#54

„Życie to nie książka, nie powinno się go odkładać na półkę, gdy nam coś w nim nie pasuje. Z życiem trzeba się mocować albo się mu poddawać, ale nie można od niego uciekać." — Marta Fox — „Karolina XL"

Znowu to uczucie. Drżenie mięśni ze zmęczenia, ciepło przelewające się z jednej partii ciała do drugiej. Urywany oddech, którego każde najmniejsze zaczerpnięcie powodowało suchość w jamie ustnej i kołatające z największą dla niego szybkością serce. Wiatr wytwarzany przez bieg świstał mi w uszach, a wzrok wychwytywał poboczne elementy tylko z gwoli konieczności. Wszystko, co było konieczne z mojej perspektywy do dostrzeżenia, to odznaczające się pod brązowym płaszczem plecy. Plecy biegnącego równie szybko przede mną Levi'a.

Goniłam go. Trzymałam się jego sylwetki tak mocno jak życia. Bo w tym momencie on był dla mnie jedyną szansą na przetrwanie tej trudnej sytuacji. Zdążyliśmy zabrać ze sobą tylko te najważniejsze rzeczy. Wszystko było wykonywane w naprawdę dużym pośpiechu.

Ackerman zajął się odpowiednim transportem sprzętu do manewrów i zakamuflował go pod brązową płachtą swojego płaszcza. Ja natomiast pakowałam prowiant i bardziej przydatne rzeczy, takie jak ubrania oraz pamiątki.

Byłam pod wrażeniem jaką szybkością dysponował przy biegu. Trójwymiarowy manewr swoje ważył, a on z taką lekkością poruszał się między tłumem, nie wpadając przy tym na nikogo. Dla mnie z torbą na plecach wydawało się to o wiele trudniejsze, a wręcz niemożliwe.

Zmierzaliśmy na północ. Z powrotem w pobliże fabryki, z której zostałam dzień wcześniej wyciągnięta. Dręczyła mnie ta myśl. Nie rozumiałam jej. Czy nie bezpieczniej byłoby uciec w jakieś zakamarki tego podziemnego kompleksu dostosowanych do zamieszkania jaskiń? Czy właśnie w tej chwili nie zmierzaliśmy prosto do pieczary bestii?

Nie mogłam nic na to poradzić. Nie mogłam zatrzymać siebie i jego, by spytać. Oni byli zbyt blisko. I choć nikt tak naprawdę jawnie nas nie gonił, to niebezpieczeństwo mogło tak naprawdę nadejść z każdej strony.

Spotkanie i rozmowa z jednym z weryfikatorów oraz zdrada Kenny'ego utwierdzała mnie twardo w tym, że wrogami nie byli tylko charakterystyczni i zauważalni, wynajęci do brudnej roboty przez Chrisa osiłkowie, ale również niepozorni cywile. Młody Bowman rządził tym miastem i w trakcie mojego krótkotrwałego pobytu tu, zdążył mi to w pełni uświadomić. To była walka pomiędzy naszą dwójką, a całym Podziemiem.

Skręcaliśmy w coraz to nowsze uliczki, omijając tak jak tylko się da główną drogę, na której byliśmy najbardziej narażeni na zauważenie. Przewracaliśmy za sobą półpełne kubły śmieci i sznury z powieszonym praniem, próbując jak najszybciej dostać się do bezpieczniejszej strefy.

Niebezpieczne były przeskoki, podczas których musieliśmy przedostawać się przez murki i siatki, zagradzające dalszą część przejścia. Nawet tutaj ludzie kochali wyznaczać swoją przestrzeń osobistą i gospodarowali publiczne skrawki przestrzeni publicznej pod siebie.

Zatrzymaliśmy się dopiero przy rozwidleniu dróg, które prowadziły do dwóch przeciwstawnych sobie dzielnic. W jednej z nich widywało się częściej arystokratów i osoby wygnane z powierzchni za korupstwa, natomiast w drugiej nie znajdowała się nawet jedna osoba z Żandarmerii.

Było to miejsce, gdzie siedzibie nie opłacało się wysyłać żołnierzy, gdyż przestępczość siana była tam w tak dużym stopniu, że każdy wojskowy który zapuściłby się na tamte tereny, musiałby porządnie zadbać o swoje życie po dostrzeżeniu przez tamtejszych ludzi munduru. Strefa bezprawia.

Naciągając na twarz, założony już na samym początku kaptur, podeszłam do czarnowłosego, zrównując z nim krok. Powoli i nieświadomie wpadałam w histerię. Biegliśmy, bo od tego zależało nasze życie. Biegliśmy po to by dogonić lepszą przyszłość, a on tak nagle się zatrzymał. Czułam niepokój każdą komórką mojego ciała.

Obawiałam się planu jaki skleił na szybko w swojej pięknej głowie. Bałam się zbliżającego się do nas Chrisa, który dosłownie stąpał nam po piętach. Czułam jego oddech na karku, przyprawiający mnie o palpitację i chęć wymiotów. Tego było zbyt dużo.

Spojrzałam na jego profil, swoimi rozbieganymi oczami, które pragnęły znaleźć w tych jego choć odrobinę przekonania w tym, co robimy. Nic takiego jednak nie miało miejsca. Pustka i zwątpienie. Kobalt nie zagwarantował mi niczego więcej. Posiadał to samo co ja. Widział i zdawał sobie sprawę dokładnie z tego samego. Mimo tego nie zmieniał się. Decyzja musiała zostać podjęta. Bez niej nie mogliśmy nawet ze spokojem ducha powiedzieć, że próbowaliśmy. 

— Co robimy? — spytałam na tyle cicho, by tylko on mnie usłyszał. Mój głos niekontrolowanie drżał, a ja miałam ochotę rozpłakać się z tej bezsilności.

I to nie było spowodowane samą tą sytuacją. Miliony razy uciekałam przed kimś. Raz była to Żandarmeria, innym razem opryszki z pod ciemnej gwiazdy, którzy dostali na nas zlecenie. Ucieczka była moją rutyną, pozwalającą przetrwać. 

Przy kradzieży wraz z  Olivią oddalałyśmy się, przy zaognieniu sytuacji z odegraniem ról również dawałyśmy nogę. Za każdym razem. Za każdym pieprzonym razem uciekałyśmy jak pieprzone tchórze, obawiając się konfrontacji, która w zależności od naszego zaangażowania mogła nigdy nie nadejść.

Znałam skróty, kryjówki i sposoby na ciche pozbycie się przeciwnika. Nic jednak nie doprowadziło mnie do takiego stopnia roztrzęsienia jak w obecnej chwili. Bo teraz nie gonili mnie ludzie zupełnie obcy, a ci którzy kiedyś stanowili ochronę dla naszych pleców. Ci którzy wprowadzili mnie w największy koszmar. Pokazali piekło i nauczyli w nim żyć. Na miejscu chcieli mnie dopaść i zabić w najokrutniejszy ze znanych im sposobów. A wśród nich był najgorszy z diabłów — Chris.

— Rozdzielimy się. — zadecydował, patrząc mi dogłębnie w oczy.

Szukał w nich emocji i czegoś na wzór zaprzeczenia, ja jednak pozostałam obojętna. Pytanie tylko, dlaczego? Spodziewałam się tego? W żadnym wypadku. Obawiałam? Z całą pewnością. Z całą pewnością myśl o obecności Bowmana doprowadzała mój umysł do stanu "zastoju wegetatywnego", gdzie nie byłam w stanie wykrzesać z siebie dosłownie niczego. I choć odczuwałam buzujące we mnie emocje. I choć umiałam je po kolei nazwać, określić, to wszystkie pozostawały przykrywane przez jedną dominującą nad nimi osobliwość — strach. Zachowywałam się jak zwierzę uwięzione przez człowieka w klatce, które zamierzało wykorzystać wszystkie dawane mu przez los szansy ucieczki.

Nie mogę kontynuować ukrywania się wiecznie, jednak będę to robić tak długo i na tyle porządnie, by pozostać w tej przejściowej, bezpiecznej strefie na jak najdłuższy okres czasu. Zacisnęłam szczękę i wzięłam głębszy oddech, uspokajając trochę rozszalały od nadmiernej ilości adrenaliny, organizm. 

— Jaki jest plan? — zapytałam, mierząc go płochliwym spojrzeniem.

W dalszym ciągu pozostawał jałowy. Wyprany z emocji, bez krzty przejęcia sytuacją, bez chociażby zdenerwowania. Pustka. Zimna krew zademonstrowana w dokładnie jednej stojącej przede mną osobie. Pragnęłam czuć się jak on. Pragnęłam chociaż zachowywać pozory spokoju, których on miał na pęczki.

