#51

"Ja nie zamierzam przestać marzyć, bo jest to zwyczajnie piękne. Gdy realizują się twoje marzenia, czujesz pełnię szczęścia. Ale szczęśliwym się bywa, a nie jest się cały czas. I to jest fenomenalne, bo gdybyś była szczęśliwa cały czas, to stałoby się to rutyną, a ona nie jest wzniosła, nie szybuje ponad chmurami, nie unosi cię nad ziemię i nie sprawia, że z oczu płyną ci te najpiękniejsze łzy." — Beata Andrzejczuk — "Julia II"

W zamknięciu i względnym uwięzieniu spędziliśmy razem tydzień. Levi wychodził tylko by sprawdzić informacje i sytuację, a ja wypoczywałam odzyskując utracone siły. Czarnowłosy naprawdę dobrze potrafił o mnie zadbać — chociaż nigdy bym go o to nie podejrzewała. Gdy wstawałam, na stoliku już czekało przygotowane specjalnie dla mnie jedzenie wraz z świeżo zaparzoną filiżanką czarnej herbaty. Ubrania do przebrania się, stały poukładane gdzieś z boku, a mój opatrunek zmieniany był codziennie nawet bez mojej wiedzy. 

Ackerman wychodził, gdy się budziłam, a wracał gdy właśnie kładłam się spać. Rzadko zamienialiśmy ze sobą jakiekolwiek słowa, a jeżeli już coś takiego miało miejsce to działo się to sporadycznie. Gest mężczyzny wydawał się burzyć wszystko to, do czego razem wspólnie doszliśmy. Choć wcześniej odpowiedział mi, że wszystko wróciło do normy i pomiędzy nami jest już w porządku to ja jednak nie byłam pewna. Oboje zdaliśmy sobie sprawę, że to coś co się działo nie mogło być jednostronne. Wcześniejsza powierzchowność moich chęci i wycofanie Levi'a utwierdzało mnie w przekonaniu, że on taki po prostu jest. Żyje dla samego siebie i jest mu z tym dobrze. Ten pocałunek, to wszystko, całkowicie jednak zburzyło moje mniemanie na jego temat. Nie wiedziałam co mam o tym wszystkim myśleć.

Mój dzień pozbawiony światła, jasności sytuacji i pełen milczenia, sprawiał, że zaczynałam zastanawiać się nad dosłownie wszystkim. Nad intencjami spotkanych ludzi, nad przeszłością, nad tym co po wyjściu mogłabym zrobić, nad tym czy podjęte przeze mnie wybory były słuszne, a jeżeli jednak nie — to jak mogłabym je naprawić. Ćwiczyłam, od nowa budując swoją rozciągliwość, leczyłam tym ducha i ciało. Stawałam się silniejsza. W tym ukryciu i wyobcowaniu od nowa poznawałam siebie. Interesowałam się tylko sobą. Nie zważałam na to jaki syf po sobie pozostawiam, nie patrzyłam na to jakie problemy mogę komuś sprawiać. Po prostu pogrążyłam się w mojej egoistycznej egzystencji. 

Mężczyzna za to podczas mojej względnej nieobecności uzupełniał mnie i wykonywał to wszystko co powinnam zrobić ja. Był połową pilnującą by to co naturalne, po prostu się działo. Nie protestował przy tym jak to miał w zwyczaju. Nie narzekał. Stał się jeszcze bardziej cichy niż był, bardziej pedantyczny i płochliwy. Zawsze jednak, każdego poranka, o którym dawała nam znać wydająca z siebie głośne dźwięki kukułka wyskakująca z zegara — żegnał mnie. Upewniał się, że wstałam, informował gdzie zmierza i za ile wróci. Nie pozwalał mi się martwić. Zapewniał mi spokój. Za każdym razem, gdy schematycznie i namacalnie to wszystko powtarzał, nasuwały mi się na myśl jego słowa, którymi uraczył mnie tamtego wieczora.   

"Tylko tym razem otwórz rano oczy."

Co miało to wszystko znaczyć? Było to czymś głębszym z jego strony? Metaforycznym? Odnosiło się do jakiejś sytuacji, o której nie miałam pojęcia? Nie wiedziałam. Prawdą jednak było, że gdy tylko otwierałam oczy to zderzałam się z tymi jego — kobaltowymi. To była ta jedna chwila, gdzie czułam, że wszystko jest dobrze. Że nic się nie zmieniło. Że ja jestem tylko zwykłym podwładnym, którego zdanie jest dla jego Kapitana ważniejsze niż cokolwiek innego. Bo byłam ważna. Czułam się taka, gdy tylko na mnie spoglądał. Swoją osobą dawał mi ukojenie i zapewniał podświadome bezpieczeństwo, wręcz nie możliwe przez mnie do opisania. Ciężko było mi nazwać odczucia kierowane do jego osoby. Wiedziałam jednak jedno — były one cholernie mocne. 

Któregoś dnia do głowy przyszła mi jednak niespodziewana myśl, która przez kilka kolejnych godzin nie pozwalała mi o sobie zapomnieć. Miałam mnóstwo czasu, byłam też w odpowiednim, najbliższym jak na razie miejscu. Choć obiecałam sobie w duchu, że nigdy tam już nie pójdę, nigdy nie będę wspominać tych złych chwil to jednak chciałam się upewnić. Pragnęłam wiedzieć, czy moja droga przyjaciółka zasługiwała chociaż na godny pochówek. Czy Żandarmeria zrobiła dokładnie to co do niej należało i należycie dokonała ceremonii. 

Gdy wstawałam i patrzyłam na swoją twarz w odbiciu, wyczyszczonego na błysk lustra, które wisiało po prawej strony od wyjścia, tuż pod wieszakiem — nie dostrzegałam tam tylko siebie. Głębokie, ciemne, brązowe oczy powracały, odbijając się w szybie gdzieś za mną. 

Ktoś może i mógł pomyśleć, że zwariowałam, że zeschizowałam, że stałam się zwykłą wariatką, goniącą za czymś czego nawet nie znam, wspominającą coś czego już nie ma. Taka jednak byłam. Ważni byli dla mnie ludzie — zarówno ci którzy mnie teraz otaczają, jak i ci którzy dawno już odeszli. Nienawidziłam zostawiać za sobą niedokończonych spraw, które ciągnęły się od kiedy przygarnięto mnie do Zwiadowców przy ingerencji Erwin'a Smith'a. 

Zabrano mnie z przed oblicza rodziców, z którymi nie mogłam chociaż chwilki dłużej porozmawiać, zmuszono do ucieczki i pozostawienia truchła przyjaciółki oraz odebrano wolny wybór. Nie miałam nikomu tego za złe, żałowałam jedynie czynów, które mogły mieć miejsce, a go nie miały. Więc skoro coś mnie tutaj przywiodło, nieważne czy był to jakiś porywacz, lekarz, czy ktokolwiek inny — może powinnam to wykorzystać?

Noga i same dolne kończyny były już w dobrej formie. Rana ładnie się zasklepiła pozostawiając na mojej przerwanej skórze niezbyt dobrze wyglądający strup. Nic jednak nie ropiało, nie pieprzyło się, a wręcz przeciwnie — zaczynało swędzieć, dając tym samym znak, że tkanki samoistnie zaczynają się leczyć. Czułam się dobrze. Dzięki czarnowłosemu wracałam do zdrowia szybciej niż kiedykolwiek wcześniej. 

To sprawiło, że zaczęłam na poważnie planować wymknięcie się ukradkiem podczas nieobecności Ackermana. Jeżeli będę się ciągle poruszać to nikt nie powinien mnie namierzyć. Wyjście na "świeże" powietrze powinno mi tylko służyć. Zdawałam sobie sprawę z niebezpieczeństwa, z tego że większość ludzi tutaj może mnie poszukiwać. Że chcą mnie wszyscy zabić, zemścić się w jak najbrutalniejszy sposób tylko potrafili. Ciekawość i troska o ciało Olivii była jednak ważniejsza. 

Chciałam udać się na tutejszy cmentarz, by chociaż tam uczcić godnie jej poświęcenie. Zawsze tylko dziękowałam przyjaciółce w myślach, prosiłam o rady. Od pewnego czasu uważałam też, że przyszedł jednak moment na to by zobaczyć się z nią "twarzą w twarz". Niepewność jej losu zżerała mnie do środka. I choć nie mogłam jej w żaden sposób ożywić, sprawić by znowu zaśmiała się, uśmiechnęła  — to musiałam wiedzieć, czy ktoś zorganizował jej pogrzeb. Czy zatroszczył o martwego człowieka, który kiedyś tak samo pełnoprawnie stąpał po tej ziemi, przeżywając swoją własną historię. Tkwiło to w mojej podświadomości od bardzo dawna, lecz dopiero tutaj zdecydowałam się to wywlec na zewnątrz. Byłam nieodpowiedzialna. 

W tą środę nie było inaczej. Levi albo wcale się nie położył, albo wyjątkowo wcześnie wstał. Wyglądał jednak na naprawdę zmęczonego. Czuwał przy mnie, witając swoim opanowanym wyrazem twarzy, za który odwdzięczałam się szczerym uśmiechem w jego kierunku. Potem prychnął i podniósł się, przynosząc mi z kuchni tacę z talerzem wypełnionym kanapkami z serem oraz filiżankę gorzkiej, czarnej herbaty. Podziękowałam mu tak zwykle i zaczęłam konsumować przygotowane przez niego śniadanie. Obserwował przez chwilę moje ruchy i przeżuwającą każdy pojedynczy kęs szczękę, a kiedy już skończyłam, bez słowa zabrał brudną zastawę ze sobą, by z cierpliwością i nadmierną starannością ją umyć. 

— Wychodzę. Będę tak jak zwykle. — odparł, powoli ubierając, dobrze mi już znany, brązowy płaszcz. 

Nie nosił tutaj nic innego, a tego rodzaju materiał w najmniejszym stopniu rzucał się w oczy. Był lekko podniszczony przez czas, a ledwo widoczne błoto odznaczało się na krańcach materiału, najbardziej zbliżonego do ziemi. Czarnowłosy jednak nie zamierzał go czyścić, co zdecydowanie podpowiadała mu jego własna natura. Musiał zachowywać pozory zwykłego mieszkańca tej ubogiej dzielnicy, a najłatwiej było to imitować właśnie przez styl ubierania się — o ile biedotę można było przyrównać do jakiegokolwiek stylu. Został zmuszony więc by pozostawić płaszcz taki jakim był, który stał się przez to aktualnie najbrudniejszą rzeczą w tym pomieszczeniu. 

