#49

"W życiu ma się jeden jedyny cel – należy być świadkiem i rozumieć w miarę możliwości złożona istotę świata, jego piękno, tajemnice , zagadki. Im więcej rozumiesz , im pilniej się przyglądasz , tym większe jest twoje upodobanie do życia i pragnienie spokoju. To wszystko. Reszta to zabawa i gry . Jeśli coś nie bierze korzeni w „kochać" czy „uczyć się" , nie ma żadnych wartości." — Anne Rice — "Sługa kości." 

Czułam przeszywające moje ciało dreszcze, pompujące krew serce, drżenie moich pokonujących mury wysiłku mięśni, ból w klatce piersiowej od zbyt dużych haustów powietrza oraz przede wszystkim ściskającą ścianki żołądka pustkę. Gardło paliło swoją suchością, a w oczach zbierały się łzy. Z każdym kolejnym krokiem czułam jakbym umierała. Jakby najmniejszy kawałeczek mnie samej, ruch za ruchem powstrzymywał się od odpadnięcia. Żyłam, a czułam się jak umierający. Skąd się tu wzięłam? Dokąd zmierzałam? I dlaczego ten dobrze znany mi z miejskich opowieści mężczyzna postanowił mi pomóc? Tak po prostu przechadzając się po tej dziurze, zwrócił uwagę na kogoś takiego jak ja, kto ledwo wypełzł o własnych siłach z zaułka. 

— Gdzie idziemy? — wychrypiałam, mocniej ściskając ciemnowłosego za rękaw płaszcza, na którym pozwolił mi się we wsparciu zawieszać. Spojrzał na mnie z pogardą, jakby zastanawiając się czy jest mi ta wiedza potrzebna. 

Wyglądałam żałośnie. Nie byłoby to jednak na tyle złe, gdybym chociaż znała okoliczności w jakich moje ciało tak zmarniało. Ot co biegłam dopiero z pełną mocą przez las z Hanji uwieszoną na plecach, uciekając przez goniącym nas odmieńcem — pełna siły, pełna wigoru i pełna energii. A tutaj nagle i całkowicie niespodziewanie mój organizm znalazł się na skraju wyniszczenia, pozbawiony praktycznie wszystkiego, czego było mu trzeba.

— Zaraz będziemy. — zbył mnie, wyciągając zza pazuchy metalową piersiówkę, by chwilę potem ją odkręcić i wziąć całkiem spory łyk jakiejś nieznanej mi substancji. Może to była woda, a może  jakiś trunek, jednak to nie to w tamtym momencie było ważne. W moim gardle panowała taka susza, że gdyby nawet była to trucizna wyrwałabym mu ją i wypiła duszkiem, by zaspokoić pragnienie. 

— Czy mogę? — spytałam, świdrując trzymaną przez niego rzecz przenikliwym wzrokiem. To było coś na wzór głuchego błagania. Gdyby mi jej nie dał to przysięgam, że naraziłabym moje słabe mięśnie na walkę o nią. Mężczyzna natomiast okazał się dość wyrozumiały co do tego. 

— Masz. — rzucił mi ją, choć ja ledwo ją złapałam. — Tylko nie wychlej mi wszystkiego. — dodał, obserwując jak nieporadnie próbuje poradzić sobie z korkiem. 

Wydawał się być wetknięty w gwint tak mocno, jak wieczko od słoika, nadające niezaprzeczalną konserwację zamkniętym pod nim produktom. Mój wysiłek wkładany w to dość dobitnie rozśmieszył ciemnowłosego. Nie znęcał się jednak nade mną dłużej, tylko pomógł, z łatwością wyciągając zatyczkę. Podziękowałam mu skinieniem głowy i przyłożyłam piersiówkę do ust, podtrzymując ją obiema rękami — całkiem sporo bowiem ważyła. 

Gorzka ciecz dostała się do moich kubków smakowych, płynąc dalej by nawilżyć spragnione gardło. Mimo, że był to nieznanego mi pochodzenia alkohol, wnikł w krtań jak woda w gąbkę i przyniósł chwilową ulgę. Piłam bez wytchnienia, pogrążając się w tym wspaniałym uczuciu zaspokojenia. Było tak do momentu póki ostatnia kropla trunku nie skapnęła na mój język. Odsunęłam metal od spierzchniętych ust i spojrzałam ze skruchą w kobaltowe tęczówki. Prosił mnie bym nie wypiła wszystkiego, jednak ja nie byłam w stanie się powstrzymać. To tak jakby dać narkomanowi strzykawkę z narkotykiem i kazać mu to sobie wstrzyknąć, ale tylko do połowy. Niemożliwe. 

— Przepraszam. — powiedziałam już trochę głośniej, podając mu piersiówkę. Spojrzał na mnie zdegustowany, chowając ją tam skąd wcześniej wyciągnął i nie odezwał się do mnie więcej ani słowem. Musiałam go tym zirytować.

Moje bose stopy ubrudzone sporą ilością przyklejającego się do skóry błota co chwilę zanurzały się w brudnych kałużach zalegających na ulicy. Dłuższe i poskręcane bardziej niż kiedykolwiek włosy powiewały pod wpływem podziemnego przeciągu, a przydługa grzywka zachodziła na oczy, przesłaniając mi częściowo widok. Było strasznie zimno jak na tę porę roku. Choć tak w zasadzie nawet do końca nie wiedziałam ile tak spałam. Pewnie nie dłużej niż tydzień, gdyż nie wyżyłabym bez pożywienia dłużej. Chociaż nie wiem, jakby się tak zastanowić mięśnie nie zanikają w tak szybkim tępie. Było to dla mnie zagwozdką. 