— Nie mamy na to czasu. — wytłumaczył, rozglądając się po otoczeniu.

W każdej sekundzie, w każdej uciekającej w naszym towarzystwie minucie, był cholernie skupiony. Uważał na to by nikt nas nie gonił, poszukiwał wyjścia oraz odpowiedzi. I choć nie znał tego wszystkiego całkowicie, to poprzez swoje postępowanie, wydawał się wiedzieć co robi.

— Schowasz się w strefie. Tam nikt nie będzie cię szukał. — powiedział cicho, zbliżając się do mnie bardziej.

Patrzył na mnie z góry, badając moją reakcję. Ja pozostawałam jednak nieświadoma. Nie docierało to do mnie. Przyjmowałam informacje ani ich nie potępiając, ani tak w zasadzie nie przyjmując. Patrzył mi w oczy bez skrępowania, z pewnością i jak mi się w tamtym momencie wydawało — z dozą troski. O ile umiał się on o kogoś troszczyć. Pierwszy raz widziałam coś takiego. Martwił się?

Niespodziewany chwyt, jego chłodnych dłoni, skierował moją uwagę, na przedmiot, jaki starał mi się niepostrzeżenie wsunąć do kieszeni. Niewielkie, ostro zakończone ostrze, powoli zsunęło się głębiej, w taki sposób, że przy drobnym ruchu byłam w stanie poczuć jego końcówkę, wbijającą mi się w udo.

Zaskoczona i w dalszym ciągu niepewna, skierowałam pytający wzrok na zimny kobalt, który tak w zasadzie nie musiał mi wyjaśniać po co mi to daje. Przed wyjściem widziałam z jakim animuszem wpadł do kuchni, grzebiąc po szafkach. To zapewne tego szukał. Szybciej zamrugałam.

— Już czas. — warknął, dostrzegając coś w oddali.

On zapewne też nie spodziewał się, że nasza wymiana zdań będzie musiała być tak krótka. Ja sama też nie chciałam jej kończyć. Stałam oko w oko z moim bezpieczeństwem, które rozkazywało mi je porzucić dla życia. Nie chciałam go stracić. Nie chciałam odchodzić. Zagryzłam policzek od środka.

— Levi... — zaczęłam chcąc, jeszcze spytać o to jak mnie znajdzie, jednak czarnowłosy przerwał mi, nim całkowicie byłam w stanie sformułować przed nim logicznie poprawną wypowiedź.

— Masz przeżyć, Kastner. — rozkazał, głaszcząc mnie krótko po głowie przez materiał płaszcza. Po tym krótkim geście, po prostu odbiegł w przeciwnym kierunku, ręką nakazując mi zrobić to samo.

Spojrzałam na jego znikającą pomiędzy tłumem sylwetkę po raz ostatni po czym, uważając na stawiane kroki, również ruszyłam przed siebie. To co mi powiedział było zbyt otrzeźwiające. Możliwie, że nieświadomie, ale pobudził mnie w ten właśnie sposób do działania.

Pokazał mi, że teraz tylko i wyłącznie ode mnie zależy, czy dam radę. Nie wiedziałam jaki miał zamysł w tym, żeby uciekać osobno. Owszem dwójka osób była dość zauważalna, jednak moim zdaniem zawsze było lepiej trzymać się razem. W przypadku niebezpieczeństwa, im większa była ilość wsparcia, tym bardziej zwiększały się też szanse na przetrwanie.

Ponownie brałam udział w wyścigu szczurów, którego zawodnikiem nie chciałam być. Obiektywnie na to patrząc to nawet nie byłam. Nieświadomie stałam, czymś o co się walczy. Kimś takim jak lis podczas zabaw szlachty, która ganiała za nim z uciechą, próbując na każdym kroku go dopaść.

Delikatnie wsunęłam dłoń do kieszeni łapiąc w nią drewniany uchwyt noża. Musiałam uważać, by ponownie przez spowodowane przez Bowmana zamieszanie emocjonalne, w przypływie roztargnienia, nie zranić się w prawą kończynę. Nogi są teraz ważniejsze dla mnie bardziej niż wszystko. Bez ich sprawności nie miałam szans. I choć gojąca się wciąż rana kuła mnie tępym bólem to była już w takim stopniu zniwelowana, że dało się to wytrzymać.

Powitały mnie, rozsypujące się budynki i olbrzymia ilość bezdomnych, żebrających o chociażby drobny grosz, który mieliby przeznaczyć albo na pożywienie, albo na kolejną dawkę, wyciągającego ich choć na chwilę z tego dna, napoju alkoholowego.

W tej dzielnicy nie było już ratunku, nie było już szans by marzyć o tym, że jakkolwiek uda ci się wypełznąć na powierzchnię. Jeżeli rodziłeś się w tym miejscu to zostawałeś w nim aż do śmierci. Najczęściej nie czekało się na nią tutaj zbyt długo. Nie ważne czy byłeś niczego nie pragnącym nierobem, czy dobrodusznym marzycielem. I tak spotykało cię to co innych. Mrok zabierał twoją duszę i przywłaszczał ją sobie już w dniu twoich narodzin.. Przeznaczenie było przerażające. 

To właśnie z tej strony miasta zostały umieszczone nawiewy,sprowadzające, wszystkim tutaj potrzebne powietrze. Ogromne ilości korytarzy, zaopatrujących nas w życiodajny tlen. I choć względnie rzecz biorąc bezdomni powinni być zdrowsi niż inna część ludności zamieszkujących Podziemie, to wcale tak nie było.

Ogromna ilość pyłów, wywoływana szarżami konnymi, krokami obywateli powierzchni, czy chociażby zwykłe stojące budynki, zmieniające co roku nieznacznie swoje położenie, powodowały, że w miejscu tym roiło się od przytłaczającej wręcz ilości zanieczyszczeń. Zalegały one w płucach, doprowadzając do ich niedrożności, a przez to do różnych chorób.

Jeżeli jednak ktoś zdołał się przed tym uchronić to czekały na niego inne związane z tą strefą niebezpieczeństwa. Nie można było czuć się tutaj bezpiecznym. To miejsce było same w sobie katastrofą. Samo się niszczyło.

To tutaj uderzały pierwsze panujące na powierzchni mrozy, sprowadzając na tych biedaków uśmiercające odmrożenia. To tutaj ściekały wody opadowe, czy roztopy, podtapiając niewinnych. Zagarniając majątek, na który pracowali całe swoje życie. Nie było nadziei. Ludzie tutaj już dawno ją stracili.

Zadyszana dotarłam do jednego z zaułków, chowając się w jego cieniu.Powietrze choć dostarczane w większej ilości, wiąż było dla mojego organizmu deficytem.W ciągu okresu spoczynku moje ciało oduczyło się gospodarowania tymi drobnymi cząsteczkami. Szybciej się męczyłam, szybciej dopadało mnie wyczerpanie i myśli, by może jednak się poddać. Przy swoim zawsze trzymał mnie tylko odgórnie postawiony plan. Coś co sprawiało, że wiedziałam iż co by się nie stało, ja w przeciwieństwie do innych mam jeszcze szansę. Chciałam ją wykorzystać. Chciałam by niedola innych nie poszła na marne, a ja swoją osobą mogła im to jakoś zrekompensować. 

Rozejrzałam się nerwowo po otoczeniu, nie będąc do końca pewną czy nikt za mną nie biegł. Czułam się zaszczuta. Gonili mnie, a ja uciekałam kierowana strachem. To nie było normalne. Moim zdaniem każdy człowiek powinien być wolny. Choć przeznaczenie i wolność to dwie różne sprawy, to wyjątkowo często się ze sobą krzyżowały.

Przeznaczenie decydowało za ciebie. Nie mogłeś tego wybrać, nie mogłeś tego zmienić. Nie dałbyś rady przeciwstawić się czemuś co już dawno, nawet przed twoim poczęciem zostało postanowione.

Bo to ty miałeś wylądować właśnie w tym miejscu, to ty miałeś zmienić jakiś element czyjegoś życia. To ty byłeś częścią przeznaczenia kogoś innego. Wszystko i wszyscy byliśmy ze sobą połączeni w jednym kręgu życia.

Wolność jednak wybierałeś sam. Nawet jeżeli przeznaczenie narzuciło ci swoje okowy. Jakiś dany zakres w którym się poruszałeś, z którego nie mogłeś uciec, to twoja osoba mogła wierzyć, mogła odczuwać, mogła w tym wszystkim czuć się wolna. To była prosta sztuczka, na psychologiczne wyrwanie się z narzuceń.