— Dobrze. — powiedziałam cicho, machając dłonią na pożegnanie w jego kierunku. 

Nie odpowiedział mi, a po prostu wyszedł, szczelnie zamykając za sobą drzwi. Odczekałam moment, upewniwszy się, że odszedł, po czym, gdy byłam już pewna, że tak się stało — jak z procy wystrzeliłam do szafy, szukając w niej czegoś co mogłoby mi pomóc zachować w tajemnicy moją tożsamość. 

Na zewnątrz nie byliśmy bezpieczni, na zewnątrz nikt z przechodniów nie mógł czuć się bezpieczny.  W każdej chwili złodziej mógł okraść innego czającego się w uliczce złodzieja. Morderca zabić innego mordercę, a szaleniec zrzucić z dachu innego szaleńca. Wszystkich łączyło jednak jedno — byli lepsi od tych słabszych, nad którymi mogli się znęcać. Na dzielnicy przetrwają tylko najsilniejsi. To było jak istne prawo dżungli. I to właśnie z tym Levi mierzył się każdego, cholernego dnia, by pozyskać informacje o przebiegu protestu na powierzchni. Narażał się by wyciągnąć stąd moją bojaźliwą dupę. W tym rzecz, że ja już nie chciałam się bać — pragnęłam się zaspokoić. Dać ukojenie duszy, która wciąż zadawała, niekończące się pytania. 

Chwyciłam w dłonie męskie spodnie, przewieszając je sobie przez ramię i zaglądając do mebla głębiej. Mój plan był dosyć prosty. Jako że kobiety zawsze miały tutaj ciężej, postanowiłam przebrać się za mężczyznę. Płeć żeńska byłaby zbyt lekkomyślna do grania. Kobiety bez powodu zatrzymywano na ulicach, okradano, gwałcono lub porywano. Moment temu były, a już za chwilę znikały, zwabione przez jakąś, chcącą je oszukać grupę. Nic i nikt ich nie oszczędzał. Jedna patologia pogłębiała drugą, a gdy już raz w nią wpadłeś to nie miałeś gwarancji, że tak samo łatwo uda ci się z niej wyjść. 

Jedynym punktem zwrotnym były twoje umiejętności oraz pozycja jaką w hierarchii zajmowałeś. Jeżeli należałeś do czegoś większego i bardziej niebezpiecznego to to pomniejsze zło dawało ci spokój. Nikt nie czaił się na twoje życie bez zlecenia, a organizacja do której należałeś dobrze pilnowała byś nie figurował w rejestrach. Tajemnicą było to, że obcując przez lata z diabłami, by móc się od nich w końcu uwolnić — nie można było stać się jednym z nich. Należało pozostać dobrym, czyniąc powierzane nam przez nich złe uczynki. Teraz jednak zamierzałam wcielić się w tłum jako osamotniona jednostka, w dodatku poszukiwana. Musiałam na nowo nauczyć się grać niedawno pełnioną rolę. Wejść w skórę diabła.

Prawdopodobnie wybierałam ubrania Levi'a, które były dość małe w porównaniu do tych bardziej starszych, plączących się trochę z tyłu. Nie mogłam mieć pewności, jednak właśnie to podejrzewałam. Mężczyzna miał bowiem dość charakterystyczny wzrost. Przeglądając bluzki, natrafiłam także na skromną dziewczęcą sukienkę. Nie była szykowna, jednak dość zadbana i wyglądało na to, że właścicielce naprawdę musiało na niej zależeć. Byłam ciekawa czyje to były rzeczy. Czy to jego przyjaciół? Nie chciał ich wyrzucać? Może były dla niego czymś sentymentalnym, czego po prostu nie chciał się pozbywać. Gdybym miała cokolwiek po Olivii to też za żadne skarby nie chciałabym porzucić tego, cokolwiek by to było. Pełniłoby to spójność z tym co było, zapewniając mi równowagę i pewnego rodzaju harmonię. Sama nie potrafię tego do końca wytłumaczyć. Może on czuł podobnie? Może podświadomie wiedział, że tak nie należy?

Włosy schowałam pod chłopską czapkę, wsunęłam na tyłek tiulowe, za duże spodnie, a na korpus zarzuciłam płaszcz. Bardzo przypominał swoją fakturą ten czarnowłosego. Wydawał się być jego większym i bardziej doświadczonym bliźniakiem, który widział niemalże te same sytuacje. Zaczynasz pieprzyć głupoty, Nina.

W blacie kuchennej szafki znalazłam kilka bryłek węgla piśmienniczego, którym umazałam sobie twarz i widoczne skrawki ciała. Musiałam wyglądać jak najmniej korzystnie. Ludzie nie lubili patrzeć na to co ich brzydziło i odpychało. Oddalali się od takich rzeczy najdalej jak to było możliwe. Im więc bardziej będę wyglądać na wrak człowieka, tym mniej człowieczeństwa doświadczę od innych, a tym samym niezauważenie przemknę w wybrane przeze mnie miejsce. 

Na stopy nasunęłam damskie trzewiki nie miejąc do wyboru nic innego. Buty od Kenny'ego były zbyt wyzywające, zbyt dające do myślenia, że mogę być kimś innym niż tym kogo udaje. Brązowe buty natomiast, stojące niepozornie w prawym rogu szafy, choć dziurawe i widocznie zużyte to sprawdzające się w roli kamuflażu wręcz idealnie. Nikt nie będzie się zastanawiał skąd takie połączenie. Nie mogą być przecież aż tak wścibscy, prawda?

Odsłoniłam, ciemnozielony materiał zasłon i wyjrzałam przez okno, obserwując otoczenie. Analizowałam. Jeżeli ten ktoś wiedziałby gdzie się znajdujemy to już dawno, podczas snu by nas zaatakował. Ackerman nie dopuściłby do takiej sytuacji. Jeżeli już następowało niebezpieczeństwo, sprawnie pozbywał się świadków. Świadczyły o tym ślady krwi na koszuli, które tak dobrze starał się przede mną ukrywać. Ja wiedziałam jednak, że czerwona posoka nie schodzi z ubrań tak łatwo i żeby całkowicie znikła — potrzebny jest czas odstania  materiału w zimnej wodzie wypełnionej mydłem przez całą noc. To wszystko były jednak tylko moje domysły. Mężczyzna bowiem o niczym poza protestami nie śmiał mi powiedzieć, a pobić z kimś mógł się chociażby z własnych zachcianek.

Otworzyłam ostrożnie okno, ciągnąć za podstarzałą i lekko naderwaną klamkę, po czym skanując otoczenie wyślizgnęłam się na zewnątrz. Na ulicy było pusto, na dachach również, a sama pora dnia wskazywała na to, że dosłownie nikt o zdrowych zmysłach nie odważyłby się teraz wyjść. Z nocnych łowów wracało teraz sporo rabusiów, którzy nie stawiali nawet kawałka stopy w świetle dających poczucie bezpieczeństwa latarni. Wczesny poranek — najgorsza pora na szwendanie się. Zagryzłam policzek od środka. To sobie wybrałam moment...

Zamknęłam za sobą w miarę możliwości okno, by żaden ze złodziei nie zauważył względnej szansy na zarobek. Jeszcze tego by brakowało by przez moje wyjście ktoś Levi'a okradł. Nie to było moim zamiarem. Planowałam to załatwić szybko i wrócić tutaj nim ktokolwiek się zorientuje, że zniknęłam. Bezpiecznie, cicho i niezauważalnie. 

Gdy upewniłam się, że wszystko jest już w miarę tak jakbym tego chciała, rozejrzałam się jeszcze raz i postawiłam pierwszy krok na schodkach prowadzących mnie na uliczkę. Naśladowałam pijany chód, kierując się na północ, nie obdarzając ani jednego napotkanego przeze mnie przechodnia chociażby spojrzeniem. Każde nawiązanie kontaktu mogło się źle skończyć. Bywały bowiem momenty, gdy samo popatrzenie na kogoś było przyczyną bezpodstawnych bójek, podczas których ginęli ludzie. 

Droga minęła mi bezproblemowo. Z tego co zdążyłam zarejestrować to nikt mnie nie śledził, ani z ciekawością nie obserwował. To oznaczało, że moje przebranie idealnie spełniało swoje zadanie. Byłam już blisko. 

Najpierw postanowiłam skierować się na cmentarz. Znajdował się on wyjątkowo blisko fabryki, do której zamierzałam wstąpić później. Chciałam zabrać ze sobą jeszcze kilka rzeczy, których przez pośpiech nie udało mi się wziąć. Wątpiłam, że gang dalej ma tam siedzibę. Żandarmeria już dawno powinna prześwietlić te miejsce, a co za tym idzie — powinno być ono czystsze niż cokolwiek innego tutaj. To jak Bóg wkraczający do siedziby Lucyfera. Choć nie zmieni on jego przeznaczenia to oczyści względnie na jakiś okres od czartów. 

Oddychałam głęboko, zdając sobie sprawę, że już dawno nie naraziłam mojego ciała na taki wysiłek. Adrenalina rozprowadzana przez serce zapewniała mi doskonałą czujność oraz świadomość sytuacji, a nogi czuły ból pracy mięśni. To było ekscytujące! Tak bardzo dawno tego nie czułam, tak długo nie doświadczyłam zmęczenia, że prawie zapomniałam jakie potrafi to być satysfakcjonujące. Może nie było to bieganie z wykorzystywaniem energii, jednak zapewniało równoważny efekt. Jak nisko się stoczyłam...

Zardzewiała bramka, powitała mnie ledwo widocznym napisem; " Cmentarz Główny", a stojący obok niej krzyż straszył swoim wyglądem. Wszystko było tutaj takie zniszczone i zaniedbane, że aż przykro było na to patrzeć. Władzom tego miejsca nawet nie chciało się zainwestować w drogę albo chodnik, a przeciętny przechodzeń musiał brudzić swoje buty błotem. Nawet jeżeli każdy miał prawo do godności to tylko ci nieliczni mogli zasłużyć sobie na zaszczyt leżenia tutaj. 

Pogrzeb sporo kosztował, a pieniądze w tym miejscu były pożądane bardziej niż cokolwiek innego. Poza paroma arystokratami i grubymi szychami, na taką uroczystość mogli sobie zasłużyć tylko szczęściarze, których ciała znajdowała Żandarmeria. Każdy trup był pretekstem do rozpoczęcia nowej sprawy, a każda nowa sprawa wybielała tych nierobów od posądzeń o lenistwo oraz nieprzydatność. 