Rozglądałam się wkoło, lustrując znajome moim oczom, zniszczone i pokryte mchem budynki, po których niegdyś skakałam, rozkoszując się względną wolnością. Choć była to mroczniejsza część mojego życia to cieszyłam się z niej. Odbierałam innym życia dla własnej korzyści, dla własnego przetrwania i dla zawsze wspierającej mnie Olivii. Gdy początkowo miałam z tego powodu wyrzuty, tak z czasem, kiedy moja psychika się do tego przyzwyczaiła, stało się to dla mnie jak jakaś pieprzona rutyna. Z pewnością nie byłam dobrym człowiekiem. Teraz starałam się tylko zakrywać i usprawiedliwiać moje zło. 

— Jesteśmy. — oznajmił mi w pewnym momencie, gdy stanęliśmy przed jednym z dobrze znanych mi barów. Ukradłam stąd swego czasu całkiem sporą działkę towaru dla zleceniodawcy. Zapewniło nam to łóżka w celi przez co nareszcie mogłyśmy się wyspać. Bałam się, że barman w środku mnie rozpozna. Ackerman nie patyczkował się z ukrywaniem — a wręcz przeciwnie — wszedł do środka jakby ten lokal należał do niego. 

— Hejka Bard! Jak leci stary?! Dalej jesteś z tą starą prukwą Merdith?! — krzyczał, ciągnąc mnie ze sobą do baru. Bardzo dobrze znałam tego barmana. To on był świadkiem mojego wyczynu. Ze stresu bardziej zakryłam swoją twarz włosami. Miałam nadzieję, że mnie nie zauważy. 

— Kenny! Siadaj! No wiesz życie jak życie, nie oszczędza. Żonce zeszłego miesiąca się umarło, a cały interes spadł na mnie. Co począć. — skwitował, wycierając dokładnie jeden z kufli, jakąś pożółkłą szmatką. Skrzywiłam się. Jak to czyścić brud, brudnym?

— Ach szkoda. Nawet niezła była. — odpowiedział mu na to mężczyzna, ściągając z głowy kapelusz i kładąc go ostentacyjnie na blacie. Musiałam to przyznać — ta wymiana zdań była mocno dla mnie niekomfortowa. Czy to tak powinno mówić się o martwych bliskich?

— To co zwykle? — spytał, ignorując jego lekko nie na miejscu uwagę. Zdążył wyciągnąć już z pod lady dwie sporej wielkości butelki, prawdopodobnie z winem. Pragnienie pojawiło się znowu i gdyby nie odrobina mojej silnej woli to z pewnością zwróciłabym na niego swoją uwagę, wyciągając po szkło dłoń. Ja po prostu nie chciałam ryzykować, nie będąc w tym stanie móc się obronić. 

— Ta. — mruknął, wyciągając swoją wielką rękę po pierwszą z nich. Zacisnęłam swoje drobne dłonie na dalej dzierżonej w nich połaci materiału płaszcza. Chowałam się za Rozpruwaczem niczym dziecko, którym wcale już nie byłam. Nie powinnam się tak zachowywać. Nie powinnam była tutaj też w ogóle trafić. A jednak tutaj byłam. Ledwo stałam, chwiejąc się na boki, jednak wciąż istniałam, broniąc zawzięcie swojego życia. 

— Czekaj, czekaj. Czy ja cię skądś nie kojarzę? — spytał barman, skupiając uwagę swoich bursztynowych tęczówek na mojej wycofanej personie. Dłonie zaczęły mi się pocić, a tętno diametralnie przyśpieszyło. Nie mógł mnie pamiętać. Przecież gdy go okradałam byłam jeszcze dzieckiem — nastoletnią, niedoświadczoną gówniarą. Zagryzłam policzek od środka, skupiając swój wzrok na czubkach moich ubrudzonych stóp. Musiałam się odezwać, a jak najmniejsza pomyłka w tamtym momencie nie wchodziła w grę. 

 — Znalazłem tego gówniarza na ulicy. Nie powinno cię dziwić, że go kojarzysz. Pełno kręci się tutaj takich. — podsumował Kenny, ratując mnie nieświadomie z opresji. Dziękowałam mu za to w duchu, całkowicie nie miejąc pojęcia jakim cudem mam się mu później za to wszystko odwdzięczyć. Nie zabrał mnie przecież z ulicy tylko dla własnej zachcianki, nieprawdaż? 

— Moment Kenny. A czy ty kiedyś już nie bywałeś tutaj z innym dzieciakiem? Jak mu tam było... Levi? — zapytał napełniając jeden z kufli, klarownym i całkiem dobrej jakości piwem. Wstrzymałam oddech. 

Levi? Czy chodzi o tego Levi'a? O Kapitana Levi'a? On też stąd pochodził. On też tutaj kiedyś mieszkał. W dodatku on też nazywa się Ackerman. Czy jest on z Rozpruwaczem w jakiś sposób spokrewniony? A może to tylko zwykła zbieżność nazwisk? W mojej głowie pojawiało się mnóstwo pytań, na które nie byłam sobie przy tej ilości informacji odpowiedzieć. Spoważniałam, powracając do rzeczywistości, by zorientować się, że rudzielec za ladą podał mi szklankę zabarwionej na żółty kolor wody. Tak czy siak była ona czystsza niż ta, którą piłam tutaj jeszcze kilka miesięcy temu. Jak widać Kenny zabrał mnie w dość prestiżowe jak na tutejsze wymogi miejsce. 

— Dziękuję. — odkaszlnęłam, chwytając oburącz szklankę. Zachowałam się niemal w identyczny sposób jak z piersiówką Kenny'ego, opróżniając naczynie najszybciej jak mogłam. Dziwny posmak w ustach nie był przyjemny, ale przełknęłam szybko ślinę, by się go jakoś pozbyć. Ten moment znacząco przypomniał mi gdzie się właśnie znajduję. 

— Jakieś nowe ploteczki, o których warto wiedzieć? — spytał kobaltowooki, pozbywając się korka z pierwszej z butelek. 