Nawet jeżeli siedziałeś w więzieniu, mogłeś w swojej głowie wyruszyć w podróż poza obszar murów. Ze swoją więzienną ekipą, z rodziną, z przyjaciółmi, czy z kimkolwiek byś tylko chciał. To twoje nastawienie było wolnością. Wolność więc stawała się mieczem obusiecznym do walki z przeznaczeniem.

Gdy odpoczęłam tam chwilę, postanowiłam udać w jakieś bezpieczniejsze miejsce, gdyż uliczka przy samym wylocie drogi głównej nie byłaby dokonanym przeze mnie zbyt dobrym wyborem. W każdej chwili wchodzący tutaj przypadkowy mógłby mnie zauważyć, a tym przechodniem mógł być ktoś od Bowmana.

Miałam cholernego pecha, że Chris był sentymentalny. Pewnie nikt normalny, nie poświęciłby takiej grupy ludzi i czasu na wytropienie i schwytanie jednej osoby. Ba nikt nie miał by na tyle chęci. Ludzie się mszczą — to prawda, ale tylko jeżeli ta zemsta jest osiągalna.

Naciągnęłam bardziej kaptur na głowę i wsunęłam, trzymaną przeze mnie broń w wolną przestrzeń rękawa, tuż przy samym nadgarstku. W razie potrzeby, jego wyjęcie powinno być tylko formalnością. Zagryzłam policzek od środka, rozglądając się.

Z prawej strony znajdował się tłum ludzi, z którego też przybyłam. To właśnie tam, parę metrów dalej rozstałam się z Levi'em. I choć cywile przechadzający się tam, byli dla mnie tak dobrze widoczni jak mrówki to doskonale potrafiłam określić kto kim jest. Byłam pewna, że dostrzegłabym też kogoś charakterystycznego, kto mógłby mnie poszukiwać.

Dla pewności zerknęłam na dachy, w razie gdyby młody Bowman posunął się do zakupu manewru. Tam też nikogo, poza ogromną ilością mchu oraz pleśni nie dostrzegłam. Całkowita pustka.

Spojrzałam na przeciwną stronę ulicy, dostrzegając jedynie jakiegoś starego pijaczynę, gadającego z zawziętością do siebie. W pewnym sensie odetchnęłam z ulgą. Czysto. Mogłam ruszać.

Starałam się podążać tędy nie zwracając na siebie uwagi, przemykać cieniem, zaułkami, przesmykami. Mijałam różnych ludzi na swojej drodze. W większości martwych.

Porzucone sieroty biegały, szukając jakiej lepszej okazji do zarobku. Wypatrywały z błaganiem jakiejś szansy do rabunku, kromki chleba w śmietniku, zagubionej kobiety, która znalazła się tutaj całkowicie przypadkowo. W pewnych momentach wydawało mi się, że jedno z nich nawet na mnie patrzy, jednak szybko pożegnałam tą myśl. Może i byłam czysta, jednak nosiłam też męski płaszcz, który optycznie nadawał mi bardziej męskich kształtów. Dzieci nie powinny w aż tak dużym stopniu ryzykować. W końcu żyć jeden dzień bez chleba dłużej, a stracić tą szansę przez swoją nieodpowiedzialność to też był wybór. Zostawiły mnie w spokoju.

Współczułam tym wszystkim ludziom. Niektórzy nawet nie wychodzili ze swoich domostw, bojąc się tego, że już nie będą mieli szansy do nich wrócić. Jeżeli już wychodzili po cokolwiek co pozwoli im ponownie zamknąć się w środku to robili to z niemą modlitwą na ustach, uważając na wszystko i wszystkich w tak samo dużym stopniu jak ja. To nie było przyjemne. Traciło się w ten sposób jedyne resztki pozostałej w tym miejscu radości.

Trąciłam boleśnie barkiem, jedną z rozpadających się ścian, gdy przechodziłam przez niewielki murek. Zmrużyłam oczy i skrzywiłam się w chwilowo obezwładniającym bólu. Byłam już w środku strefy. Jakimś cudem udało mi się do niej dostać.

Znajdował się tutaj prowizoryczny ryneczek, który w czasie swojej świetności pełnił rolę miejsca wymian towarów. W znacznym stopniu chodziło tutaj o wszelkie środki odurzające, narkotyczne, jak i medykamenty. Sprawiałeś sobie tutaj coś co albo miało cię ocalić, albo pogrążyć na dobre.

Zawsze jednak w obu wypadkach trzeba było wyjść ze swojej strefy komfortu i wyłożyć na stół ogromne kwoty, niemal niemożliwe do zebrania przez żebraków. Ba, nawet niektórzy arystokraci, oszczędzając przez całe życie nie mogli nazbierać na kilka gramów opychanych tutaj substancji.

Zmierzałam do mojej znajomej z tego miejsca. To ona pomogła wydostać mi się na powierzchnię, odnajdując dokumenty świadczące o moim obywatelstwie. To także ona zapewniała mi i Olivii noclegi, posiłki i chwile wytchnienia tuż przed misjami. Była lekarzem. Jedyną osobą tutaj, która mimo zakazu długotrwałego przebywania na powierzchni, mogła wychodzić stąd bez przepustki. 

"Mamuśka" — tak na nią wołali. Opiekowała się tymi, których jeszcze mogła uratować. Ratowała sieroty i udręczających się nad życiem przestępców, podobnych rangą do Rozpruwacza. Złoty promień nadziei, rządzący strefą. Kiedyś ściśle współpracowała z Bowmanem, jednak po tym jak nie wypłacił jej miesięcznej pensji oraz zwolnił z połowy obowiązków, dzięki którym mogła uratować, szukające wsparcia sieroty — zrezygnowała. Chciała porzucić dawną ścieżkę i nauczyć się żyć od nowa. To ona też wyszła z propozycją naszej ucieczki. Gdyby nie jej wsparcie, nigdy byśmy się na to nie zdecydowały.

Dom, który zamieszkiwała znacząco różnił się od pozostałych. Każdy musiał wiedzieć, gdzie powinien zmierzać w razie problemów. Zadbany, duży na tyle by pomieścić w sobie piętnastu ludzi śmiertelnie obłożonych, którzy nie mogą nawet palcem ruszyć. Moja wizyta wiązała się z ogromnym ryzykiem. Kobieta bowiem, bez względu na to kogo będzie dane gościć jej w progach — wpuszczała każdego. Była jednak jedyną osobą, która mogła mi w tej sytuacji pomóc.

Rozglądając się dookoła, z uwagą podbiegłam do masowych, drewnianych drzwi i frenezyjnie w nie zapukałam. Serce wybijało w mojej klatce szalony rytm, a z ust wydobywała się spora ilość powietrza, spowodowana długotrwałym biegiem. Od zetknięcia mojej dłoni z chropowatą powierzchnią nie minęło zbyt dużo czasu, gdy zamek zgrzytnął charakterystycznie, a zbite deski ustąpiły, ukazując mi posiwiałą kobietę, około pięćdziesiątki.

Błękitne oczy Agaty Sorokin były wielkości pięciozłotówek, a drobne usta, które zwykle rozciągały się w zapewniającym wsparcie uśmiechu, teraz lekko się uchyliły. Tak bardzo zdziwionej jeszcze nie było dane mi jej widzieć. Stałyśmy chwilę w progu, lustrując wzajemnie swoje długo nie widziane oblicza.

Od czasu pobrania przepustki nie widziałam jej, ani się z nią nie kontaktowałam. Biorąc jednak pod uwagę jej znajomości oraz kontakty, ta drobnej wielkości kobieta musiała całkiem dobrze zdawać sobie sprawę z tego co się stało. Musiała być poinformowana o śmierci Bowmana, o mojej ucieczce, o złapaniu mnie na powierzchni. Innymi słowy — wiedziała o wszystkim.

— Wchodź dziecino. — wychrypiała cicho, wpuszczając mnie do środka.

Przestąpiłam próg, stając w niewielkiej wielkości przedpokoju, który prowadził kolejno do reszty pokoi. Kobieta rozejrzała się, wychylając głowę przez szparę w drzwiach, po czym schowała się, wszystko szczelnie za sobą zamykając.

Zsunęłam z głowy, zalegający na niej kaptur i uśmiechnęłam się w jej kierunku najpiękniej jak tylko potrafiłam. Ciepło mi się zrobiło, gdy zareagowała w podobny sposób. Szybciej do mnie podeszła, zatapiając w swoich ramionach. Zapach konwalii dotarł do moich nozdrzy, przypominając mi to jak bardzo troskliwa w stosunku do nas była.

