć go o wiele bardziej niż zdawałam sobie sprawę. Odwróciłam się w kierunku Ackermana, widząc jak z szoku uchylił usta, a jego zmarszczone brwi tylko utwierdzały mnie w przekonaniu, że nikt poza mną nie spodziewał się takiego obrotu wydarzeń. Jednak ja jeszcze nie skończyłam. Czułam się dobrze. Wróciła do mnie pewność, że nawet z tym słabym ciałem, mogę cokolwiek komuś zrobić.
— Ostrzegałam cię, że jeżeli coś mi kupisz to cię uderzę. — wyjaśniłam za co dokładnie otrzymał ode mnie lanie. Prychnęłam.
Dopiero gdy to powiedziałam, mogłam uznać to przedstawienie za całkowicie skończone. Wypięłam dumnie pierś i podeszłam szybszym tempem, stając obok Levi'a.
— Co to do cholery miało być, Kastner? — spytał o wiele bardziej spokojniejszym głosem, niż ten, którym zwracał się do nas początkowo.
Spojrzał na mnie z ukosa, wywołując na policzkach znajome mrowienie. Wyszczerzyłam się do niego, ciesząc z tego, że byłam w stanie zapewnić mu rozrywki podczas tego wypadu.
— Bo widzisz, Kapitanie. Doigrał się. — odpowiedziałam mu, zaplatając dłonie na plecach, nieznacznie się krzywiąc.
— Nina? — zwrócił się do mnie po imieniu, co spowodowało, że automatycznie przerzuciłam swoją uwagę na jego profil.
— Tak? — spytałam, zagryzając niewinnie policzek od środka, by jakoś kontrolować wzburzoną we mnie adrenalinę, która wciąż nie zdążyła do końca ze mnie wyparować.
— Ładne uderzenie. — pochwalił mnie.
Poczułam jak mój puls znowu przyśpiesza, a kiszki skręcają się w nieopisany sposób. Na bladej twarzy Kapitana pojawił się nie dużej wielkości uśmiech. W zasadzie mogłabym nazwać to lekkim uniesieniem kącika ust, jednak było to w swoim sposobie tak niezwykłe i niespodziewane, że zaniemówiłam. Ten jeden gest potrafił roztopić moje serce. Levi umiał się uśmiechać. On się uśmiechnął. Sprawiłam, że był szczęśliwy. I wiedziałam, że ten jeden moment mi nie wystarczy. Byłam pewna, że chce takich chwil więcej, że chce by uśmiechał się szczerzej, bardziej i przede wszystkim do mnie. Chciałam by cieszył się z mojego powodu. Bym była radością, która doprowadzi do drgania jego mięśni na twarzy. Wiedziałam, że nie ma już odwrotu.
— Wracajmy. — rozkazał, odwiązując wodzę swojego ogiera. Pokiwałam głową z uznaniem, po czym sama uczyniłam to samo z moim wierzchowcem.
Po jakimś czasie Collins wstał z klęczek i dołączył do nas, dalej z dumą niosąc moje rzeczy, za co byłam mu ogromnie wdzięczna. Podczas powrotu jednak nie czułam już tego niepokoju, który panował wtedy gdy wyruszaliśmy. Byłam spokojna, bo drogę powrotną spędziliśmy w ciszy, bez posyłania sobie nienawistnych spojrzeń. Do bazy wróciliśmy po południu, w sam raz, by zdążyć oporządzić konie i udać się na obiad.
Invidia gloriae umbra est.
cdn.
*Invidia gloriae umbra est. — (łac. Zazdrość jest cieniem sławy.)
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top