Wydawał się w tym momencie wyjątkowo tajemniczy. Podpuchnięte oczy i zalegające pod nimi zmarszczki odstraszały większość ludzi, a wiodący zapach alkoholu wiele o nim świadczył. Ten mężczyzna jednak wydawał się patrzeć na świat w całkiem odmienny sposób niż inni. Wiedziałam to — on też tego doświadczył. Czegoś podobnego co ja, czegoś co było ukryte w naszej podziurawionej od losu duszy. Doświadczył zła świata, któremu odważył się stawić czoła. 

— Podobno jakaś gruba akcja na powierzchni. Strajki czy coś... — Bard zatrzymał się na chwilę, jakby próbował dobrać odpowiednie do myśli słowa. Ostatecznie jednak zdecydował się porzucić tą myśl i przejść do setna. 

— Zamknęli wszystkie wyjścia, więc wygląda na to, że trochę tu sobie posiedzimy. — skwitował, podsuwając Ackermanowi kolejną z butelek. 

Ciemnowłosy pił trunek w ciszy, analizując zasłyszane fakty. Musiało go to nieźle zdziwić. Nie tylko z resztą jego — mnie również. Skoro droga na górę była zamknięta to jakim cudem ja się tutaj znalazłam? I jakim cudem znów stąd wyjdę? Ostatnim razem nie było wcale tak łatwo. Musiałam bowiem zabić paru strzegących bramy Żandarmów. Czy było jakieś rozwiązanie bez potrzeby pozbawiania kogoś życia?

Nagłe odsunięcie krzesła wybudziło mnie z zamyślenia. Kenny wstał, chwytając ostatnią z butelek i po prostu zaczął kierować się do wyjścia. Byłam zaskoczona. Nie zamierzał płacić? A rudzielec nie zamierzał się o nic upominać? Czyżby nawet sprawiedliwość zatarła się w tym brudnym mieście?

— Co się tam guzdrzesz! — krzyknął w moją stronę, nawet się nie odwracając. Zgarnęłam szybko jego kapelusz i na tyle szybko na ile pozwoliły mi nogi, dogoniłam mężczyznę. Nigdy jeszcze na swojej drodze nie spotkałam kogoś aż tak tajemniczego. W tak krótkim czasie zbombardowano mnie taką dawką informacji i niedomówień, że nie byłam w stanie praktycznie niczego połączyć ze sobą. To było straszne uczucie. Ciążyło w trzewiach, ukrywając się za fizycznym głodem. 

— A teraz gdzie idziemy? — spytałam, miejąc nadzieję, że tym razem mi odpowie i nie będę musiała przeżywać żadnych niespodzianek. Uwiesiłam się ponownie bez jawnej zgody na jego rękawie, pomagając pokonywać moim stopom duże odległości. Zmierzał tym razem w przeciwnym kierunku, niż przedtem — na północ. To właśnie w tamtych okolicach mieściły się niegdyś moje więzienie. 

— Do domu. — odpowiedział. Skrzywiłam się na to stwierdzenie. 

Kiedyś nazwałabym tym słowem miejsce, gdzie w dzieciństwie wspólnie z matką haftowałam obrusy, firanki  i skarpety. Teraz jednak uważam za nie korpus i wiecznie zaskakującą mnie Hanji oraz innych. Czy naprawdę był to mój dom? Co mogło być domem dla Kenny'ego? Dom to przecież coś więcej niż miejsce. Dom to ludzie, których kochasz zgromadzeni wspólnie. Chociaż, może za bardzo się nad tym wszystkim rozwodziłam?

Po jakimś czasie przed oczami mignęła mi jedna ze znajomych fabryk, która zapewniała tutejszej florze i faunie jedne z najgorszych warunków do życia. Było to jedyne legalne źródło pracy tutaj, jednak na tyle niebezpieczne, że niewielu ludzi podejmowało się tego zajęcia. Większość stawiała bardziej na kradzieże, rabunki i morderstwa, a tylko ślepi marzyciele podejmowali się swoich zajęć, z których ostatecznie rezygnowali. Zatrzymaliśmy się przed jednym z hosteli, który robił też częściowo za burdel. Był to podwójny wynajem z tego co zdążyłam stwierdzić. 

— Doczekałaś się gówniaro. — zaśmiał się pod nosem, otwierając na oścież drzwi klatki. 

Od razu uderzył mnie odpychający odór papierosów i alkoholu, a śmiechy i muzyka zagłuszyły myśli. Tu było okropnie. Nienawidziłam tego miejsca tak bardzo. Nienawidziłam Podziemi tak bardzo. Ciągnęłam za nim stopy, przerzucając wzrok z jednej obdartej ściany na drugą, męczeńsko zmuszałam się do wysiłku, wchodząc po schodach, by ostatecznie dostać się do najwyżej położonego mieszkania. Mężczyzna wyciągnął ze swojego płaszcza średniej wielkości klucz i włożył do zamka, przekręcając nim dwa razy. Panowała tutaj trochę lżejsza atmosfera niż na dole. Śmierdziało też jakby mniej. 

Wprowadził mnie do środka sadzając na całkiem dużym i starym, skórzanym fotelu. Mieszkanie nie było duże, co prawda zaniedbane, ale nie do tego stopnia co korytarze. Dało się tutaj wytrzymać. Salonik był połączony z drobną kuchnią, a z stojącej naprzeciwko mnie ściany wysunięte było składane łóżko. Typowa męska kawalerka, która mogła służyć za godną ostoję w tym miejscu. Nie było kolorowo, ale dało się wytrzymać. Mężczyzna usiadł na pościeli i ustawił trunki na niewielkim, podniszczonym przez czas stoliku. Odpalił sobie fajkę i zaciągnął się nią, patrząc na mnie kątem oka w całkowitej ciszy. Czułam się nieswojo. Byłam wyobcowana i całkowicie bezradna. Co zamierzał ze mną zrobić?