— Dobrze, że jesteś kochanie. — rozpłakała się w moich ramionach.

Moje wewnętrzne parcie też w końcu puściło i parę łez spłynęło bezwładnie po policzkach. Agata była dla mnie kimś na wzór matki, która opiekowała się mną oraz blondynką tak jak nikt nigdy wcześniej. Radziła, opatrywała, karmiła, pomagała się myć. Nauczyła nas życia.

Tak właściwie, to mogłam zaszyć się w każdym, dowolnym zawszonym motelu tutaj. Było ich zbyt dużo, by mogli przeszukać wszystkie i znaleźć tym samym mnie. Mogłam się tam bez żadnych obaw udać oraz zmieniać co dnia położenie, aż do czasu napotkania Levi'a. Mogłam, ale tego nie zrobiłam, bo tak naprawdę to tutaj chciałam być.

Bo lubimy wracać w miejsca, gdzie spotkało nas coś dobrego, gdzie spotkaliśmy kogoś ważnego dla nas. Lubimy te powroty, bo stale mamy nadzieję, że ktoś lub coś tam jeszcze na nas czeka.

— Cieszę się, że znów mogę cię widzieć. — wyznałam, odsuwając się od niej i ścierając na szybko, uronione przez siebie łzy.

— Nie stójmy tak w przejściu. Chodź do jadalni. — zaprosiła mnie do dalszej części domostwa, śmiałym ruchem ręki.

Ruszyłam do dobrze znanego mi pomieszczenia nawet się nie zastanawiając. Znałam rozkład tych pomieszczeń na pamięć. Był on niemal tak charakterystyczny jak piwnice fabryki, w której nas przetrzymywano. Wchodząc do jasnego pomieszczenia, śmiało mogłam stwierdzić, że w dalszym ciągu się tutaj nic nie zmieniło. Agata była dosyć zasadniczą osobą i nie lubiła mieszać w czymś co jej zdaniem wyglądało znośnie. Popierałam częściowo jej zdanie, choć sama dodałabym w tym miejscu, chociaż jakiś kolorowy dodatek. Pani Sorokin miała nawyk dopasowywania wszystkiego pod swój zawód i z tego też powodu minimalistyczne wystroje pomieszczeń, sterylnie i wręcz na błysk wyczyszczonych zawsze gościły w jej progach.

Odsunęłam jedno z stojących w jadalni krzeseł, po czym z ulgą na nim usiadłam. Od ponad godziny błądziłam uliczkami strefy i nareszcie mogłam chociaż chwilę odpocząć. Odetchnęłam, kątem oka widząc jak „Mamuśka" do mnie podchodzi, zajmując miejsce naprzeciwko mnie.

Pomiędzy nami zapanowała cisza. Dość nieprzyjemna i dziwnie zastanawiająca. Przed chwilą tak wylewnie witałyśmy się na holu, a teraz nie potrafiłyśmy wypowiedzieć jakiegokolwiek pocieszającego słowa. Brwi kobiety zmarszczyły się, jeszcze bardziej uwydatniając znajdujące się na czole zmarszczki. Mimo podobnych odczuć na swój widok, pozostawała pomiędzy nami wysoka bariera. Za dużo się wydarzyło, by wszystko znowu mogło funkcjonować w ten sam sposób jak dawniej...

— Nie ma z tobą Olivii? — wypaliła nagle, poważnie mierząc mnie chłodnym spojrzeniem.

To był moment, w którym moje serce spowolniło do tego stopnia, że myślałam iż właśnie umarłam. Oddech oraz słowa ugrzęzły mi w gardle, nie chcąc za nic wyjść. Dopiero pytanie wypowiedziane tym cichym, lekko ochrypłym głosem, który nie raz żegnał nas i życzył powodzenia obudził we mnie długo skrywane uczucie bólu.

Nikt dotąd nie pytał o śmierć Olivii. Nikt kto również ją znał. Ktoś kto dbał o jej dobro bardziej niż o swoje, kto utulał w chwilach smutku jej drobne ciało. Ktoś kto kochał ją jak rodzoną córkę.

Nie byłam w stanie jej powiedzieć. Te słowa nie chciały przejść mi przez umysł, a co dopiero przez gardło. Pożegnałam się z nią. Nie chciałam wypowiadać na głos tego co się wydarzyło. Nie wtedy, gdy ona wciąż żyła w moim sercu. Bo Olivia zawsze już będzie ze mną, a niewielki kawałek mojego serca wraz z nią.

Mój zbolały wyraz twarzy i miganie się od odpowiedzi wydawały się dosadnie uświadomić Agacie co tak naprawdę się wydarzyło. Cisza, pomieszana z gwałtownym wciągnięciem przez nią powietrza mroziła krew w żyłach. Atmosferę żalu można by ciąć nożem.

— Nie możliwe...Jak? — zapytała bardziej siebie niż mnie.

Zacisnęłam mocniej palce w pięściach, wciskając je między uda. Spojrzałam w dół całkowicie, nie będąc gotową popatrzeć tej kochanej kobiecie w oczy. Nawet nie wyobrażałam sobie, co musiała przeżywać.

— Bowman dźgnął ją kilka razy nożem przy naszej ucieczce. Nie wydostałyśmy się na powierzchnie obie. — odparłam w końcu, starając się kontrolować swój głos. Było to nieskuteczne, ponieważ czego bym nie robiła na tą chwilę i tak brzmiał zbyt emocjonalnie. To było dla mnie zbyt ważne bym była w stanie udawać.

— Rozumiem. — powiedziała po chwili, powoli wstając z zajmowanego przed siebie miejsca.

Podeszła do lady, stając do mnie tyłem i zaczęła sprawnie przygotowywać jakiś napój. Dłonie jej się trzęsły, a wszystkie wykonywane czynności wyglądały jakby stały na szczycie piramidy trudności. Udawała tak samo jak ja. Chciała zachować pozory, że jej to nie rusza.

Śmierć była dla niej zjawiskiem naturalnym. Doświadczała jej codziennie w pracy. Czasami, mimo starań nie udawało się kogoś uratować. To była norma. Na jednych przychodzi też szybciej czas niż na drugich. Stało się to czymś normalnym. Pani doktor przyzwyczaiła się do tego. Nigdy to jednak nie ruszało człowieka, aż do wtedy gdy ginął ci ktoś naprawdę bliski. Dla Olivii ten moment przyszedł niestety zbyt szybko, a my nie potrafiłyśmy się z nim pogodzić. Gdyby nie ten mężczyzna to siedziałybyśmy tutaj wszystkie razem.

Chwilę potem przede mną postawiona została szklanka z niewiadomego pochodzenia substancją. Spojrzałam na „Mamuśkę" z niemym pytaniem w oczach. Uśmiechnęła się do mnie smutno, wyciągając z naparu stalową łyżeczkę. Identyczną kopię napoju trzymała w drugiej ręce. Przygotowała ją zapewne dla siebie. Zmrużyłam oczy.

— To zioła na uspokojenie. — wyjaśniła, powoli wracając na swoje miejsce.

Ostrożnie uniosłam dłoń i przyłożyłam do letniego od naparu szkła. Pilnowałam się przy tym, by moja ręka przy tym zbytnio nie drżała i nie zdradzała jak tak drobny gest mocno mnie kosztuje.

Uniosłam ją do twarzy, wychwytując miętowy zapach z nutą cytrusa. To był znajomy zapach. Pobudził mój umysł do nostalgicznych rozmyślań. Kobieta zawsze przygotowywała nam ten napar byśmy nie trzęsły portkami przed zleceniem. Co jak co, ale za każdym razem, gdy pojawiało się coś nowego do zrobienia, coś czego jeszcze nie próbowałyśmy — ja panikowałam. Nie wiedziałam jak może potoczyć się sytuacja, a obawy mnie przerastały. Dzięki tej mieszance mogłam skupić się na tym co ważne.

Zdmuchnęłam, unoszącą się nad powierzchnią parę, wskazującą na wysoką temperaturę naparu, po czym wzięłam niewielki łyk. Ciepło rozlało się po moim gardle, przynosząc kojącą ulgę, potęgowanemu pragnieniu, które spowodowane było przez pchający mnie tutaj bieg. Kubki smakowe rozpoznały charakterystyczny smak, zapewniając mi w ten sposób wielką przyjemność. Nawet czarna herbata, wykonywana przez Levi'a nie równała się temu niebu.