Pechowcy natomiast, którzy umierali na uliczkach lub we własnych domach, z głodu, z przyczyny chorób, czy z czegokolwiek innego nie liczyli się już nawet dla bliskich. Rodzina często zostawiała ich ciała na pastwę losu, by te naturalnie rozłożyły się i zniknęły. Nie raz można było się tu natknąć na kości, czy walające się po ulicy kawałki mięsa. To było przerażające. Nikt nie chciał ponosić odpowiedzialności. Nikt nie chciał przysparzać sobie dodatkowych problemów. Nie musiał zawsze udawać.

Z tego też powodu istniały tutaj comiesięczne wyrzuty epidemii, po których następowała fala dobrobytu. Słabsi umierali, zapewniając młodym odpowiednią ilość miejsca i surowców, by to oni mogli próbować swoich sił. Chodziło tylko o przetrwanie. Zawsze tylko ono było tutaj ważne. Co z tego, że już na starcie byłeś skazany na porażkę? Jeżeli miałeś dobre wiatry i w miarę ci się powodziło to mogłeś w gwoli wyjątku spotkać na swojej drodze osobę równie ci bliską co własna rodzina. Były to unikalne przypadki, jednak zawsze warto było się ich trzymać. Dawały nadzieję, człowiek miał po co walczyć, wszystko nabierało dzięki temu sensu. Nie musiał być do szpiku kości zły.

Krążyłam wśród skromnych nagrobków, poszukując tak dobrze znanego mi imienia. Nie znałam jej nazwiska, ona sama z resztą też go nie znała. Była tylko zwykłą sierotą, która przez niewłaściwe towarzystwo zgubiła się na swojej ścieżce. Zawędrowała do niewłaściwego zaułka i skończyła jak skończyła. Nie było już odwrotu i do samego końca musiała robić to co jej kazano — aż do grobowej deski. 

Stan poszczególnych grobów znacznie się od siebie różnił. Co jakiś czas mijałam grobowce rodzinne, należące do właścicieli schodów, czy innych mafiozów. Stało ich tutaj niewiele. Wszystkie te nazwiska były mi znane. Ich dzieci bowiem wciąż żyły i dość często uprzykrzały mi życie. 

Całkiem spora skałka marmuru ze złotymi czy srebrnymi napisami imion ludzi pod nią pogrzebanych. Były one różnego koloru i różnego stylu — tak bardzo indywidualne jak osobowości. Tak bardzo niewłaściwe w stosunku do skromnych drewnianych krzyży, na które mogli sobie pozwolić mniej zamożni. Gniły one, nie wymieniane przez nikogo. Zapomniane mogiły porzucone przez bliskich. Zrobiło mi się przykro. Atmosfera tak jak się spodziewałam była w tym miejscu wyjątkowo depresyjna. 

Choć teren nie był duży to poszukiwanie tego jednego miejsca, zajęło mi mnóstwo czasu. Wszytko powinno być stosunkowo nowe, biorąc pod uwagę okres w jakim Olivia została pochowana. Nie mogło to nastąpić później niż tydzień, czy dwa po moim zniknięciu. A skoro nie upłynął nawet rok to spodziewałam się zastać jej imię, wygrawerowane na dość progresywnym kamieniu. Świeżym, czystszym i bardziej dostrzegalnym napisem.

Dotarłam do niego dopiero na końcu. Był w oddalonej od bramki części cmentarza, gdzie początkowo zaczęłam szukać. Stał dobre kilka metrów od innych grobów. Granit wystawał z ziemi informując o jej ciele pogrzebanym kilka metrów pod nim — osamotniony. Ścisnęło mnie w sercu, wnętrzności przewróciły się, powodując mdłości, a do oczu napłynęły mi łzy. Byłam przy niej. Po raz pierwszy od kilku miesięcy mogłam być tak blisko. 

Imię: Olivia

Nazwisko: Nieznane

Urodzona: Nieznane 

Zmarła: 14 lutego 850 roku

~ Pokój jej Duszy ~

Złapałam za rękaw płaszcza i ścisnęłam go mocniej. Musiałam się uspokoić. Miałam mieszane uczucia co do tego wszystkiego — co do mojej obecności tutaj, co do prawdy i co do tego czy postąpiłam słusznie. Nie miałam już wyrzutów sumienia odnośnie mojego odejścia, odnoście czynów jakich dokonałam. Pogodziłam się z nimi. Pozwoliłam sobie chwilowo zapomnieć. 

Jednak myślenie o czymś, a robienie tego o czym się pomyśli to całkiem dwie odmienne sprawy. W wyobrażeniach jesteśmy w stanie uporządkować sobie wszystko tak jak chcielibyśmy żeby to wyglądało, natomiast nie ma to całkowicie odniesienia do rzeczywistości. Nasze domniemania się nie sprawdzają, a wizualizacja blednie i rani nas samych. Za bardzo się nad tym rozwodzimy. Za bardzo chcemy by było idealnie. Za bardzo pragniemy. 

Stojąc tutaj, pośród niczego, na górach pogrzebanych pode mną trupów, w całkowitej ciszy, w absolutnie odmiennej części życia, a wręcz jego ostatnim etapie — śmierci — nie jestem w stanie jej sobie zmaterializować. Nie potrafię zobaczyć Olivii. Czy jestem pewna, że taki właśnie miała głos? Że zachowywała się tak, a nie inaczej? Że wyglądała o poranku jak sunąca po jeziorze nimfa, zachwycająca wszystkich swoimi blond włosami, które delikatnie powiewają na wietrze? 

Pamiętam przeżyte z nią przygody, pojedyncze sytuacje, podczas których czułam się wyjątkowo. Wracają do mnie wspomnienia, jej rozmyty obraz i moje uczucia z tym związane. Nie mogę uwierzyć w to, że jej już nie ma, a z każdym kolejnym dniem jej sylwetka coraz bardziej zaczyna rozmywać się w mojej podświadomości. Nie chcę żeby zniknęła. Nie chcę zapomnieć. Pragnę już zawsze mieć ją w sercu. Bez przerwy trzymać w sobie. 

Jedyną wyrazistą rzeczą, którą rysowałam sobie w umyśle, pozostawały jej brązowe oczy. Może to był emocjonalny szok spowodowany jej śmiercią, może jeszcze coś innego, ale wryły się one w moją psychikę tak bardzo, że gdziekolwiek bym nie spojrzała — byłam pewna, że te ciepłe tęczówki podążają za mną. I było to dla mnie wygodne, dawało odwagę oraz siłę, której potrzebowałam do przetrwania. Bo to trochę tak jakby nade mną czuwała. Jakby była przy mnie. Jakby obserwowała moje poczynania, kibicując. Było to dla mnie wsparciem.

— Miło być tu przy tobie... — szepnęłam, uśmiechając się smutno. 

Choć stałam tutaj, nie będąc sobą, a tylko udając marnego alkoholika — to wiedziałam, że ona wie, że ja to ja. Byłam pewna, że czuła moją obecność. Niewidzialny kamień spadł z mojego serca, uwalniając spod jej bacznego spojrzenia. Od odejścia miałam wrażenie, że blondynka nie zaznała spokoju ducha. Że to właśnie ja nie dawałam jej odejść i męczyłam duszę, trzymając tutaj. Teraz jednak było inaczej. To tak jakby dopiero obecnie się ze mną pożegnała i odeszła, opuszczając ziemię na dobre. Jakby udała się w lepsze miejsce. Czy naprawdę była teraz szczęśliwa? Czy pozwolono jej żyć w wiecznym szczęściu? Miałam taką nadzieję. Nikt bowiem nie wie co nas po zakończeniu naszej historii czeka. Jedynie ci, którzy już tam są znają odpowiedź. 

Stałam w tamtym miejscu napawając się tym wszystkim — nostalgią, wspomnieniami, emocjami. To było nie do opisania. Poczułam spokój. Ogarnął mnie całą i trzymał w garści, ani na moment nie luzując uścisku. Jakim cudem potrafiłam się w takiej sytuacji, czysto nie rozpłakać? Nie miałam pojęcia. Nie dociekałam.

Po jakimś czasie stwierdziłam jednak, że wypadałoby się pomodlić. Choć co prawda do religijnych osób nigdy nie należałam, to wierzyłam w istnienie Boga. Dla Kościoła Murów były to trzy wcielenia bogiń; Marii, Siny i Rose. Dla mnie istniała tylko jedna ogólna siła wyższa sprawująca nad wszystkim władzę.  Utrzymywałam, że chce ona dobrze, nie zdając sobie do końca sprawy z tego ile złych rzeczy tym czyni. Bo żeby człowiek odróżnił dobro od zła, musi ono istnieć i manifestować tym swój realny kontrast. Tak to sobie bynajmniej tłumaczyłam. 

Dźwięk dzwonów dobiegający z tutejszego, zubożałego kościółka przywrócił mnie do przyziemnej rzeczywistości, obwieszczając nadejście południa. Nie spodziewałam się, że przesiedzę w tym miejscu parę dobrych godzin. Wszystko zlewało mi się w jedno. Sekundy stawały się minutami, a minuty przeistaczały się w godziny. Choć dla mnie było to jak krótka przemykająca między palcami chwilka. Tak krótka. Tak ulotna. Tak bardzo nieuchwytna. Wykorzystałam ją w pełni sama nie wiedząc nawet kiedy. 

Miałam świadomość tego, że jestem tutaj po raz pierwszy, jak zarazem i ostatni. Nie spodziewałam się bowiem jakiś wycieczek w to miejsce, za przyzwoleniem Smitha, jak i nie miałam pewności, że przeżyje kolejną wyprawę. Już za pełnej sprawności było to trudne, a co dopiero teraz gdy byłam osłabiona. Ucieczka przed tytanami w tym stanie, stawiałaby mnie przed nimi na miejscu przeciętnego żołnierza. Nie miałabym szans bez współpracy z kimś silniejszym. Byłabym skazana na porażkę. 

Spojrzałam jeszcze raz na cyferki widniejące na kamieniu i dokładnie utrwaliłam je sobie w głowie. Musiałam zapamiętać ten dzień, by każdego roku honorowo go upamiętniać. By znaleźć czas na wspomnienia, poświęcone tylko jej. By nie myśleć o nikim innym. Ważne były takie chwile, gdzie mogliśmy po prostu cieszyć się tym co było i nie zastanawiać tym co będzie. Bezwiednie zawieszeni w okowach teraźniejszości, więzieni przez przeszłość do której posiadaliśmy otwierający kraty klucz. To było niezwykłe. Nasza psychika była niezwykła.