— Słuchaj ty. Jak ci na imię? — mruknął w końcu, wypalając już połowę peta trzymanego w tej chwili między palcami jego prawej dłoni. Nie owijał w bawełnę, nie pytał też o nic dziwnego. Ja jednak czułam się dziwnie. Jakbym była w tamtym momencie najbardziej prześwietlaną osobą w całym świecie. Jakby jego kobaltowe tęczówki chciały wyciągnąć moją duszę ze zniszczonego ciała i zabrać ją ze sobą. 

— Nina. — mruknęłam cicho, zaciskając moje drobne dłonie w piąstki. W mieszkaniu było cieplej niż na dworze, jednak nadal dla mnie nie wystarczająco, przez co na ramionach pojawiła mi się gęsia skórka. 

— Nazwisko? — dopytywał bardziej zirytowany, jakby samo zadanie wcześniejszego pytania nie zmusiło mnie do wyjawienia pełnej karty osobowości. 

— Kastner. — odpowiedziałam mu w ten sam sposób co wcześniej. Zaśmiał się cicho pod nosem, gasząc papierosa na stoliku i pozostawiając go w ten sposób samego sobie. Zmarszczyłam brwi. O co mu chodziło?

— Słyszałem o tobie. — zaczął w końcu, zabierając się za jedną z przyniesionych ze sobą butelek. Wyciągnął zza pazuchy znajomą mi piersiówkę, po czym zaczął sprawnie ją napełniać. 

— Skakałaś po dachach jak jakaś małpa. — podniósł głos spoglądając na mnie z pod przykrycia kapelusza. Nie odezwałam się. To było dziwne...

— Co się stało gówniaro, że tak skończyłaś? — zapytał, kończąc rozpoczętą czynność. Wątpiłam, że go to interesowało. Pytał pewnie ze względu na grzeczność. O ile ktoś taki jak on wiedział co to grzeczność...

— Tak w zasadzie to nie pamiętam co się ze mną działo. — postanowiłam powiedzieć mu prawdę. Zrobiłam to ze smutkiem i całkowicie nieświadomie, jednak Rozpruwacz tak jak na człowieka dość niebezpiecznego przystało, okazał się brać wszystkie czynniki — zarówno zachowania jak i mowy — za wyjątkowo ważne. Zaczynałam dygotać. 

— Ty w ogóle wiesz jaki mamy rok? — dodał prześmiewczo, aby trochę przeciąć ciążącą między nami atmosferę. Moja mina jednak była tęga, a twarz nie śmiała się, zostając powstrzymaną przez sumienie. To nie było śmieszne, tylko straszne. Dostrzegając moje zmieszanie prychnął i przejechał ręką po głowie, jak gdyby chciał poprawić swoje idealnie wystylizowane włosy. 

— Nie rób sobie jaj. — zironizował pod nosem, wstając i kierując się w stronę kuchni. Czujnie go obserwowałam. Czy zamierzał mnie tu zabić?

— Późny sierpień bieżącego roku. — powiedział do mnie nieco głośniej, próbując wygrzebać coś z szafek, które miały już parę dobrych stuleci. Szerzej otworzyłam oczy. 

Gdzie się podział miesiąc z mojego życia? Przez te ponad trzydzieści dni byłam miotana przez los w stanie nieświadomości. W dodatku przeniosło mnie o ładne parę kilometrów, bo z terenów za murami znalazłam się w samym ich centrum i to pod ziemią. Czy to było realne? Czy może tylko naprawdę śniłam o tych wspaniałych rzeczach i nigdy nie udało mi się stąd wyjść? Nie chciałam w to wierzyć. Nie mogłam przecież wymarzyć sobie lepszej przyjaciółki od Hanji, lepszych znajomych od Mikasy, Armina, Jeana, Erena, Sashy, Connie'go, Mii. Nie mogłam wymyślić sobie tych wszystkich rozmów z Kapitanem Levi'em. Nie mogłam, prawda?!

Moim ciałem wstrząsnął nieprzyjemny dreszcz, a ramiona zaczęły niekontrolowanie drżeć. Byłam rozbita fizycznie, jednak teraz dobito mnie dodatkowo psychicznie. Skoro nigdy stąd nie wyszłam to znaczy, że nie udało mi się spotkać też rodziców. Może nie potraktowaliby mnie jak śmiecia. Może jeszcze wszystko mogłam naprawić. Może mogłam zacząć to wszystko od nowa? Mogłam przecież zawsze się wzmocnić, rozkręcić nową działalność i po pewnym czasie zdobyć obywatelstwo. To nie mogło być takie trudne! Dałabym sobie radę. Muszę tylko skołować trochę gotówki i znaleźć sojusznika. Właśnie sojusznik...

Przede mną postawiony został talerzyk z paroma kromkami suchego chleba i filiżanka z uwielbianą przeze mnie czarną herbatą. Spojrzałam na Ackermana, który w dalszym ciągu nie przestawał mierzyć mnie swoim chłodnym wzrokiem. Było w nim coś z szaleńca. Coś niebezpiecznego, coś nieprzewidywalnego i coś co sprawiało, że byłbyś mu w stanie zaufać w razie konieczności. Całkiem znajome uczucie...jak ze snu... 

— Dziękuję. — odparłam, chwytając w dłonie sczerstwiałe pieczywo. Twarde było na tyle by można połamać sobie na nim zęby, jednak każde jedzenie to dobre jedzenie w tym momencie. Nie mogłam wybrzydzać, gdy ktoś był dla mnie tak wyrozumiały. Nie odpowiedział mi, a usiadł tylko we wcześniejszym miejscu. 