— Dziękuję. — uśmiechnęłam się do niej. Agata dobrze wiedziała, co powinna mi przygotować, bym poczuła się lepiej zarówno psychicznie jak i fizycznie.

W jej towarzystwie czułam się jednak inaczej. Nareszcie spadł ze mnie ciężar, ukrywanej wewnętrznie tajemnicy, która choć nie była przeze mnie wypowiedziana, to dotarła do informacji pani doktor. Nie byłam w tym sama. Teraz wiedział ktoś jeszcze. Ktoś kto mnie rozumiał i kto rozumiał Olivię.

— Co cię tutaj sprowadza? — spytała w końcu, gdy dopiłam już połowę przygotowanego przez nią naparu. Spojrzałam w jej lekko przymknięte oczy i zastanowiłam się przez chwilę. Muszę jej powiedzieć.  

— Parę wypadków losowych spowodowało, że muszę uciekać. — zaczęłam, uważnie na nią spoglądając. Siedziała niewzruszona, w ten sam sposób jak ja, trzymając porcję przygotowanej drugiej porcji.

— Czy mogłabyś mnie na jakiś czas ukryć? — kontynuowałam z nadzieją w oczach.

Tylko ona była moją jedyną szansą na tymczasowy, bezstresowy pobyt tutaj. Widziałam przemykającą iskierkę w jej czarnej, jak czarna dziura źrenicy. W tym też momencie wiedziałam, że przepadłam. Padł temat woda, podczas którego nie byłabym w stanie nic ukryć.

— Możesz na mnie liczyć. — zgodziła się popijając łyk płynu.

— A powiedz mi moja droga jakim cudem znowu wpakowałaś się w jakieś gówno, skoro już dawno powinnaś cieszyć się dobrym życiem na powierzchni? — nacisnęła na jeden z punktów, który był do przewidzenia.

Długo mnie u niej nie było, a tak cenne dla niej informacje nie mogły zostać przeze mnie zatajane — nie pozwoliłaby sobie na to. Ale lubiłam, gdy tak o wszystko wypytuje. Zawsze pomagało mi się to pozbyć dręczących mnie wątpliwości. Była moim powiernikiem w Podziemiu.

— Chris chce mnie zabić za ukatrupienie jego brata. — wyjaśniłam, dopijając duszkiem ostatki, przygotowanego przez kobietę naparu. Agata przyłożyła dłoń do twarzy i zaśmiała się pod nosem. Dziwna reakcja. Mnie to tak nie śmieszy.

— Można się było tego po nim spodziewać. — odparła, również dopijając swoją porcję.

Nie mogłam zrozumieć dlaczego to ją tak bawiło. Byłam w niebezpieczeństwie, a ona zachowywała się jak najbardziej beztroska osoba na świecie, śmiejąc się z postępowania psychopaty i mordercy. Bardzo szybko zapomniała o naszej wymianie zdań, odnośnie Olivii. Może to w taki sposób pragnęła odreagować stratę? Może miała na to jakiś inny sposób?

Przez trwającą chwilę ciszy, gdy ja tylko siedziałam, obserwując znajome mi otocznie, Agata zdążyła już zabrać szklanki i starannie je umyć. Odstawiła każdą z nich na suszarkę, by następnie ponownie do mnie powrócić i zadać kolejną dawkę krępujących mnie pytań.

— To prawda, że dopadła cię Żandarmeria? — spytała, posyłając w moim kierunku niewinny uśmiech.

Mimo wieku, wciąż dysponowała rzędem zadbanych zębów. Wiedziała jak o nie dbać i dzięki tym staraniom w dalszym ciągu, w przeciwności do większości jej rówieśniczek, wciąż je miała.

— Tak. Uratował mnie Korpus Zwiadowczy. — odpowiedziałam jej zgodnie z prawdą.

Gdyby nie tamto wystąpienie Smitha, już dawno trafiłabym na stryczek. Dla takich jak ja nie było miejsca w idealnym świecie ludzi z powierzchni, którzy dla swojej rozrywki szukali osób, których mogliby skazać na śmierć i publicznie powiesić, czy pozbawić głowy.

— Czyli plotki, nie kłamały. — powiedziała do siebie.

„Mamuśka" miała dziwny zwyczaj komentowania, w swoim własnym zakresie,usłyszanych komentarzy pod nosem. Robiła tak zarówno przy spontanicznej rozmowie, jak i przy stwierdzaniu stanu jej pacjentów. Nie raz zdarzało jej się straszyć dzieciaki ze złamanymi kończynami, czy poświęcającymi swoją wątrobę, alkoholikami. Wszystko jednak miało swoje zalety, jak i wady. Ta dziwna przypadłość również. Jej myśli mogły bowiem stać się przyczyną jej niebezpieczeństwa. Stałoby się tak, gdyby obraziła w ten sposób osobę, której obrazić nie powinna.

— I jak sobie tam radzisz? — dalej pytała, doprowadzając mnie w ten sposób do szczytu irytacji. Była jednak ciekawa. Nie mogłam jej za to winić, dlatego wewnętrznie sama siebie uspokajałam. I choć byłam osobą wyjątkowo skrytą, postanowiłam podzielić się z nią tymi informacjami.

— Całkiem dobrze. Poznałam wiele wartościowych osób. Wspierają mnie tam. Mam też tam Kapitana, na którego zawsze mogę liczyć. — wyznałam, wyobrażając sobie samoistnie narzucającą mi się osobę Ackermana, który nawet w tak niespodziewanych momentach potrafił zagościć w mojej głowie. Oby był teraz bezpieczny.

Wspomnienie o czarnowłosym było chyba najgorszą rzeczą jaką tylko mogłam powiedzieć w obecności Sorokin. Natychmiastowo spojrzała na mnie w znaczący sposób, sugerując mi tym, że powinnam kontynuować wątek o nim. Ta rozmowa zdecydowanie nie szła tak jakbym chciała, żeby szła.

Siwowłosa od zawsze powtarzała mi, że z moją urodą powinnam znaleźć sobie kogoś wpływowego, by godnie przetrwać podarowane mi przez rodziców życie. Początkowo to mógł być całkiem dobry plan, a organizowane przez arystokracje bankiety i bale, trwające podczas naszych zleceń wydawały się do tego wręcz idealne, jednak ja nie czułam tego czegoś.

Nie wyobrażałam sobie być z kimś tylko dla pieniędzy i lepszej przyszłości. Może i byłam marzycielką, ale wierzyłam w coś takiego jak miłość od pierwszego wejrzenia. Gdy wie się, że to jest coś, gdzie jedno spojrzenie jest warte więcej niż tysiąc wypowiadanych słów, które przecież mogą być kłamstwami. Spojrzenia za to nigdy nie oszukasz, ono zawsze pozostanie prawdziwe. Bo tylko ono wie co skrywa się w podświadomości drugiej połowy.

W tym świecie i w momentach, które dane mi było przeżyć nie spotkałam jednak nikogo, kto wywoływał by we mnie takie emocje. Nie wiedziałam jak czuje się osoba zakochana, bo nigdy się nie zakochałam. Nie wiedziałam jak to jest być kochaną, bo nikt w taki sposób mnie nie pokochał. Byłam zagubiona i stwierdziłam, że jeżeli coś ma kiedykolwiek na mnie takiego spaść to spadnie.Zajęłam się w tym czasie walką o wolność. Nie wiedziałam w jak dużym błędzie byłam. Nie wiedziałam jak szybko przyjdzie mi stracić inny rodzaj od dawno kierowanej w moim kierunku miłości. Tej siostrzanej. Przełknęłam narastającą w gardle gulę.

— Spotkałaś już tego właściwego? — znacząco zniżyła głos i uniosła niewinnie swoje brwi. Westchnęłam, zastanawiając się jakim cudem mogła odwrócić tak tą sytuację, że teraz zamiast smutku, czułam jedynie zażenowanie.

— Nie rozmawiajmy o tym. — warknęłam, przeciągle ziewając. Byłam dziwnie ociężała. Głowa zaczynała mi ciążyć, a ja sama czułam się jakby trzymająca mnie przy ziemi grawitacja powiększała się coraz bardziej z każdą chwilą.

— Ale dlaczego? — dopytywała, niewinnie mrugając oczami.

Nie patrzyła wprost na mnie. Ciągle uciekała gdzieś wzrokiem, jakby na coś oczekiwała. Nowy klient? Jacyś goście? Może nie miałam być tutaj sama? Przetarłam pośpiesznie oczy, które zaczynały zamazywać mi obraz. To było dziwne. Przecież spałam wystarczająco długo, by móc normalnie funkcjonować. Nie zmrużyłam oczu co prawda do rana, jednak te kilka godzin, które sobie zafundowałam to też było dużo. Co do jasnej cholery?