— Chyba już na mnie czas. — odparłam, opuszczając luźno ręce wzdłuż tułowia. Nie chciałam kończyć naszego spotkania, jednak zdawałam sobie też sprawę, że nie mogę tego w nieskończoność odwlekać. To co się zaczęło musi też się kiedyś skończyć. Nasze rozstanie miało nastąpić właśnie w tym miejscu — miejscu pożegnań, żalu i smutku. 

— Dziękuję, że mogłam cię poznać, siostrzyczko. — uśmiechnęłam się do szarego granitu jak do prawdziwego człowieka, który mógłby stać przede mną. 

Wizyta ta natchnęła mnie nadzieją, dała szansę na normalność w tym popieprzonym świecie. Bo kiedyś tak czy siak wyląduje dokładnie w tym samym miejscu. Samotnie i bez nikogo innego. To będzie tylko i wyłącznie moja własna droga, którą będę mogła przebyć. Osobista. Zakopią mnie pod ziemią, odetną od znanych mi osób. Wciąż jednak pozostanę taka sama. Niezmienna. 

Odwróciłam się do nagrobka tyłem i powoli ruszyłam przed siebie, nie spoglądając za siebie ani razu. Byłam już gotowa, gotowa na zmierzenie się ze światem. Zawitała do mnie także nadzieja owocnego spotkania z rodzicami. Może nie wszystko było jeszcze skreślone? Może mogłam jeszcze odnowić tą relację? Byłam w stanie walczyć i stawić się temu wszystkiemu. 

Przy bramce spotkałam tutejszego grabarza, który wraz ze swoim chart'em przyszedł do swojego miejsca pracy. Czujnie mnie obserwował, nie wypowiedziawszy w moim kierunku, ani jednego jednak słowa. Pies też wydawał się mnie nie zauważać. Byłam na korzystnej pozycji. Niższe warstwy społeczne często lubiły zapuszczać się w takie miejsca, chociażby dlatego by zdrzemnąć się bez obawy, że ktoś mógłby ich zdeptać lub pomylić z walającym się po ulicy trupem, którego należy się stosownie pozbyć. Naciągnęłam czapkę niżej na twarz, skrywając się pod jej sporym daszkiem. Przydatna rzecz...

Z prowadzącej na cmentarz ścieżki wyszłam na główną drogę. W przeciwieństwie do jej wcześniej opustoszałego stanu — teraz wydawała się pełna życia. Mieszkańcy wypełzli na ulicę, by zrobić zakupy, spotkać się ze znajomymi, bądź załatwić swoje sprawunki. 

Tej niebezpiecznej części społeczeństwa również nie brakowało. Kryła się ona w zaułkach, manewrowała w tłumie i obserwowała odgrywające się akcje z czubków dachów. To był moment, w którym byłam najbardziej narażona. Niebezpieczeństwo mogło mnie zaatakować z każdej strony. W tej chwili nawet niczego winne błoto wydawało mi się być dziwnie podejrzane. 

Zmierzałam w kierunku pobliskiej fabryki, w której piwnicach znajdowały się magazyny. To właśnie w nich nas przetrzymywano. To właśnie tam w strachu spędziłam ładną część mojego życia. Tam mnie szczuto, tam poniżano, tam gwałcono, tam też bito — to właśnie w tamtym miejscu spotkałam także blondynkę. Tylko ona była jedynym pozytywnym wspomnieniem z tamtego miejsca. Nic lepszego nie mogło mnie w nim spotkać.  Diament wygrzebany z kupy gówna.

I właśnie się tam wybierałam. Chciałam zabrać prezenty od niej, chciałam pozyskać wartościowe fanty, które schowałam w podłodze celi. Ja po prostu musiałam w tej sytuacji bez względu na wszystko się tam udać. Dla kogoś patrzącego obiektywnie na tą sytuację, mogłoby się to wydać naprawdę lekkomyślne. Mogłam tam zastać dosłownie wszystko — od szajki narkotykowej, na mordercach kończąc. Jednak MUSIAŁAM. Nic nie powstrzymałoby mnie od odpuszczenia. To była wewnętrzna potrzeba wyższej skali, której nie sprzeciwiłabym się nawet gdybym chciała. Wizyta ta figurowała jako ostania rzecz, którą koniecznie musiałam wykonać. Nie potrafiłam tego logicznie wytłumaczyć. To właśnie tam zamierzałam się odciąć. 

Szłam w kierunku ogromnych kominów, wraz z większością tłumu. Ci którzy pracowali całą noc udawali się w drogę powrotną do domu, natomiast w ich miejsce zjawiała się nowa zmiana. Miałam dużo szczęścia. Znalazłam się w odpowiednim miejscu i o odpowiednim czasie. Mogłam łatwo przeniknąć do środka, wtapiając się w tłum. 

Z każdym kolejnym krokiem stresowałam się coraz bardziej. Nachodziły mnie wątpliwości, które skutecznie argumentowałam i odrzucałam. Stawiałam nogę za nogą, w jednostajnym tempie, obserwując otoczenie, obserwując niestabilne podłoże. Musiałam być pewna, musiałam poczuć się na miejscu, żeby dobrze grać swoją rolę. 

Już ją widziałam. Już dostrzegałam bramę, która wpuszczała robotników do środka. Była sporej wielkości by jak największa ilość osób mogła zmieścić się w niej w jednym czasie. Po obu jej stronach stali weryfikatorzy, którzy pilnowali by nie zaplątał się tutaj jakiś nieznajomy. Zagryzłam zęby i o ile bardziej było to możliwe, spuściłam głowę niżej. Byłam dość niska co zapewniało mi w pewnym sensie większą niewidzialność. To był pierwszy i pewnie ostatni raz kiedy uznałam mój wzrost za korzystny. 

— Ej ty! Zatrzymaj się! — krzyknął do mnie jeden z mężczyzn.

Nie odwróciłam się. Miałam nadzieję, że mnie pomylono, że to nie do mnie się zwracają. Szłam dalej. Nie potrafiłam zapanować nad oddechem. Wszystko się chrzaniło. Nieświadomie przyśpieszyłam. 

W momencie, gdy złapał mnie za ramię czułam, że jestem skończona. Że nie mam drogi ucieczki i nie mogę nic na to zaradzić. Chciałam by to wszystko okazało się żartem. Nienawidziłam nieoczekiwanych sytuacji, które zaskakiwały mnie na każdym kroku. To było stresujące! Stres nigdy dobrze nie wpływał na człowieka. A szczególnie na mnie...

Mężczyzna odwrócił mnie do siebie przodem, uważnie przypatrując się mojej twarzy. Był naprawdę wysoki. Sięgałam mu ledwie do połowy klatki piersiowej. Czułam się jak mrówka. Dreszcz przebiegł po moich plecach, powodując spięcie mięśni. Nie wyglądało to dość ciekawie. Jego ręka ściskała mnie tak bardzo, że kończyna od łokcia w dół trochę mi zdrętwiała. 

— Kim jesteś? — warknął agresywnie mierząc mnie wzrokiem. 

Tatuaż na szyi wyraźnie odznaczał się na tle pergaminowej skóry, a gładka, łysa głowa sprawiała, że wyglądał jeszcze bardziej groźnie. Przełknęłam ślinę. 

— Przyszedłem na rozmowę o pracę. — odpowiedziałam mu, pijacko zniżając głos. 

Cieszyłam się, że urodziłam się z charakterystyczną dla mnie chrypą, a nie jak inne kobiety, ze słodyczą i wysokim tonem. Momentami brzmiałam jak staruszka, gdy nie udawało mi się dobrze nawodnić. Przy odgrywaniu scenek flirtu jednak mi to za bardzo nie pomagało. Olivia nie raz miała do mnie z tego powodu ból dupy. Dobrze, że tym razem wcielałam się w inną postać. 

— Nic mi nie wiadomo o odwiedzających. — mruknął, wnikliwie mi się przyglądając. Cały czas zachowywałam poważny wyraz twarzy. Panowałam nad wyrywającą się wręcz ze mnie chęcią ucieczki i wyrazu strachu. 

— To świeża sprawa. — poinformowałam go, wyrywając ramię z jego stalowego uścisku. 

Mężczyzna spojrzał na mnie ostentacyjnie i jeszcze raz zastanowił nad tym co mu powiedziałam, po czym wzruszył ramionami. Ulżyło mi. Stałam na wygranej pozycji. Bezpieczna.

— Nie przeszkadzam zatem. — dopowiedział na zakończenie i odszedł, stając w tym samym miejscu, w którym znajdował się wcześniej. Odetchnęłam z ulgą i poprawiłam materiał płaszcza, ruszając dalej. Niby taki duży, a potulny jak baranek...

Chwilę potem z wyczuwalnym w powietrzu napięciem przekroczyłam próg. To było jak istne wpadnięcie w okrutną przeszłość, bez krzty jakiejkolwiek czułości. Zapach węgla w powietrzu, tak charakterystyczny, tak indywidualny, niepowtarzalny. Niekiedy wydawało mi się, że czułam go nocami. Był taki sam. Nic się tutaj nie zmieniło. Wszystko było tak samo brudne, niechlujne, niebezpieczne. 

W centrum mieściły się stalowe maszyny, wypalające czarne grudki kamienia na węgiel drzewny. Pracowały nieprzerwanie od momentu swojego powstania, obsługiwane przez ludzi z dolnej warstwy społecznej, którzy byli na tyle głupi by starać się o posadkę tutaj. Przerzucali ciężki kruszec łopatami, przewozili wózkami i pakowali go do pieców. Jednostajna ciężka praca, powodująca zatrzymywanie obecnych tu pyłów w drogach oddechowych, narażająca w każdym stopniu na uraz, który w tych warunkach za każdym niemal razem kończył się śmiercią wskutek zakażenia. Nieludzkie. 

Za każdym razem, gdy wracałam w to miejsce z wykonanej misji i obserwowałam pracę tych robotników, zatrzymywałam się  i niemo życzyłam im szczęścia. Bo skoro ich życie było krótkie, to miałam nadzieję, że choć w jakimś stopniu było też szczęśliwe. Olivia łapała mnie wtedy za ramię i ciągnęła do piwnic, bym nie zadręczała się więcej. Miała dobre chęci, jednak one nie mogły załatwić wszystkiego. Byłam zbyt współczująca jak na ten świat. Zbyt wrażliwa na wszechobecne tutaj cierpienie ludzi. Dałabym sobie rękę uciąć, że gdyby nie każdorazowa interwencja blondynki to rzuciłabym to wszystko i pomogła tym ludziom jak bardzo bym tylko mogła. Bo taka już byłam. 