— Dlaczego mnie uratowałeś? — spytałam w pewnym momencie, zbierając w sobie odwagę. Myśl ta dręczyła mnie odkąd tylko mężczyzna pochylił się nade mną na ulicy. Skoro nie wiedział kim wtedy byłam to dlaczego mimo to mnie ze sobą wziął? Popijałam powoli herbatę, próbując przełknąć z jej pomocą suchy posiłek. Mało brakowało, a zaczęłabym się dusić. Siedział w ciszy wyglądając za jedyne znajdujące się w pomieszczeniu okno. 

— Przypominałaś mi kogoś i nie mogłem tak tego zostawić. — odezwał się po chwili ciszy. Kogoś przypominałam? Niby kogo? Kto mógł być kiedyś tak samo żałosny jak ja w tamtym momencie w zaułku? Może i przestawało mi na czymś zależeć, ale kto nie straciłby wiarę w tamtej właśnie chwili. Czy dalej tak wyglądam? Czy dalej mam w oczach tą widzianą w lustrze pustkę?

— Kogo? — dopytałam automatycznie. Nie byłam już tak skrępowana obecnością Ackermana, jak na samym początku. Zaczęłam się do niego przyzwyczajać. 

— Nie musisz tego wiedzieć. —rozkazał stanowczo. Jego głos był niepodważalny, stosunek chłodny, a uczucia chodź do odczytania to nie do przewidzenia. Naprawdę intrygujący typ...

— Co zamierzasz ze mną zrobić? — usta mi się nie zamykały. Odkąd mój mózg otrzymał potrzebną mu dawkę energii w postaci niewielkiego posiłku, wydawał się znacznie lepiej działać. 

— To wszystko zależy od tego co ty możesz mi zaoferować, poza tą marną białą, szpitalną szmatą. — odparł zdegustowany, ponownie mierząc mnie wzrokiem od dołu do góry. Nie zrozumiałam go. O co mu chodziło? Postanowiłam wystawić na piedestał swoje możliwości. Może moją godność da się jeszcze jakoś wyratować?

— Podobno widziałeś mnie w akcji. Może teraz nie jestem w pełni sił, ale umiem zabijać. Mogę być też całkiem dobrym wabikiem. Oferuję ci swoje usługi. — wyłożyłam swoje karty. 

I tak nie miałam już nic do stracenia. Nawet jeżeli to wszystko nie było snem to schody były zamknięte, więc żadne z moich przyjaciół nie miało możliwości dostania się tutaj przez bardzo długi czas, a możliwe że w ogóle. Kto przejmował się takim marnym, podrzędnym żołnierzem jak ja? Tylu ich przecież ginęło na wyprawach, więc byłabym jak tylko mały nic nie znaczący okruch w piaskownicy trupów. 

— Całkiem ciekawa z ciebie osóbka, lecz nie zrozum mnie źle, ale aktualnie wyglądasz gorzej niż gówno. — skwitował, popijając alkohol prosto z gwinta. Zacisnęłam zęby. Nie mógł mi przecież dać nadziei i w jednej chwili boleśnie ją odebrać. To nieludzkie! W tamtym momencie zapomniałam jednak, że Kenny Ackerman nie jest już człowiekiem. To szatan w ludzkiej skórze, skurczybyk, któremu udawało się uciec i mordować bez najmniejszych konsekwencji. Czy naprawdę próbowałam dostać się na pozycję jego wspólnika?

— Szybko się odbuduję. — zarzekłam się, wiedząc, że po tygodniu będę już pewnie w stanie biegać, o walce nie wspominając. Co racja siłowo nie mam szans, a jedynie co mnie ratuje to zwinność, jednak będę mogła mieć swoją szansę. Byłam zmobilizowana. Chciałam przetrwać. 

— A ludzie od Bowman'a? Czyżbyś zapomniała o swojej starej tożsamości? I tak cudem jest to, że nikt cię przed natknięciem na mnie nie zarżnął jak świni. Masz sporo szczęścia w nieszczęściu. — podsumował, wyliczając sobie na palcach niebezpieczeństwa, jakie tu na mnie czekały. I miał kurwa cholerną rację. Zabiłam szefa mafii, więc jego pieski powinny mnie poszukiwać by dokonać zemsty. Życie postanowiło widocznie jeszcze trochę mnie pomęczyć, gdyż jak to określił Kenny — "nie zarżnęli mnie jak świni". Cóż za uśmiech od losu, no proszę...

— Zmienię tożsamość, zmienię wygląd, zmienię wszystko co potrzebne. Nie poznają mnie. —powiedziałam stanowczo. Nie mogłam dopuścić do tego by ktoś tak wartościowy jak Rozpruwacz mnie teraz porzucił. Samotnie nie miałam w tym mieście szans. Musiałam go do siebie przekonać za wszelką cenę. 

— No dobrze, ale nawet jeśli to co wtedy? Co ja będę z tego miał? — spytał, łapiąc się na haczyk. Wyciągnął zza pasa sporej ilości nóż. Miał lekko zakrzywioną końcówkę, przez co wydawał się o wiele bardziej zabójczy. Przełknęłam ślinę, gdy z finezyjną łatwością wbił go w znajdujące się przed nami drewno. Musiał być z nim naprawdę dobrze obyty, a pokazując mi, że go ma odkrył swoje karty. Już go prawie przekonałam. 

— Stanę się twoim niezawodnym sługą na każdy rozkaz. — skazałam siebie na posłuszeństwo ponad wszystko. Tym razem przynajmniej miałam wybór. Mogłam wybrać śmierć albo życie. Nikt mnie nie porwał, nikt mi niczego nie kazał. To ja sama zdecydowałam oddać się w jego ogromne ręce splamione ludzką krwią. Niedługo i mnie samą pobrudzą...

— Skołuje ci na przyszły tydzień ciuchy, perukę i jakieś kosmetyki. Na razie musisz wytrzymać w tym. — zadecydował, akceptując widocznie naszą umowę. 