— Jestem zmęczona. — odpowiedziałam jej pośpiesznie, jeszcze raz ziewając. Agata uśmiechnęła się smutno i wstała, podchodząc do mnie bliżej.

— Czy mogłabym się gdzieś u ciebie położyć? — poprosiłam, chwytając kobietę za biały kitel, który miała wciąż na sobie.

Zawsze go nosiła. Nigdy nie był zdejmowany. Za każdym też razem jak go widziałam, pozostawał nieskazitelnie biały. Tkanina, która nigdy przez tyle lat nawet nie zżółkła, pozostając w stanie swojej dawnej używalności. Zawsze tak świeża jakby dopiero co została ściągnięta ze sklepowej półki, zawsze idealnie wyprostowana. Kitel zapewniał doktor Sorokin renomę, która w Podziemiu nie równała się z niczym. Mało który lekarz na powierzchni posiadał takie cudeńko. Ją z jakiegoś powodu było ją na niego stać i w taki, a nie inny sposób postanowiła się z nim obnosić.

— Pewnie, kochanie. — czule się do mnie zwróciła, kładąc z utęsknieniem dłoń na trzymającej ją przeze mnie ręce.

Ciepło znów zawitało w moim sercu. Takie drobne gesty zawsze potrafiły wprowadzić mnie w niewytłumaczalny stan nostalgii. Ciepło jej pracowitych dłoni dawało mi ukojenie. Dawało bijący matczyny spokój. 

— Nawet nie wiesz jak bardzo jestem ci wdzięczna. — przyznałam, wstając od stołu i zasuwając za sobą krzesło.

Obie miałyśmy na tyle manier, by dbać. Dbać o to co my mogłyśmy mieć na co dzień, a tego czego ktoś mógł pragnąć ponad wszystko. My miałyśmy się w co ubrać, a ktoś mógł marzyć, by dostać od kogoś kawałek skarpety. Miałyśmy co jeść, a ktoś nie wkładał do ust pożywienia od tygodnia. Świadomość tego zawsze doprowadzała mnie do psychicznej głębi współczucia. Mimo szacunku do istoty posiadania, dalej nie mogłam nic zmienić. Co z tego, że dałabym jednorazowo bezdomnemu bochenek chleba, skoro byłby on tylko jednym. Wszystkich nie dało się ocalić.

— Pamiętasz jeszcze wasz pokój? — spytała kobieta, kierując się ze mną na górę. Na końcu korytarza znajdowały się, prowadzące na pierwsze piętro schody. Ledwie można było je zauważyć, gdyż idealnie zlewały się z brązowymi deskami wyłożonymi na ścianie. To miejsce było idealne. Budynek miał dwie kondygnacje, jednak z tej perspektywy można było dostrzec jedynie jedną. W sam raz by móc się komfortowo ukryć.

— Pamiętam! Jakże mogłoby być inaczej! — odpowiedziałam jej nieco głośniej niż chciałam.

W głowie zaczynało mi szumieć, a nogi z trudem ciągnęły się po podłodze prowadząc mnie na przód. Chciałam tym wybuchem się ożywić, posiadając nadzieję, że nie będę musiała opierać swojego ciała na dużo bardziej wiekowej kobiecie. Jednak po chwili zmęczenie zmogło mnie na tyle, że zmuszona byłam zawiesić ramię na barkach Agaty i wspinać się z nią do pokoi wyżej. Walczyłam by nie zamknąć oczu.

— Wiesz Mamusiu, chyba przesadziłam z tym bieganiem. — wyznałam, ziewając, gdy lekko zdyszana siwowłosa położyła moje, opierające się znużeniu ciało na miękkim materacu.

— Chyba to raczej za mało powiedziane. — zaśmiała się, schylając się by zdjąć mi buty. Po chwili czułam cudowną ulgę, która pojawiła się w wyniku pozbycia obitej skóry ze zmęczonych stóp.

— Cieszę się, że zdecydowałam się tutaj przyjść. Tu jest jak w domu...Miło... — bredziłam pod nosem, sama nie wiedząc do końca co chcę w tym momencie przekazać.

To była wylewająca się ze mnie chęć do kontynuacji rozmowy. Do jakiejkolwiek bliskości ze strony lekarki. Przykryto mnie kołdrą, a od razu z tym do moich nozdrzy dotarł charakterystyczny zapach środków czystości. Drażnił moje drogi oddechowe, powodując napad kaszlu.

Odkąd tylko pamiętam Agata wszystko tutaj odkażała. Czym tylko się dało; czy to alkoholem, czy roztworem octu. Za każdym razem musiało być sterylnie. Użyczała pościeli różnym osobistościom, również tym, którzy nigdy jej nie mieli. Przynosiło to ze sobą ryzyko chorób od nich oraz pasożytnictwa. Wszystko więc musiało być starannie wygotowane, prasowane i przygotowywane przed ponownym użyciem. Kiedyś zdarzyło mi się nawet pomagać siwowłosej w jej obowiązkach, lecz było to cholernie monotonne.

— Dobranoc Mamusiu. — wymruczałam, przekręcając się na prawy bok i jednocześnie przez to zagłębiając głowę w poduszce z pierza. Błogie uczucie odpoczynku, obecność Agaty oraz smak dzieciństwa sprawiły, że usnęłam niemal od razu.

Pani doktor chwilę jeszcze siedziała przy łóżku obserwując śpiącą twarz 22-latki w swoistym zamyśleniu. Serce jej się krajało, widząc ją w takim stanie, ręce trzęsły, a w oczach pojawiały się łzy bezsilności.

Niedługo potem po korytarzach rozniósł się doniosły stukot uderzania o masywne drzwi. Ktoś po drugiej stronie był zdecydowany i nie zamierzał zwlekać. Miał jasny cel, który za wszelką cenę zamierzał zrealizować.

— Tak cię przepraszam, skarbie. — wyszeptała płaczliwym tonem Agata,oddalając się od śpiącej zwiadowczyni, po czym spoglądając na dziewczynę po raz ostatni, ruszyła ze spuszczoną głową wprost do przedpokoju.

Tymczasem Ackerman z niesamowitą szybkością przebijał się przez dzielnicę, z każdą sekundą wybiegając z niej coraz bardziej. Chciał spowodować jak największe zamieszanie. Jakoś odciągnąć uwagę od Kastner i skupić ją na sobie. 

On miał sprzęt, broń, był szybki. Miał szansę na ucieczkę i dobrze zdawał sobie z tego sprawę. O ile przeciwnik nie posiadał w swoim asortymencie sprzętu do manewrów to właśnie on był górą i zamierzał w pełni z tego skorzystać.

Zmierzał do miejsca, w którym nie dane było mu postawić nogi od przeszło więcej niż dziesięciu lat. Do miejsca, które nauczyło go życia w tym upodlonym mieście. Miejsca nieopodal którego się urodził. Znajdowało się ono obok fabryki i było tak samo przystępne jak jego własne lokum, które w tej chwili zapewne podlegało przeszukaniu.

Musiał porozmawiać z Kennym. Nie miał wyboru. I choć na wszelkie sposoby odkąd się tutaj pojawił starał się mężczyzny unikać, tak teraz jego wsparcie i kontakty byłyby dla czarnowłosego niezastąpione.

Pozwoliłyby one Levi'owi na wydostanie stąd Niny bez wiedzy niepotrzebnych person. Tutaj już nawet nie chodziło o Żandarmerię, a o to, że ci ludzie którzy upatrzyli ją sobie na cel byli naprawdę niebezpieczni. Każde wyjście na powierzchnię było dokumentowane. Wszystko było w papierach.

Więc gdyby Bowman tylko skinął palcem, jego ludzie mogliby z łatwością wyczytać z nich ich lokalizację i dotrzeć do siedziby. Wtedy morderstwo podczas snu byłoby tylko cichą oraz bezszelestną igraszką z ich strony.

Kapitan musiał więc za wszelką cenę sprawić by ktoś taki jak Nina Kastner, nigdy nie pojawiła się w Podziemiu, ani też z niego nie wyszła. Nikt o niej nie słyszał, nikt jej nie widział, a jej obecność byłaby tylko przykrywką jednej z przestępców tu grasujących. To był właśnie jego plan.