W środku nie zastałam już żadnych weryfikatorów. Stali na zewnątrz, zamykając wielkie wrota do czasu następnej zmiany. Nikt, nie ważne w jakim stanie by był, nie miał prawa wyjść na zewnątrz do zakończenia pracy. Z tego powodu zginęło już sporo osób. Znane były mi niektóre ich twarze. Dawniej widywałam ich codziennie. Dzisiaj pozostało ich niewielu, przynajmniej z tych starszych. Doszły bowiem nowsze, nierozpoznawalne dla mnie facjaty. Obraz człowieka proszącego o wypuszczenie był zdecydowanie najgorszy. Potrząsnęłam głową przywracając się do rzeczywistości. 

Nie mogłam dać się zatracić. Jak na razie stałam na środku mijana przez pracowników, zamyślona, niepewna kroków, nostalgicznie pogrążona w przeszłości. Nie było mowy o tym bym mogła ponownie stracić czujność. Jeżeli takie akcje będą się zbyt często powtarzać to nie czeka mnie nic dobrego. 

Skręciłam w prawo odłączając się od tłumu i wchodząc do niewielkiego składzika na miotły. Był niepozorny, skrywał dużo więcej niż środki czystości, które z resztą nigdy tutaj nie były używane. Pod deskami podłogi istniały bowiem schody, prowadzące do piwnicy, gdzie znajdowała się siedziba. Dobrze pamiętam dzień, gdy nimi wybiegałam — załamana, pozbawiona nadziei i poszukująca celu. Dzisiaj ponownie nimi schodziłam, stawiając na wydającym odgłosy drewnie krok za krokiem. 

Było ciemno, panował nie do odróżnienia dla człowieka całkowity mrok. Wokół ciebie mogło znajdować się dosłownie wszystko, a ty nieświadomy, zapatrzony tylko w pamięć twojego umysłu byś o tym nie wiedział. Ja jednak znałam rozkład pomieszczeń, czułam na karku powiew powietrza spowodowany przeciągiem w nieszczelnościach. 

Ogrom cel zawsze mnie przytłaczał. Może i lepiej, że tym razem ich nie widziałam. Wyciągnęłam dłonie przed siebie, by przypadkiem nie natknąć się na nowy element wyposażenia, który przecież mógł się tutaj pojawić. Szłam powoli, posuwiście, gotowa na uderzenia i ataki. Błądziłam jak dziecko we mgle, które doskonale wie gdzie znajduje się jego dom. Liczyłam odległość, przypominałam sobie powroty i delikatne plecy przyjaciółki, które swoją pewnością prowadziły mnie na miejsce. Serce biło mi jak oszalałe, a w brzuchu piętnowało się uczucie strachu. Co ja do cholery wyprawiam?!

Przy kolejnym skręcie w prawo natrafiłam dłońmi na metal. Pomacałam i zbadałam materiał, wyobrażając sobie na nowo jego kształt i fakturę. Pod palcami wyczułam charakterystyczną dla tych krat bruzdę, którą zrobiłam przy próbie ucieczki, na każdym niemal szczebelku. Wstrzymałam oddech, zagryzając skórę na wewnętrznej stronie policzka. Nie było mowy o pomyłce — to była nasza cela. 

Pchnęłam metalowe drzwiczki, które uchyliły się z głuchym piskiem. Skrzywiłam się na ten dźwięk. Tak bardzo przypominał mi momenty gdy wywlekało się jedną z nas na zewnątrz i maltretowało. Były to kary dyscyplinarne stosowane jako ostrzeżenie dla reszty. Nie byłyśmy w tym wszystkim same. Przetrzymywano w tym miejscu o wiele więcej osób. Pech trafił na nas, że stałyśmy się ich pupilkami. Pieprzeni sadyści...

Uklękłam na czworaka i zaczęłam macać tak bardzo znajome mi deski. Gdzieś w podłodze powinna być wyrwa, pusta przestrzeń, którą przysłoniłam dla ochrony cienką deską. To właśnie w niej chowałam swoje najcenniejsze rzeczy, by podczas przeszukań nic wartościowego mi nie zniknęło. Były to naszyjniki, kolczyki, czy chociażby najprostsze, ręcznie zrobione przez Olivię prezenty. Dawała mi coś zawsze na każde urodziny, zarzekając się, że nawet w takich warunkach człowiek powinien świętować. Uśmiechnęłam się do siebie, gdy po chwili wyczułam pod opuszkami palców delikatną fakturę. Ta deska może i wyglądała jak inne, ale materiałem się od innych różniła. 

Uniosłam ją do góry, lekko podważając i wyciągnęłam, odstawiając ją obok moich kolan. Do nozdrzy dostał się zapach moich starych perfum, które tak ukryłam. Różana nuta uspokoiła mnie lekko. W dalszym ciągu było cholernie ciemno, więc nie mogłam nacieszyć się widokiem przedmiotów. Wystarczyła mi świadomość, że mam je na wyciągnięcie dłoni i one po prostu tam są. 

Nachyliłam się bardziej nad dziurą i bez wahania włożyłam do niej rękę. Bardzo dbałam o czystość tego miejsca, więc co najwyżej mogło się tutaj tylko zgromadzić parę pająków. Nie będą one przeszkodą. Raz po raz chwytałam kolejne przedmioty, chowając je uważnie do kieszeni płaszcza. Nie mogłam niczego przeoczyć. To wszystko było częścią mojej historii, to wszystko było moje i mi się należało. Gdybym to tu zostawiła to tylko by się zniszczyło i popadło w zapomnienie. Bo zapominamy o rzeczach mało ważnych i stawiamy na piedestał tylko te najważniejsze, nieprawdaż? 

W pomieszczeniu zrobiło się nagle bardziej zimno, a ja wzdrygnęłam się od chłodu. Miałam na sobie tylko co prawda cienkie ciuszki pożyczone z szafy Levi'a. Nie powinna mnie dziwić ich przewiewność. Czarnowłosy nienawidził brudu, a lniane oraz bawełniane materiały zapewniały ciału kontakt z większą ilością tlenu, a tym samym — skóra mniej się pociła. 

W pewnym momencie naszło mnie dziwne uczucie bycia obserwowaną. To właśnie te uczucie, gdy wydaje wam się, że ktoś stoi właśnie za tobą i bacznie wam się przygląda, ale wy dobrze wiecie, że nie ma możliwości by ktoś tam był. Zmroziło mnie to i przez chwilę zaprzestałam czynności jaką było zabieranie, tylko po to by wsłuchać się w otoczenie. 

Kompletna cisza. Tylko tyle mogłam stwierdzić. Na suficie wyczuwalne były kroki ludzi pracujących przy maszynach, jednak na korytarzu nie słychać było nawet poruszania się wiatru poprzez szpary. Podejrzane. Stwierdziłam, że nie będę się na tym bardziej skupiać, a skończę to co zaczęłam i jak najszybciej się stąd ulotnię. 

W pewnej chwili rozległ się dobrze znany mi metaliczny dźwięk. Rozszerzyłam oczy i od razu wstałam na równe nogi, biegnąc w kierunku wejścia. Drzwi się poruszały, zamek był na zatrzask. Kurwa! Zmierzałam w ich kierunku najszybciej jak potrafiłam, plącząc się we własnych nogach. Nie było dobrze, było cholernie źle!

Wyciągnęłam przed siebie dłonie, próbując złapać uciekające przede mną kraty. To był błąd przychodzić tutaj bez oświetlenia. Powstrzymałabym ich głośny trzask, gdybym tylko mogła je zobaczyć. Dotarłam do nich za późno. Chwyciłam za nie i przyciągałam do siebie z całej siły. Poza głuchym szczękiem nie zadziało się z nimi kompletnie nic — były tak samo wytrzymałe jak kilka miesięcy temu. 

— Kurwa! — krzyknęłam, uderzając w metal. Dłonie bolały mnie od próby wysiłku, nogi drżały z przerażenia, a oczy zaszły łzami. 

Byłam uwięziona. Znowu w tym samym miejscu. Kompletnie sama, bez możliwości ucieczki. Ostatnim razem podstępem zdobyłam klucz, jednak teraz nie było nikogo kto mógłby go posiadać. Nie było żadnego mafioza, który by mnie pilnował. Nie było do jasnej cholery nikogo, kto wiedziałby o tym miejscu. Ja pierdole!

Przyłożyłam dłonie do twarzy w geście rozpaczy i osunęłam się bezwładnie na podłogę. Co mam zrobić? Jak mam wyjść? Jakim pierdolonym cudem mam się stąd wydostać!? Wpadałam w panikę. Nie można było mi panikować. Nie powinnam się załamywać. Przyszłam tutaj w końcu by to zakończyć, by wszystko za sobą nareszcie zostawić. Dlaczego więc los mi to robi? Dlaczego znowu mnie więzi? Czy to jest moje przeznaczenie? Może to tutaj powinnam zginąć?

Nie chciałam jeszcze umierać. Nie gdy zobaczyłam co mogę osiągnąć wychodząc na powierzchnię. Chciałam znowu zobaczyć kwitnącą wiśnię, usiąść pod nią na ławce, wyrwać się z tej klatki. Być wolną. Nie pragnęłam wiele. Już nawet nie muszę szukać zrozumienia u rodziców. Jakoś to wytrzymam, tylko proszę; niech ktoś mnie stąd wypuści...

Właśnie jest jeszcze Levi! On na pewno mnie odnajdzie i ocali! Przybył w końcu za mną aż tutaj. Do miejsca, którego nienawidzi równie mocno co pleśni. Nawet jeżeli tylko z rozkazu Erwina to — zrobił to. Miał problemy z dotarciem, gdyż schody były strzeżone, ale jednak się tutaj dostał. Przetarłam załzawione oczy dłonią i pociągnęłam nosem. Była jeszcze nadzieja. Marna bo nie zostawiłam mu praktycznie żadnych wskazówek, gdzie się udaje, ale jednak — istniała. 

— Przyjdź i daj mi to uczucie bezpieczeństwa, tak jak to zwykle robisz...— wyszeptałam, prowizorycznie otulając się ramionami. 