Uśmiechnęłam się do niego smutno. Zachowywał się jak strzegący sierot bohater Podziemia, z tą tylko różnicą, że wykorzystywał te czyste duszyczki do swoich własnych przyziemnych celów. Dawał im wybór pomiędzy życiem, a śmiercią. Dlaczego mimo cierpienia, wciąż chcieliśmy walczyć? Dlaczego chcieliśmy przetrwać? Bo byliśmy szaleńcami, podążającymi za swoimi chorymi ideałami. Jakie więc ideały miałam ja? Nie wiedziałam, jednak dopóki ich nie odkryje, będę trzymać się życia na tyle mocno na ile będzie mi to dane. 

Czas leciał mi wyjątkowo szybko. Od momentu przyjścia tutaj, ani razu nie wyszłam na zewnątrz. Każdego dnia mój wygląd poprawiał się, a specjalnie dopasowane ćwiczenia pomagały słabym mięśniom. Potrzebowałam dużej ilości białka i choć Ackerman bardzo starał się, by mi je zapewnić na dużo się to jednak nie zdało. Tylko trzy razy miałam zaszczyt zasmakować robioną przez jego zdolne ręce jajecznicę. To był zdecydowanie smak dla którego warto było umierać. 

Poznałam przez ten czas ciemnowłosego. Nie różnił się zbytnio od innych znanych mi Ackermanów. Zimny, wyrachowany, pewny siebie i przede wszystkim tajemniczy. Nie lubił mówić o tym, o czym nie trzeba było wiedzieć. Wolał zatrzymać najpotrzebniejsze informacje dla siebie, jakby bojąc się, że je komuś zdradzę. Jego dość nietypowy styl wypowiedzi poprawiał mi humor, a obrazowanie dość dosadnie tego co o mnie myśli tylko pomagało nam się zrozumieć. Rozpruwacz grał ludzkiego, choć wewnątrz z pewnością siedział w nim dobry skurczybyk. Już po tak krótkim czasie i jego nawykach zdążyłam go rozszyfrować. Nabierałam w tym wprawy. 

W takim też tępie i monotonności doczekałam czwartku. Tamtego też dnia Kenny wszedł do mieszkania wyjątkowo roztargniony, jakby chwilę temu przed kimś uciekał. Twarz miał zaczerwienioną, włosy rozburzone, a jego charakterystyczny kapelusz gdzieś zniknął. W prawej dłoni trzymał pistolet, w drugiej zaś torbę z nieznaną mi zawartością. Podeszłam do niego z zaciekawieniem lustrując jego sylwetkę. Był ubrudzony. 

— Co się stało? — spytałam, gdy w miarę uspokoił swój oddech. Z jego oczu raziła dzikość, a na usta wręcz pchały się przekleństwa. 

— Załatwiłem ci przebranie. Zatrzymała mnie dwójka Żandarmów, ale spokojnie, oni raczej już się nie odezwą. — odpowiedział mi, wymijając i idąc prosto na pamiętny mi fotel. Pakunek rzucił ostentacyjnie na blat stolika, a sam wyłożył na nim zaraz potem nogi. Zmarszczyłam brwi. Nie pasowało mi to. Dosłownie chwilę temu tam sprzątałam, a on teraz zamierzał kłaść na tym swoje ubłocone buciory?!

— Nie musiałeś nikogo zabijać. — podsumowałam, podchodząc do niego i biorąc do rąk zawiniątko. Domyślałam się co było w środku. 

— Nie musiałem. — przyznał. — Ale tak było zabawniej. — dodał uśmiechając się w moim kierunku. Ani trochę mnie to nie śmieszyło, jednak, żeby tutaj zostać musiałam zachowywać pozory pełnej wiary w jego czyny. Dlatego też odwzajemniłam uśmiech, kiwając głową na gest zrozumienia. 

— Masz już dla mnie jakieś bojowe zadanie? — zapytałam, zastanawiając się czy przebieranie w tej chwili będzie stosowne. Mężczyzna automatycznie się spiął i spojrzał na mnie z pod byka. Stał się cholernie poważny, a to oznaczało tylko jedno — on już od dawna je miał. 

— Za tydzień w fabryce będzie całkiem spory przelew gotówki. Na tyle spory, że wielu z naszej branży planuje się tam dostać. My musimy być tylko pierwsi, rozumiesz? — wyjaśnił mi. Szerzej otworzyłam oczy. To właśnie w piwnicach umieszczonych pod fabryką mnie przetrzymywano. To właśnie tam zostawiłam Oliwię i uciekłam jak tchórz. To właśnie tam miała odbyć się moja nowa misja i rozpoczęcie nowej drogi. Czy to było dobre miejsce? Czy mogłam się zgodzić? Nie miałam wyjścia. 

— Dobra. — odparłam, wyciągając z worka czarny, skórzany komplet. Był dosyć wyzywający. Nigdy bym czegoś takiego nie ubrała. Peruka była tego samego koloru, długością sięgając mi aż do pasa. Mężczyzna idealnie się spisał. Nigdy bym czegoś takiego nie wybrała. To było kompletnie odmienne od mojego stylu. 

— Krwawa Mary. — wypalił nagle, odrywając mnie od analizy przyniesionych na niego rzeczy. Poprawiłam włosy i spojrzałam na niego pytająco, nie miejąc pojęcia o co dokładnie może mu chodzić. 

— To twoje nowe imię. — wytłumaczył, gdy dostrzegł mój zdezorientowany wzrok. Nie miałam nic przeciwko. Choć brzmiało to jak kiepskiego rodzaju drink to nie było też takie złe. Mogło być. Skinęłam głową na zgodę, po czym wyciągnęłam z torby najbardziej interesującą rzecz — buty. 