I choć zamierzał on to zrobić na własną rękę, z trochę większą dawką czasu, to przez poszukujących 22-latki mężczyzn nie mógł sobie na to pozwolić. Nie miał pojęcia kto ich śledził, jednak nieznajomy, którego z samego rana się pozbył, nie wyglądał dość przychylnie. W dodatku posiadał taki sam tatuaż jak dwójka ludzi napotkanych przed burdelem. 

Nie patyczkował się z pukaniem, czy innymi godnościami. Osoba, do której przyszedł prędzej rzuciłaby w jego kierunku krytyczny komentarz, niż doceniła gest. Kenny, choć obeznany ze zwyczajami i kulturą, niezbyt lubił się z tym obnosić. Łamał prędzej zasady dobrego zachowania dla swojej własnej, wewnętrznej potrzeby.

Levi chwycił za klamkę i otworzył drzwi. To co zastał zwaliło go z nóg. Brud. Chlew. Śmietnik. Nie potrafił przyrównać tego miejsca do niczego innego. Skrzywił się dostrzegając parę kromek chleba zostawionych samych sobie na blacie stołu, które zdążyły pokryć się obrzydliwie wyglądającym białym nalotem. W powietrzu unosiła się woń stęchlizny, a po podłodze walały się puste butelki po jakimś rodzaju alkoholu.

— Kenny?! — zawołał nieco głośniej niż zamierzał.

Pragnął jak najszybciej załatwić sprawę, by móc w ekspresowym tempie opuścić tą kupę gówna. Mieszkaniem nie mógł tego nazwać. To nie spełniało wymogów mieszkania.

Odpowiedziała mu tylko cisza. Był początek dnia, przed południem. Ackerman myślał, że naturalnym będzie zastać Rozpruwacza o tej porze w swoim lokum. Powinien siedzieć w swojej pieczarze popijając kolejną porcję trunków i gadać ze swoim wygórowanym ego. Tak bynajmniej było za czasów, gdy on z nim mieszkał. Teraz jednak jego nieobecność, wyjątkowo mu nie odpowiadała.

Wszedł do środka, zamykając za sobą drzwi. Poruszał się z uwagą patrząc pod nogi, by przypadkiem nie poślizgnąć się na szkle. Nie chciał też przypadkowo jeszcze w coś obrzydliwego wdepnąć. Skoro doprowadził to miejsce do takiego poziomu, to równie dobrze jakby chciał mógłby nasrać jeszcze na środku.

— Tch. — prychnął, przykładając dłoń do czoła.

W momencie gdy czarnowłosy dostrzegł, że na krześle na którym chciał spocząć również znajduje się jakaś nieznanego pochodzenia substancja, nie wytrzymał. Zirytowało go to do takiego stopnia, iż z przejęciem udał się do kuchni, by poszukać czegoś czym mógłby posprzątać ten chlew.

Nie zamierzał czekać na tego skurwiela w takim syfie. Nie zdzierżyłby tych kilku godzin, siedząc i bezczynnie patrząc. Wszystko co znajdowało się w tym pomieszczeniu oraz to w jaki sposób się w nim znajdowało, burzyło naturalny dla Ackermana ład. Łamało jego zasady, naśmiewając się z niego samego. Przejaw prostactwa i niewychowania w jednym miejscu.

Miotłę i parę ścierek znalazł w tym samym miejscu, w którym je ostatnio zostawił. Widocznie Rozpruwacz musiał kilka dni temu je ruszać, gdyż ku zdziwieniu czarnowłosego nie ostał się na nich kurz oraz pajęczyny. Całkiem jakby ktoś za ich pomocą coś tutaj robił. Dziwne skoro nie wygląda na to, żeby ktoś tutaj sprzątał.

Czas zleciał mu dość szybko na porządkowaniu. Zatracił się w tym. Zawsze był dość znany ze swojej pedantyczności. Zawsze, gdy wspominano o nim, to porównywało się jego osobę właśnie do kogoś kto musi mieć zrobione wszystko na błysk. Był albo Najsilniejszym Żołnierzem Ludzkości albo srogim „woźnym".

To nie było spowodowane czystym „widzimisię". Wszystko miało logiczne wytłumaczenie. To, że ścinał włosy było spowodowane niewygodą, to, że golił się codziennie rano jego poczuciem estetyki i zadbania o swój wizerunek. Sprzątanie zapewniało mu za to spokój. Nie miał porządku w życiu to chciał go mieć wokół siebie. Nienawidził brudu życia, nie ważne czy to w postaci ludzi, czy drobinek kurzu.

Do dzisiaj pamięta swoje drobne ciało kulące się w okowach pajęczyn, skórę obrastającą w brud, zapach rozkładającego się przez kilkanaście dni ciała. Wszystko było tak wyraźne, jakby doświadczył tego wczoraj. Ostatni szept matki, która do ostatnich chwil mówiła mu, że musi być silny, że musi cieszyć się tym co przyniesie mu los — że nie wszystko jest takie złe.

Brud kojarzył mu się z tamtym momentem. Gdy siedział pogrążony w nim, w smutku, głodny, wyprany ze wszystkich radosnych emocji i wspomnień, oglądając jak ciało ukochanej matki rozkłada się, ukazując coraz wyraźniej przebijające się przez skórę kości. To było tak dawno, jednak bolało niemal w identyczny sposób. I choć cierpienie było zdecydowanie mniej przez niego okazywane, to one nie zmieniłby go choćby bardzo tego chciał. 

Tak naprawdę zawsze skrycie pragnął mieć dom z prawdziwego zdarzenia. Chciał normalności, choć doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że nie byłby sobie w obecnym stanie z nią poradzić. Stała by się nudna, zbyt spokojna po tym co przeszedł. Monotoniczna.

Niewielki dom lub skromne, dobrze urządzone mieszkanie, w którym mógłby odpoczywać. Nierealnie kiedyś planował nawet założyć biznes, jakim byłaby herbaciarnia, w której ludzie mogliby się zatrzymać i oderwać od ich codziennych obowiązków. To wszystko stało się jednak dla Levi'a z czasem jak mrzonki, które były tylko jego głupimi domniemaniami o tym co mogłoby być, gdyby. No właśnie gdyby. Gdyby, które nigdy dla niego nie nadeszło.

W momencie, gdy kończył zbierać porozwalane po podłodze szkło, klamka od mieszkania zgrzytnęła, a do wnętrza frenezyjnie wparował jego właściciel. Odurzony sporą dawką używek, nieco się zachwiał i spojrzał na przybysza z dystansu, próbując wyostrzyć sobie dobrze znaną mu twarz. Kenny nie miał pojęcia, czy to co wziął spowodowało u niego omamy, czy jego siostrzeniec naprawdę stoi teraz w jego mieszkaniu i z uporem maniaka sprząta. Przetarł oczy, jeszcze raz spoglądając na postać czarnowłosego. Nie zniknęła. A to nowość.

— Co do chuja tu robisz, kurduplu? — mruknął prześmiewczo w kierunku Levi'a.

Zdjął jednocześnie swój kapelusz i rzucił nonszalancko na kuchenny blat, jednej z szafek. Zatrzasnął za sobą drzwi i zbliżył się do czarnowłosego, mierząc go z góry przenikliwym, równie chłodnym, choć w tej chwili niezwykle rozbawionym spojrzeniem. Źrenice miał poszerzone, a uśmiech nie schodził mu z ust. Był napruty tak jak jeszcze nigdy.

— To ja powinienem spytać, o to dlaczego się opierdalasz, ale jestem na tyle wychowany, że tego nie zrobię. — syknął w jego stronę, kierując się do kuchni, by wyrzucić do przepełnionego odpadkami kosza ostatnie nieczystości.

Odruchowo poprawił jeszcze niestarannie postawiony kapelusz, wieszając go wraz z odłożonymi na wieszak płaszczami, których Rozpruwacz miał naprawdę sporo.

— No ba. Przecież to ja sam cię wychowałem. — zgodził się nieświadomie brunet, wybuchając niekontrolowanym śmiechem.

Teraz nawet całkowicie nieśmieszny żart, nieodpowiednio dobrane słowo, czy zwykły ruch dłonią mógł wywołać u niego rozbawienie. Pewnym było to, że gdyby pokazać Ackermanowi palca i zacząć nim poruszać, zginać w górę i w dół, to byłaby to dla niego najśmieszniejsza rzecz na świcie.

— Zabawny jak zawsze. — mruknął Levi, zbliżając się do niego.

Usiadł na wyczyszczonym przez siebie krześle, na którym miał zamiar przycupnąć od samego początku. Jego wuj zrobił dokładnie to samo, choć wyglądało to z dalszej perspektywy, jak próba trafienia na coś czego może tam nie być. Innymi słowy — dość zabawnie.