Byłam głodna. Rano zjadłam tylko skromne śniadanie, nie wspominając nawet już o obiedzie, który powinnam sobie właśnie teraz przygotowywać. Byłam naprawdę głupia myśląc, że dam radę sama. Idiotka! Nawet nie wzięłam ze sobą pochodni, obawiając się obrazu jaki zastanę. Nie chciałam zobaczyć celi, bojąc się sama nie wiem czego. Pierdolony tchórz! Bałam się dokładnie tego co miało miejsce teraz. Sama to sobie zrobiłam. Na własnie pieprzone życzenie. Żałosna! Przymknęłam oczy, opierając głowę o zimne kraty. Nie pozostało mi nic innego jak czekać. W zależności od tego kto pierwszy mnie znajdzie — będzie to albo Ackerman albo śmierć. 

W tym samym czasie czarnowłosy przekonywał dwójkę Żandarmów do udzielenia mu szczegółowych informacji odnośnie otworzenia przejść. Znaczy się, jeżeli przekonywaniem można nazwać dobrze dobrany szantaż, bluźnierstwo słowne i powstrzymywanie się od pobicia. Niestety nawet przez podanie swojego stopnia wojskowego nie uzyskał w tej sprawie żadnych nowych wiadomości. Co więcej — żołnierze sami wydawali się ich nie posiadać. Wykonywali tylko rozkazy patrolowania i interwencji w razie potrzeby. 

— Banda idiotów. — prychnął, przechodząc do jednego z zaułków. 

Czuł się jak za czasów bycia jednym z niczego nie wyróżniających się cywili, którzy żeby przeżyć chwytali się różnych nie koniecznie legalnych zleceń. Wszystko go w tym miejscu irytowało. Nie miał gdzie się udać — wszędzie według niego panował chlew. Nie mógł tego zdzierżyć. Przez całe swoje życie wytrzymywał te otoczenie i sam do końca nie wiedział jakim cholernym cudem mu się to udawało. Zdawał sobie jednak sprawę z jednego — za wszelką cenę i to jak najszybciej chciał wrócić do swojego wysprzątanego lokalnego domu. Tylko tam czuł się dobrze. 

Jedyną przeszkodą jaka wydawała mu się w tym przeszkadzać była Nina. Musiał na siebie nieźle uważać i to właśnie ze względu na nią. Słyszał kiedyś o rozwijającym się interesie Bowman'a. Było to jedne z większych przedsięwzięć przestępczości jakie tutaj rozkwitły. To on panował nad wszystkimi przydzielonymi zadaniami. On "chronił" Podziemie od korpusu, wysyłając im liczne składki na sprzęt. Był sprytny i rzadko kiedy się mylił. To pomogło mu osiągnąć sukces. To właśnie to pozwoliło mu wyzwolić potęgę.

Ackerman sam swojego czasu brał od niego zlecenia. Były zaufane, a to go przekonywało. Nie wiązał się jednak w nic więcej — w żadną współpracę i relokacje. Nie chciał mieć z tym gościem nic wspólnego poza interesami. Levi nie był głupi. Ten osobnik miał własną armię zabójców gotowych na każde jego skinienie palca. A wśród nich była Nina...

Czarnowłosy nie spędzałby tyle czasu na mieście, gdyby nie obecność 22-latki. Bał się kontaktu z nią i może to brzmieć dziwnie oraz machinalnie nie pasować do jego osoby, jednak tak właśnie było. Od pewnego czasu nie wiedział co się z nim dzieje. Jego organizm reagował nienaturalnie, całkowicie łamiąc ustalone przez samego siebie zasady. Zachowanie bierności, dekadentyzmu, oddalenia, braku empatii. To wszystko poszło się walić w jej towarzystwie. Próbował zachowywać się tak jak zawsze, ale za każdym razem coś niespodziewanego, całkowicie nieoczekiwanego mu się wyrywało — albo drobny gest, albo uwaga słowna. 

Ich ostatnia dłuższa rozmowa, choć tak w zasadzie tylko czysto informacyjna dała mu dużo do myślenia. Szczególnie te dziwne, niespodziewane pytanie które padło z jej ust. Gubił się w tym. To uczucie i relacja była dla niego nowa. Czuł się cholernie niepewnie. Nie wiedział jak ma się zachowywać, co mówić, o co pytać. I choć potem sam z siebie chciał rozpocząć jakiś temat, doprowadzić ich znajomość do jakiegoś przyjemniejszego porozumienia, a nie ciągłego wzajemnego docinania to — nie potrafił. Nie miał pojęcia o co mógłby ją pytać, nie wiedział jakiej odpowiedzi ma się spodziewać. Używał nieskutecznych, sprawdzonych schematów, które całkowicie nie pasowały do tego typu relacji.

I choć nie wyglądał na człowieka, który musi mieć wszystko dopięte na ostatni guzik, posiadać jakiś dobry plan — to taki właśnie był. Dlatego też każda skierowana na inny tor rozmowa, wyraz twarzy, odmienny od tego którego się spodziewał — wytrącał go z równowagi. Levi Ackerman nienawidził nie odnajdywać się w sytuacji, a znajdował się w takim punkcie za każdym razem, gdy z Kastner rozmawiał. Cieszył się gdy spotkał ją wtedy na ulicy po ponad tygodniu bitych poszukiwań. Dużo poświęcił by wkraść się znowu w łaski jego dawnych znajomych, którzy nie traktowali go zbyt równo, gdy tylko dowiedzieli się kim się stał. Pieprzone kupy gówna...

Te wszystkie rodziny, którym pomagał za namowami Magnolii miały informacje o napadach, o sytuacji tutaj. A on tego potrzebował. Potrzebował tego w celu znalezienia jej. W pewnym barze, do którego kiedyś cyklicznie zabierał go Kenny, dowiedział się o planowanym napadzie na gotówkę przywiezioną tu z powierzchni. Wiedział, że jeżeli brunetka sobie poradziła — w co nie wątpił — to spotka ją właśnie tam; na trasie wozu, który dla wszystkich rabusiów był szansą na godne życie chociaż przez parę kolejnych miesięcy. On zrobiłby podobnie. Walczyłby by przetrwać. 

Nie spodziewał się jednak kompletnie tego, że Rozpruwacz zaproponuje jej schronienie, a nawet zapewni dogodne warunki, oferując swoją pomoc. To go w tym wszystkim najbardziej zaskoczyło. Mężczyzna nie miał bowiem w zwyczaju pomagać innym. Troszczył się tylko o siebie, tak jak wszyscy podążając za siłą. Ponieważ gdy byłeś silny — wygrywałeś. Kenny ponad wszystko kochał wygrywać. 

Gdy Levi zbliżał się do głównej ulicy, od niechcenia narzucił na włosy kaptur i skierował się na południe. Nie spuszczał głowy w dół tak jak te strachliwe nieroby martwiące się o swoje życie. Czarnowłosy był pewny siebie. Szedł z dumą i obserwował wszystkich wokół. Jego taktyka była prosta — im szybciej zauważysz niebezpieczeństwo, tym szybciej będziesz mógł mu zaradzić. Spuszczanie głowy było więc dla niego jednoznaczne z narażeniem się na ataki i skrajną nieodpowiedzialnością. On był silny, silniejszy niż ktokolwiek inny. W niebezpiecznych sytuacjach był sobie w stanie poradzić indywidualnie. 

Zbliżał się wieczór. Na ulicach pustoszało. Ackerman nie musiał się obawiać, że jakieś szwendające się bez opieki dziecko, przypadkowo na niego wpadnie, a on z niesmakiem będzie musiał je ostrzegać, że powinno na siebie uważać. Przydarzało się mu to niemal codziennie. 

Sieroty były powszechnym zjawiskiem w tej dzielnicy. Biegały, próbując wykradać nieostrożnym arystokratom ich wartościowe rzeczy. Nie uważały jednak tak jak starsi i rozpędzały się bardzo często na ślepo. Mogły w ten sposób wpaść na nieodpowiednich ludzi, którzy nie byliby dla nich tak wyrozumiali jak Levi. Czarnowłosy nie był dla nich niemiły — pouczał w charakterystyczny dla siebie sposób. Pragnął by miały lepszy start niż on sam, jednak niczego też nie mógł im zapewnić. Nie był bez emocji, choć próbował z całą pewnością takiego grać. 

Ostatnim razem zdecydował się nawet przed gwałtem w zaułku uchronić dzieciaka, gdy jakiś oblech już zaczynał ściągać z niego i tak marne odzienie. Ubrudził sobie tym kosztem koszulę, ale obita morda tego typa i podziękowania od niedoszłej ofiary całkowicie mu wystarczyły. Podziemia były jedynym miejscem, gdzie dzięki swojej agresji i brutalności mógł być kimś lepszym w oczach innych. 

Na powierzchni należało przestrzegać zasad, podporządkowywać się kodeksom, które tutaj nie były znane. Ackerman też z resztą za nimi nie przepadał, jednak starał się je przestrzegać jak tylko mógł, próbując dostosować się w ten sposób do otoczenia. To właśnie dlatego wytykał niesubordynację wszystkim, którzy w przeciwieństwie do niego — nic sobie z tych praw nie robili. Podświadomie chciał się przypodobać, wybielić w oczach innych i zostać normalnym elementem społeczeństwa. Dopiero po kilku latach zdał sobie sprawę, że on nie był tak jak wszyscy. Stał ponad miernotami, przewodząc, swoją dziwnością górując i wskazując właściwą drogę. Był autorytetem. Gdy tylko to zauważył, wrócił do niektórych swoich przyzwyczajeń i stwierdził, że tak po prostu powinno być. Że on powinien taki być. Pozostał sobą. 

Minął parę przecznic zanim doszedł do tej właściwej dzielnicy. Właśnie wtedy chociaż raz w życiu nadarzyła mu się okazja i przytrafiło szczęście. Za wykonanie pewnego zadania, które wymagało pobrudzenia sobie rączek otrzymał w tym miejscu mieszkanie. Może nie było zbyt duże, jednak dla jednej osoby w zupełności wystarczało. Stało się ono dla niego ostoją spokoju i względnego odpoczynku. Tutaj mógł się wyżyć, zaszyć, wykąpać, zjeść posiłek. Namiastka domu, namiastka ciepła. Zapewnił sobie warunki do jako takiego życia tutaj. 

Długo żałował, że musiał opuścić je chociażby bez zabrania swoich rzeczy, bez przemycenia na powierzchnię unikatowych narzędzi, noży, ubrań. Nie na wszystko bowiem wydawał pieniądze — banknoty trzeba było oszczędzać na gorsze czasy. Większość czynności wykonywał sam. Sam nauczył się gotować, sam szył sobie ubrania, sam się strzygł. Był zdolny się tego wszystkiego metodą prób i błędów nauczyć. 