Codzienne treningi w dość małym pomieszczeniu nie były dla mnie tak wyczerpujące i rozwojowe jak te w korpusie. Moje ciało odnawiało się dużo wolniej niż powinno. Jeszcze dużo czasu zleci nim będę mogła skakać tak wysoko jak dawniej. Było to dla mnie wyjątkowo smutne i rujnujące co zdanie sobie sprawy, że to co było nie jest już w stanie do nas wrócić. Ważny dla mnie dzień zbliżał się  jednak wielkimi krokami i ani się obejrzałam, a Ackerman tłumaczył mi dokładny plan działania. Musiałam to przyznać — chłop miał łeb na karku. Dość sprytnie to wszystko ukartował. 

Jako, że wóz miał przyjechać z powierzchni, odbyć sprawdzenie przy schodach, a następnie zostać sprawdzona przez pracujących w placówce przeszkolonych do tego ludzi, musieliśmy założyć różne przypadki. To był jedyny taki napływ gotówki od dłuższego czasu, więc wiele osób nie mogło tej okazji zmarnować — wśród nich znajdowaliśmy się również my. Kenny założył, że ci mniej znani przestępcy nie będą chcieli ryzykować i zaatakują transport już na samym początku, by nie musieć mierzyć się trudniejszymi przeciwnikami. Wezmą to co ich i się ulotnią, nie chcąc narażać się służbom. Ot takie ciche rabusie. Przy samej fabryce było już za to zbyt niebezpiecznie by próbować cokolwiek zgarnąć. Groziła nam tam śmierć. Trzeba było obejść to wszystko sposobem, a najlepszym dla nas momentem okazało się zaatakowanie wozu tuż po odejściu tych wcześniejszych. Naszym okresem czasu był moment przejściowy. Dokładnie pomiędzy fabryką, a schodami, gdzie nikt nie mógł nas już powstrzymać. Była to dobra opcja. 

Już od bardzo dawna nie byłam na tego rodzaju wypadzie. Odzwyczaiłam się trochę od misji, będąc przyzwyczajona do analitycznego umysłu Olivii, teraz musiałam ufać w ten sam właśnie sposób Ackermanowi. Musiałam zawierzyć mu życie miejąc nadzieję, że mnie z tym wszystkim nagle nie zostawi. Przyjaciółka była gotowa oddać za mnie życie, on jednak nie był do tego zdolny. Musiałam o tym pamiętać. 

Ten ranek był inny. Stres od samego rana gościł w moim żołądku, ledwo pozwalając mi cokolwiek wrzucić na ruszt. Oczy miałam podpuchnięte od braku snu, a blada od dostępu do światła skóra raziła moje błękitne tęczówki. Nie wyglądałam jak ktoś zdrowy. Wyglądałam jak trup. Wciągnęłam na siebie, przylegające do ciała spodnie i równie opinającą biust bluzkę. Na barki zarzuciłam czarną ramoneskę, a na nogi wsunęłam ciemne trapery. Gdybym tylko chciała — mogłam zniknąć w ciemności. Jedynie co pozostało mi do pełnej charakteryzacji to ciemne włosy, które musiałam odpowiednio przymocować. Nigdy szczerze nie byłam w takich rzeczach dobra, jednak robota to robota i musiałam ją wykonać. Po wszystkim spojrzałam na swoje odbicie w lustrze. Byłam zupełnie kimś innym, kimś odmiennym od tej dawnej mnie. Nie chciałam taką być. Zacisnęłam zęby. 

— I jak tam dziecino? — przez drzwi łazienki usłyszałam stłumiony głos Ackermana, który zniecierpliwiony dobijał się do łazienki. Przekręciłam zamek, wychodząc i obserwując go kątem oka. 

— Uhu, całkiem nieźle. — skomentował, skanując moje ciało. To była czysta gra aktorska. Całe moje zachowanie, cały udawany, pełen pewności chód, mój uśmiech. To wszystko było tylko dobrą iluzją mącącą oczy. 

— Nie fascynuj się tak staruszku. — odgryzłam się. Stare nawyki na powrót zaczynały do mnie wracać. Słownictwo, wyuczone zachowanie... Rozpruwacz się oburzył, jednak postanowił nic z tym nie robić, myśląc, że zapewne zbyt dobrze wczułam się w rolę. Miał w tym trochę racji... 

Wyciągnął w moim kierunku dłoń, w której znajdował się niewielki drobiazg. Był podobny do tego, który przytachała ze sobą Zoe, by przygotować mnie do ogniska. Nie pomyliłabym go z żadnym innym ustrojstwem. Najprawdziwsza czerwona jak krew szminka. To właśnie ona miała być dopełnieniem mojego stylu. Krwawa Mary musiała mieć przecież krwawy uśmiech, nieprawdaż? Zgarnęłam rzecz czym prędzej z jego dłoni, po czym na szybko z pomocą lustra zaaplikowałam ją na usta. Nie było tak źle. Uwidocznił się przez to mój w miarę możliwości biały uśmiech. Mogłam teraz nawet próbować grać psychopatkę, gdybym tylko zapragnęła. 

— Już czas. — ponaglił mnie, sprawdzając godzinę na swoim przenośnym, kieszonkowym zegarku. Musieliśmy się znaleźć na odpowiednim budynku, w odpowiednim punkcie, punktualnie. Inaczej wszystko by się posypało. Zagryzłam policzek od środka, kiwając na jego słowa głową, po czym chwilę później ruszyłam za ciemnowłosym pozostawiając za plecami to wszystko co tutaj było. 

Parę minut później siedziałam na jednym z dachów przypatrując się obecnej sytuacji. Ackerman był ode mnie oddalony o jakiś kawałek, by w razie niepowodzenia stosownie zareagować. Co u niego pewnie oznaczało; wejdę w to gówno, albo spierdalam. Tak czy siak nie było zbyt kolorowo. To ja miałam być pierwszą linią ataku. Ja w pierwszej kolejności miałam dostać się na wóz i obezwładnić strażników, by potem Rozpruwacz pomógł mi w przenoszeniu gotówki. Sama tego chciałam. Jak miał możliwość wysługiwania się poplecznikiem to to robił, nie bacząc pewnie nawet zbyt mocno na jego życie. Mogłam się tego po nim spodziewać, jednak sama tego też chciałam. Zgodziłam się na to wykładając moją ofertę na stół. 