— A tak szczerze. To dlaczego się tu przywlokłeś, szczeniaku? — spytał, drapiąc się po swoich przetłuszczonych włosach. Zwykle nosił je pod przykryciem, więc higienę odstawiał na dalszy plan i nie przywiązywał uwagi do dbałości o zniszczone kosmyki.

Nie rozumiał wizyty swojego siostrzeńca. Nie miała ona dla niego sensu.Zostawił go właśnie po to by radził sobie sam. Zostawił go parę ładnych lat temu jako dzieciaka, który miał już na tyle dobre umiejętności, by potrafił sam sobie na ulicy poradzić. Nie miał pojęcia, po jaką cholerę syn Kuchel ponownie pojawił się w jego życiu, mącąc jego pijacki spokój. Miał swoją robotę, swoje plany, cele, a tu nagle pojawiał się on, burząc jego mały półświatek. Czego chciał?

— Najpierw mi powiedz, co spowodowało, że do tego stopnia się zeszmaciłeś. — nakazał Ackerman.

Miał jasny cel w tym co robił. Chciał powiedzieć mu o Ninie , o prośbie,a wręcz o zlitowaniu jakiego potrzebował z jego strony. Pragnął załatwić to szybko, lecz w dalszym ciągu zapętlał temat, wypytując dawnego opiekuna o rzeczy, które kompletnie go nie interesowały. Robił to dlatego, że słowa skruchy oraz ukorzenia, nie mogły mu przejść przez gardło. Były jak gula,blokująca mu dostęp do strun głosowych, do wydawania dźwięków. Nie ułatwiał mu tego wszystkiego też fakt, że Rozpruwacz już poznał osobę, o którą mu chodzi i nie wiedział jak mężczyzna może na prośbę pomocy w jej kierunku zareagować. Był tak samo jak on sam, cholernie nieprzewidywalny, chociaż Levi mógłby nawet powiedzieć, że trochę nawet bardziej. 

— Poszedłem należycie świętować. — wyszczerzył się w kierunku czarnowłosego, powoli wyciągając zza pazuchy piersiówkę. Kapitan przekręcił oczami w geście irytacji.

Musiał obchodzić się z nim bardziej jak z dzieckiem niż z dorosłym. Jego lakoniczne odpowiedzi mówiły same za siebie. Z mężczyzną nie dało się normalnie rozmawiać, droga do informacji i negocjacji musiała być naprawdę okrężna. Szczególnie teraz, gdy dosłownie wszystko co go otaczało,wprawiało go w stan rozchwiania. Za chwilę to co go bawi, może smucić.

— A możesz jaśniej? — dopytał, mrużąc oczy.

Kenny odchrząknął, otwierając zębami, przeszkadzający mu korek, po czym przyłożył metalowy bukłak do ust i wziął duży łyk, jego ukochanego alkoholu. Całkowicie nie przejmował się faktem, że będzie po tym jeszcze mniej świadomy. Był zadowolony, gdyż zlecenie poszło dokładnie jak miało i otrzymał za nie należytą ilość pieniędzy. Nikt go na nic nie oszukał, a częściowa zemsta została wypełniona. Rozpruwacz czuł się jak młody Bóg i nie zamierzał przejmować się jutrzejszymi konsekwencjami swoich poczynań. Skoro teraz było dobrze, to po cholerę miał martwić się jutrem?

— Złapali krwawą Mary. — beknął, przecierając rękawem płaszcza, wilgotne usta.

Levi nie rozumiał o co mu chodzi. Nie kojarzył nikogo tutaj o takim przezwisku. Temat, jak i nazwa dziwnie go zaniepokoiły. Musiał teraz wiedzieć jak najwięcej, więc postanowił wypytać mężczyznę oraz nieznacznie się przez to doinformować.

— Może coś więcej? — dręczył bruneta. Mężczyzna stęknął męczeńsko, zakręcając piersiówkę i chowając ją z powrotem za pazuchę.

— Na pewno kojarzysz. — przeciągał, drapiąc się po głowie. Szumiało mu w głowie, nie mógł na niczym się skupić, a nazwiska wirowały w umyśle mieszając się ze sobą.

— Jak ona miała... Nina? — myślał na głos, nie będąc pewnym, czy wypowiedziane przez niego imię jest właściwym. Pamiętał tylko charakterystycznie bladą twarz, pokrytą piegami.

Czarnowłosy wstrzymał powietrze, słysząc wyraźnie imię swojej podwładnej. Szerzej otworzył oczy, zagryzł wargę i zacisnął ręce w pięści. Nie mógł uwierzyć. Jakim kurwa cudem dała się tak szybko złapać?

— Kastner? — chciał się jeszcze upewnić, czy przez nadmierną ilość rozpraszaczy, jego towarzyszowi nic się nie pomyliło.

Chłodny i dziwnie poważny wzrok Kennyego zdawał się być jednak całkiem prawdziwy. Levi nie potrzebował już odpowiedzi. Nawet jeżeli Rozpruwacz nie był sobą to trzymał się swoich zasad i pojęć. Zapamiętywał ofiary, pławił się w sile i zemście, a to, że kobieta musiała mu coś zrobić można było wyczytać na pierwszy rzut oka. Wydał pieniądze, by iść świętować. Świętować jej pojmanie. Chociaż, czy nie szukał on przynajmniej raz okazji do tego by wyjaśnić swój pogłębiający się nałóg?

— Kto ją porwał i gdzie jest? — zapytał, mrożąco chłodnym głosem. Już dawno, nie używał go w ten sposób. Nie do zastraszania.

Przyszedł tutaj w interesach, jednak teraz nie liczyło się dla niego nic bardziej od bezpieczeństwa brunetki. Gdy będzie musiał, jest gotów wyciągnąć to z mężczyzny siłą.

— A co cię to interesuje? — zdziwił się Rozpruwacz.

Ich wymiana zdań od początku była zbyt dziwna, by można było nazwać ją normalną. Pytaniami odpowiadali sobie na kolejne pytanie. Drążyli wątek, nie chcąc się do końca za niego zabrać. Jednak tylko jednego z nich ten fakt całkowicie nie ruszał. Mimo wszystko Kenny cieszył się z wizyty swojego siostrzeńca. Mógł mu się chociaż przyjrzeć. Nie miał pojęcia, czy miałby taką szansę ponownie. Cholerny, aspołeczny gówniarz.

— Przestań pieprzyć od rzeczy i odpowiadaj na moje pytania! — czarnowłosy podniósł głos, powodując tym samym zagęszczenie, panującej w pomieszczeniu atmosfery. Rozpruwacz szybciej zamrugał, dziwiąc się, że czymś takim mógł wyprowadzić go z równowagi. Kiedyś nie był taki drażliwy.

— Mój dobry przyjaciel Chris Bowman. Są w ich nowej kwaterze zlokalizowanej dość blisko tej starej. Wiesz, chłopak jest bardzo sentymentalny... — brunetowi, rozkleił się język i z każdym kolejnym słowem, zaczynało ciągnąć go do wylewności.

— Gdzie? — powtórzył Levi, nie chcąc by mężczyzna aż nazbyt mu się zwierzał.

— Magazyn surowców, parę metrów dalej. Również w piwnicy. Powinieneś łatwo trafić. — podsumował, zaczynając powoli domyślać się z jakiego powodu potomek ich rodu zamierza się tam udać.

Czarnowłosy wstał od stołu, zasuwając za sobą krzesło i skierował się w kierunku drzwi. Był zdenerwowany, nie spodziewał się takiego obrotu wydarzeń. Liczył, że w tamtej dzielnicy nie będą szukać, jednak wyglądało na to że mocno się przeliczył. Szczęście kolejny raz się go nie imało. Chwycił za klamkę i otworzył drzwi z zamiarem odejścia, jednak odwrócił się po raz ostatni w kierunku starszego Ackermana.

— Tylko mi tu sprzątaj. — mruknął na odchodne. Chwilę potem Kenny usłyszał już tylko zgrzytnięcie zamykanych drzwi oraz oddalające się na korytarzu kroki.

— Nie wiedziałem, że może ci na kimś tak zależeć, gówniarzu. — zaśmiał się,ponownie sięgając po piersiówkę.

Nomina sunt consequentia rerum.


cdn.

*Nomina sunt consequentia rerum. — (łac. Nazwy są wynikiem istnienia rzeczy.)


Rozdział dedykuję @_Pierd_ . Bardzo dziękuję za twoją obecność tutaj, wszelkie gwiazdki i komentarze <3 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top