W tym miejscu język automatycznie mu się wyostrzył. Odgryzał się spotkanym na ulicy ludziom, którzy niepotrzebnie zaczepiali jego personę, obserwował zachowania innych czysto imitując ich styl. Wychował się na tym i pasował do tego miasta wręcz idealnie. Zawsze jednak marzył by wydostać się pewnego dnia na powierzchnię i już na niej zostać. Każdy bowiem, nawet najbardziej zepsuty człowiek, zniszczony, zdegradowany, ma prawo marzyć. 

Że też wszystko musiało skończyć się tak, a nie inaczej...

Po około dziesięciu minutach spokojnego chodu dotarł na miejsce. Był tutaj o tej samej porze co zwykle, gotowy by zrobić 22- latce kolację. Od czasu jej pobytu tutaj, gdy znowu nie był w domu tylko sam, poczuł od dawna zapomniane uczucie troski, martwienia się o kogoś. Podczas wypraw miewał podobne odczucie, jednak nie utrzymywało się ono zbyt długo ze względu na znikomą ilość żołnierzy jakim był w stanie pomóc. Mógł zapewnić bezpieczeństwo zaledwie kilku jednostkom. Było to mało w stosunku do całości tego przedsięwzięcia. 

Tym razem było inaczej. Czuł się aż dziwnie, uważając każdy ruch brunetki za potencjalnie niebezpieczny. Czuł wręcz w pełnym tego słowa znaczeniu niepokój, gdy opuszczał ją na większość dnia. Z pełnym zaangażowaniem przygotowywał dla niej posiłki. Choć nie były tak dobre jak te jej, które dane było mu spróbować to nie poddawał się, starannie próbując jej dorównać. Zawsze wpadała w jakieś kłopoty, doprowadzając go tym do szału. Czarnowłosy nie rozumiał jak można było być tak nieodpowiedzialnym i nieuważnym. Wiedział, że sam nie był lepszy bo też ciągnęło go wszędzie tam gdzie nie powinno go być, jednak nigdy praktycznie nie odnosił związanych z tym urazów ciała. Nina natomiast doprowadziła się do stanu nieprzytomności, więcej razy niż mógłby zliczyć na jednej ręce. 

Wszedł spokojnie po schodach, wyciągając z kieszeni spodni niewielki klucz, którym otworzył sobie chwilę potem drzwi, zatrzaskując je za sobą. Odwiesił płaszcz na wieszak stojący obok i przeciągnął się, czując chwilową ulgę. Nareszcie spokój. 

— Hej Nina! Jestem! — podniósł głos, nie dostrzegając kobiety ani na sofie, ani w kuchni. 

Zmarszczył brwi i prychnął gdy odpowiedziała mu tylko cisza. Myślał, że brunetka robi sobie z niego cholerne żarty. Że schowała się w szafie czy innym mało przewidywalnym miejscu tylko po to by go wystraszyć. Kto wie, co człowiekowi w zamknięciu głupiego do łba przyjdzie. Miał taką nadzieję, był tego wręcz pewien. Liczył na to, że Kastner zatrzymała w sobie jakieś pozory zdrowego rozsądku, znając sytuację o której za każdym razem jej przypominał. 

Podszedł szybko do mebla i chwytając go za rączkę otworzył go na oścież, zastając przed sobą tylko naprędce poukładane ubrania. Były w całkowicie innych miejscach niż on je zostawił przy ostatnim gruntownym sprzątaniu pomieszczenia. Po raz pierwszy od dawna poczuł, pojawiający się w jego klatce piersiowej strach. Szerzej otworzył oczy, łapiąc się za głowę. 

— Kurwa no jaja sobie ze mnie robisz. — przeklął, dostrzegając nie do końca zasłonięte okno, w dodatku lekko uchylone. Przecież nawet takie małe niedopatrzenie wystarczyło, by ktoś się tutaj zakradł i zabrał to co cenniejsze. 

Ackerman wpadł w szał, ruszając w roztrzepaniu na mieszkanie. Zaczął szukać. Chciał znaleźć jakąkolwiek poszlakę, która mogłaby świadczyć o tym gdzie 22-latka się udała. Jakiejś karteczki, rzeczy, wiadomości — czegokolwiek. Wyrzucał starannie przez niego wcześniej poukładane przedmioty z szafek, nie zwracając nawet uwagi na to jaki bałagan tym powoduje. Cel uświęcił mu środki. Przeczesał dosłownie wszystko, nie znajdując kompletnie nic. 

Usiadł zdenerwowany na sofie i złapał się za skronie, przymykając nerwowo oczy. Pieprzona gówniara! Nie zostawiła mu żadnej poszlaki, dzięki której mógłby ją namierzyć. W dodatku wyszła na ulicę wtedy, gdy jest to najbardziej niebezpieczne. Była poszukiwana przez ludzi Bowman'a. Ackerman'owi załamywały się ręce. Co miał niby w takiej sytuacji zrobić? Jak miał jej szukać? Mogła być dosłownie wszędzie. 

W pewnym momencie swojego rozmyślania, gdy próbował skupić się i przypomnieć jakieś informacje odnośnie jej życia osobistego, stwierdził, że na nią poczeka. Wyszła sama, żyła w tym mieście praktycznie tyle co on, znała zasady panujące tutaj, zachowania. Powinna dać sobie radę nawet z kontuzją. Wierzył w to. Mimo strachu trzymał w sobie nadzieję, że ze skruchą do niego wróci, a on będzie mógł stosownie ją ukarać. Żałował, że był tak cholernie wielkoduszny by pozwalać jej zostawać. Chciał, żeby w pełni wróciła do zdrowia, a jej ciało odzyskało siłę i poniesione rany zagoiły się. Brałby ją wtedy ze sobą, by mieć ciągle na oku, by kontrolować. Szepty serca zakryły mu rozsądek, który nie miał litości dla słabości. Znowu się obwiniał. 

Po ustąpieniu godziny policyjnej stracił nadzieję, którą zastąpiła czysta dedukcja. Nie wiedział co się z nią stało. Bardzo prawdopodobne było to, że ktoś ją złapał. Levi był tego wręcz pewny. Skoro wymknęła się bez pozostawienia poszlak to musiała być przekonana, że wróci do mieszkania wcześniej niż on. To oznaczało, że wybierała się tylko po coś przelotnego. Może niedokończone sprawy? Może tak samo jak on nie miała możliwości zabrać czegoś z czym była związana? Miała też przyjaciółkę. Może to do niej się udała? 

Było zbyt wiele niewiadomych, a zbyt mało odpowiedzi, które Levi znał. Przebrał się w coś mniej rzucającego się w oczy, coś ciemniejszego i przygotował parę noży, które powkładał w kieszenie, do których łatwo mógł sięgnąć. Nie mógł czekać dłużej. Domknął otworzone okno, zasłonił z powrotem firanę i założył wcześniej odwieszony płaszcz. Przekręcił klucz, otwierając drzwi. Spojrzał jeszcze raz na pogrążone w ciemności mieszkanie, stwierdzając, że po powrocie będzie musiał tutaj posprzątać, po czym ruszył w drogę, nie zapominając o szczelnym zamknięciu wrót.

Lampy rozświetlały ciemność, a członkowie gangów robili sobie krwawe popijawy w niektórych miejscach. Zatęchłe powietrze podczas nocy zbierało się przy ziemi dostając się do nozdrzy mężczyzny. Nie zwracał na to uwagi. Smród zgnilizny, padliny i kto wie czego jeszcze na początku był nie do zniesienia, jednak po dłuższym, kilkodniowym pobycie, człowiek się już do niego przyzwyczajał. 

Zmierzał na północ do baru cieszącego się swoją złą chwałą. Bywali tam wszyscy, których tylko suszyło, czyli innymi słowy — informatorzy. Tylko tam mógł liczyć na jakąkolwiek szansę. Nawet jeżeli znowu będzie zmuszony do zniżenia się do ich gównianego poziomu to zrobi to. Nie obchodziło go zdanie innych odnośnie jego osoby, poza korpusem. Oczekiwał szacunku od wszystkich, z czego dobrze zdawali sobie sprawę jego podwładni, tutaj jednak mógł sobie pozwolić na niekonwencjonalne pouczenia. To nie były już osoby, u których musiał wzbudzić zaufanie. To tylko kupy gówna.

Gdy był już na miejscu, wślizgnął się niezauważony do środka, siadając na wolnym miejscu przy barze. Twarz ukrytą miał za kapturem płaszcza, a norze w rękawach. Całe Podziemie znało ten lokal. Słynął z darmowych porcji alkoholi, o ile właściciel miał do tego humor i kobiet, które jako kelnerki umilały niewyżytym mężczyznom czas, podając zamówienia. 

— Witaj ponownie Bard! — rozległ się nagle krzyk, przez który gwar rozmów w środku ucichł. 

Levi odwrócił zdegustowany wzrok, który spoczął na nowo przybyłym. Zagryzł zęby i spojrzał z nienawiścią na osobę, której nigdy by się tutaj nie spodziewał. 

— Hej Kenny! To co zwykle? — przywitał się barman, napełniając jeden z kufli i przysuwając go mężczyźnie. 

Czarnowłosy bardziej zasłonił się materiałem i odwrócił plecami, prosząc po cichu bruneta o szklankę wody. Nie chciał się ujawniać ani być podejrzanym, zgrywał więc kogoś normalnego w pojebanym dla niego towarzystwie. 

— Ta. — mruknął Rozpruwacz, siadając zaraz obok Levi'a, którego tak po prostu zignorował. 

Atmosfera w pomieszczeniu wróciła do normy, gwar ponownie zamajaczył w uszach, a towarzystwo ponownie zaczęło swoje pijackie przekomarzanki. 

— Ty już nie z tą dzieciną coś ją tu ostatnio przyprowadził? — zadał pytanie Bard, uzupełniając kolejny zamówiony przez kogoś drink. 

Kapitana zainteresował ten rozwój wydarzeń. Przez chwilę zastanawiał się czy ukradkiem się stąd na jakiś czas nie ulotnić, jednak pytanie było na tyle intrygujące, że jego intuicja podpowiadała mu, iż może się to przerodzić w coś więcej. Nie mylił się. 

— Tak się jakoś złożyło, że ją porzuciłem. — odparł jakby nigdy nic Kenny, popijając łapczywie łyk trunku. 

Czarnowłosy zacisnął pięści. Miał całkowitą rację, ten mężczyzna się nigdy nie zmieniał. Jeżeli coś miało sprawić mu więcej problemów czy wysiłku, to to zostawiał. Z Niną zrobił dokładnie to samo co z nim w przeszłości. Skurwysyn.

— Jesteś przewidywalny, przyjacielu. — zaśmiał się mężczyzna, machając głową w geście zrezygnowania. Brunet mu jednak nie odpowiedział, zdjął tylko swój kapelusz. 

— Polubiłem ją. Niby taka cicha, ale w oczach miała ten żar, jeżeli wiesz o co mi chodzi. — zaczął ponownie temat, mrugając do Rozpruwacza porozumiewawczo okiem. 

Levi'a skręcało w środku. Czuł w sobie coś co kazało mu stanąć na środku i krzyknąć, że nikt nie ma prawa o kobiecie wspominać. To coś wysadzało go od środka, dając nieprzyjemny ucisk w trzewiach i wyzwalając niepohamowaną wręcz żądzę. Ten kto by mu się teraz sprzeciwił, dostałby od ostre lanie. Kurwa uspokój się. 

— Nie była taka zła. Trochę chudziutka nie powiem, ale jakby trochę ją utuczyć to można by sobie nieźle z nią pofolgować. — zaśmiał się głośno barman, podsuwając mu kolejną porcję alkoholu. 

— Niedawno straciłeś żonę Bard, a już chcesz skoczyć w bok? Ani krzty w tobie uczucia. — skomentował to ze zdegustowaniem Ackerman. 

Widocznie nie bawił go ten temat. Nie tracił jednak ironicznego tonu, który definitywnie w tamtym momencie chciał zmienić temat. 

— Oj Kenny! Meredith by się nie pogniewała! Była otwarta na nowości. Sam przyznaj, że też cię do niej ciągnęło! Z jakiego innego powodu byś się taką nieudacznicą zainteresował? — mężczyzna nie odpuszczał. Zamaszyście gestykulował w powietrzu, pożółkłą szmatą, próbując się wyplątać z jego niekorzystnej uwagi. 

Czarnowłosy zagryzł policzek od środka, powstrzymując się od charakterystycznego dla niego prychnięcia. Myślał, że nikogo bardziej od doktorka Augusta bardziej nie znienawidzi, a tu jednak pojawił się ktoś taki. Levi stwierdził, że jeżeli Bard zaraz nie przestanie tyle gadać to całkiem szybko dołączy do tej swojej Meredith. 

— Jesteś gównem. Gdybyś z nią dłużej posiedział to dostrzegłbyś jej dziwactwa. — mruknął oskarżycielskim tonem Kenny, otwierając jedną z podstawionych mu butelek wina. 

Kapitan dla niepoznaki wziął mały łyk wody i odstawił szklankę z powrotem na blat. Mocno pożałował tego, że nie zamówił jakiegoś trunku. Zapomniał już jak zanieczyszczona może być tutaj woda. Skrzywił się na jej miedziany smak, a kolor niemal pobudził jego żołądek do wymiocin. Już szczyny byłyby lepsze.

— No jakie niby dziwactwa? — zapytał brunet, mierząc mężczyznę wzrokiem. 

Ani trochę się go nie bał. Musieli być dobrymi znajomymi. Levi'owi wydawało się nawet że skądś go kojarzy, jednak nie był do końca pewny skąd. 

— Pedantka, ciągle tylko nawijała o jakiejś swojej zmarłej przyjaciółce z dawnej roboty. Olivii, czy chuj wie jeden jak jej tam. W każdym razie cholernie nieprzewidywalna i lekkomyślna. — podsumował, naciskając na zakończenie. 

Nie miał zamiaru się nad tym rozwodzić. To była skończona historia i nie pragnął myśleć nad nią tyle ile tylko było konieczne. To przeszłość i nic więcej. Nie wykonała dla niego roboty, więc nie miał się nią po co przejmować. Sądził, że i tak już dużo dla niej zrobił, a jeżeli miała trochę szczęścia to powinna już sobie sama poradzić. 

— Wiesz ten opis mi trochę kogoś przypomina... — zastanawiał się na głos Bard. 

Kenny wiedział kogo na myśli będzie miał brunet. Miał dość tej konwersacji. Nawet jeżeli fundował mu darmowe alkohole to z całą pewnością nie pozwoli mu na wtrącanie się w jego życie prywatne. Mężczyzna był zbyt rozwiązły, a każda konwersacja z nim prowadziła do wszystkich zakamarków przeszłości. Ciągnął ludzi za język jak nikt w tym mieście. I może robił to tylko nieświadomie, ale to to właśnie czyniło go najlepszym możliwym informatorem. Ackerman nie był jednak, aż tak pijany. 

Wstał gwałtownie od lady, głośno odsuwając wysokie krzesło, które wydało z siebie charakterystyczny dźwięk obijając się o deski. Kufle przewróciły się wylewając całą swoją zawartość na blat, a dużo wyższy od bruneta mężczyzna chwycił go długą ręką za szyję i uniósł do góry. Cisza ponownie zapanowała w pomieszczeniu, a oczy wszystkich skierowały się na dwójkę stojących przy barze mężczyzn. Nawet Levi dyskretnie przekręcił głowę, by móc obserwować to co dzieje się za jego plecami. 

— Jeżeli nie zamkniesz jadaczki przyjacielu, to ci ją zaraz odstrzelę, jasne? — Rozpruwacz zniżył ton i przybliżył twarz do, próbującego złapać oddech mężczyzny. Brunet wyrywał się, próbując stawać na końcach palców i ściskał panicznie rękę trzymającą go w uścisku Kenny'ego. Desperacko przy tym też potakiwał. 

— Jasne. — chrypiał, co chwilę, aż do momentu, gdy Ackerman nie puścił go wolno i ponownie nie wrócił do picia trunków. 

— Cieszę się, że się rozumiemy. — dopowiedział, otwierając jedną z butelek i biorąc kilka łyków prosto z gwinta. 

Nikt nie był przygotowany na taki przebieg wydarzeń. Większość osób liczyła na jakieś spektakularne morderstwo, o którym opowiadało się tygodniami. Mężczyzna jednak nie chciał pchać się ponownie w ucieczki przed Żandarmami. Od dłuższego czasu planował wyniesienie się na powierzchnie na dobre i nie potrzebne mu do tego były tyły. 

Przez chwilę nie działo się kompletnie nic. Wydawało się, że ponownie jak wcześniej lokal wrócił do normy, jednak coś było nie tak. Levi wyczuwał nadejście czegoś złego, miał nieprzyjemne uczucie, które paliło go od środka. Dopił szybko resztki zalegającej w szklance wody, żeby nie wzbudzać kontrowersji. Nie zamierzał jednak w żadnym stopniu się ujawniać. Odstawił szkło w pośpiechu na blacie i zeskoczył z krzesła zmierzając do wyjścia. Miał zamiar kierować się na cmentarz. Logika podpowiadała mu, że skoro rzekoma Olivia zmarła to właśnie tam znajdzie brunetkę. Mogła zasnąć przy jej nagrobku, tak jak jej się to zwykle zdarzało robić w różnych nie przeznaczonych do snu miejscach. I szczerze to miał taką nadzieję, nie przyjmował bowiem do wiadomości, że mogłoby być inaczej. Chociaż czy byłaby tak głupia, by ucinać sobie drzemkę na cmentarzu?

Gdy był przy drzwiach, ktoś cholernie mocno trącił go w bok, wpadając rozpędzony do środka. Czarnowłosy ledwo utrzymał się na nogach, łapiąc się w pośpiechu jednego ze stabilnie stojących w pobliżu stołów. Kobaltowym spojrzeniem wzgardził mężczyzną, który był na tyle nieostrożny by spowodować takie nieporozumienie. Wolał najpierw obadać przeciwnika, niż na dobre wciągnąć się w wir czegoś większego, zbyt lekkomyślnie. 

O dziwo rozpoznawał mężczyznę. To właśnie on był łącznikiem, który przekazywał mu powierzone od Bowman'a misje. Wysoki, około stodziewięćdziesięcio - centymetrowy szatyn, mocno napakowany, pokryty sporą ilością różnych, dość kontrowersyjnych tatuaży. Charakterystyczna blizna, w kształcie litery phi na policzku. Nie pomyliłby go z nikim innym. Tak szpetnych twarzy nigdy się nie zapomina. Był jakoś aż nazbyt podekscytowany.

— Bard do cholery stawiam kolejkę wszystkim tu obecnym! Stało się kurwa! Mamy tą pizde! — krzyknął najgłośniej jak tylko umiał, podnosząc się z klęczków. 

Serce Levi'a zatrzymało się na chwilę, a on sam zamarł w bezruchu, jakby myśląc, że się przesłyszał. Nie mogło być...

— Nie mów mi, że... — zaciął się w w połowie barman, nie wierząc w to co usłyszał. Karma wreszcie ją dopadła. 

— Nina Kastner została unieszkodliwiona. Nie zajebie już żadnego z naszych. Czekamy na szefa, ale jej śmierć to tylko kwestia czasu. — chwalił się podchodząc bliżej baru. Rozsiadł się wygodnie obok Kenny'ego, poklepując go dziarsko po plecach. 

— Nasze chłopaki się już tą dziwką zajmą. Co nie Kenny? Świętujmy! — postawił przed nim kilka butelek trunków i otworzył sobie jedną z nich zębami. 

— Darmowej popijawy się nie odmawia. — mruknął trochę bardziej entuzjastycznie niż wcześniej Rozpruwacz i chwycił jedno ze szkieł, otwierając je sobie w ten sam sposób co siedzący obok mężczyzna. 

Levi nie wytrzymał dłużej. Łącząc ze sobą te wszystkie zatrważające informacje, wybiegł jak najszybciej z lokalu i skręcił w kierunku fabryki tak szybko jak tylko mógł. Żałował w tamtym momencie, że nie miał na sobie manewru. Byłby tam zdecydowanie szybciej. Wyciągnął w międzyczasie jeden z sztyletów, ze swojej wewnętrznej kieszeni i mocno zacisnął go w dłoniach. Był w siedzibie Bowman'a tylko raz. Ten raz jednak wystarczył by kobaltowe tęczówki doskonale zapamiętały do niej drogę. 

Quod medicina aliis, aliis est acre venenum. 

cdn.

*Quod medicina aliis, aliis est acre venenum. — (łac. Co dla jednych jest lekarstwem, dla innych jest straszną trucizną.)

Dedykację przekazuję Ylithin, która  pisze wyjątkowo motywujące mnie komentarze, ale również komentuje dodawane przeze mnie informacje na mojej tablicy. Dziękuję za wsparcie! 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top