W momencie gdy usłyszałam charakterystyczny odgłos końskich kopyt, do moich płuc nabrałam większą ilość tlenu, a we krwi pojawiła się wydzielana przed nadnercza adrenalina. Pobudziło mnie to i wyostrzyło większość zmysłów. To był czas. Chwyciłam za przymocowane do paska naboje i napełniłam magazynki. To już zaraz. Zaraz będę musiała skoczyć. Zaraz narażę się świadomie na śmierć. Nie spieprz tego Nina!

Widziałam zbliżający się powóz, widziałam ustalone między nami znaki od Rozpruwacza. Przez sekundę widziałam dosłownie wszystko. Wzięłam głębszy wdech, wyobrażając sobie w mojej głowie ten skok i policzyłam do dziesięciu, odbezpieczając bronie. To był szybki wyskok. Szybka akcja. Nie spodziewaliśmy się jednak, że ktoś wpadnie również na to samo co my. Wraz ze mną na wozie znalazła się nieznajoma mi osoba z tego półświatka. Zacisnęłam zęby i z zimną krwią strzeliłam prosto w głowę woźnicy, który wywracając się na bok uszkodził przestawkę w łączeniu i wóz przechylił się na bok, gubiąc jedno z kół. Zachwiałam się lekko. Cały plan poszedł się pieprzyć. Nie miałam wyrzutów sumienia. Zrobiłam to po prostu i już. Nie było odwrotu. Przeklęłam w duchu. 

Spojrzałam na jeden z dachów, licząc na wsparcie od Kenny'ego, jego jednak na nim nie było. Było tak jak się spodziewałam. Postanowił mnie skurczybyk na pastwę losu zostawić. Miałam radzić sobie sama, miałam sama walczyć o swoją przyszłość. Jakby się nad tym zastanowić to mężczyzna od dłuższego czasu nawet coś podobnego powtarzał. Do jasnej cholery! Od początku to planował! 

Na chwilę straciłam czujność, czując jak ktoś dość mocno ciągnie za moją na wpół przymocowaną perukę. Warknęłam, próbując podciąć od tyłu jego nogi, jednak ten skurczybyk podskoczył. Nie znałam go. Miał maskę na twarzy i był dość postawny, jednak postanowił się nie poddawać. Nie miałam siły by z nim walczyć. 

Konie wciągnęły wóz na bardziej błotnisty teren, po którym drewniane koła zaczęły się ślizgać. Robiło się coraz bardziej nieprzyjemnie. Zmierzaliśmy w kierunku głównej uliczki. Moją ostatnią deską ratunku, było zabicie mężczyzny i ucieczka z częścią gotówki, tak by żaden z żołnierzy mnie nie zauważył tu i teraz. Nie miałam już kondycji i ponadprzeciętnych skoków. Byłam kimś podrzędnym kogo łatwo można było pokonać, łatwo można było złapać. Odważyłam się więc na dość ryzykowny krok — odpięłam perukę, powodując nagłe stracenie równowagi u mężczyzny i jego upadek. Skończyło się to jednak niefortunnie, gdyż drugie z kół pod wpływem ciężaru odpadło, powodując przewrócenie się pojazdu. My oczywiście polecieliśmy razem z nim. Ja bez peruki, obijając się boleśnie o wystającą część drewna, a mężczyzna prosto na mnie, przygniatając mnie dodatkowo. Swoim pędem spowodował u mnie nagły wyrzut powietrza z płuc, przez co teraz byłam lekko niedotleniona. Zaczynało kręcić mi się w głowie. 

Podniósł się na rękach i spojrzał uważnie na moją twarz. Przyglądał mi się, a ja nie miałam siły by cokolwiek zrobić. Patrzyłam też więc na niego, próbując mimo maski zgadnąć kim może on być. Był sam. Dlaczego odważył się na atak jako samotnik? To było najbardziej niebezpieczne ze wszystkich opcji. Dlaczego więc do cholery?!

— Kenny miał rację. To jesteś rzeczywiście ty. — wychrypiał, ściągając czarny materiał z twarzy. 

Serce rozpędziło się w morderczej palpitacji, umysł wytrzeźwiał, a na oczy zaszła mi lekka mgła. To był on. To był mężczyzna, który kiedy byłam dzieckiem mnie tutaj przyprowadził. To ten dzięki któremu nigdy nie zobaczyłam już rodziców, to ten przez którego straciłam dzieciństwo, to ten przez którego nigdy nie dogoniłam tamtego kucyka. Zamarłam. To był mój początek losów. Wisiał nade mną przytrzymując mi nadgarstki, siedząc na mnie okrakiem i szczerząc się przebiegle. Rozpruwacz nie dość, że mnie zostawił to jeszcze zdradził. Ciekawa byłam ile pieniążków za to dostał. Oby się schlał jak nigdy i już nie obudził. Tego mu życzę. 

— I co teraz już nie jesteś taka odważna, co? Zabicie szefa całkiem sporo nas kosztowało. Fajnie byłoby się czymś podobnym teraz i tobie odwdzięczyć. — rozpoczął swoją przemowę. Ludzie zagubieni mieli w zwyczaju tworzyć sobie filmowe sceny i cudne plany, które miały być ich drogą. Było to swego rodzaju zrozumiałe, ale też bardzo żałosne.  Naplułam mu na twarz chcąc zachować jakieś resztki szacunku. Byliśmy tuż u wylotu na drogę główną. Jednak mimo tego faktu dobrze wiedziałam, że nikłe są szansę iż ktoś się nami zainteresuje i postanowi mi pomóc. 

— Przeklęta dziwka. — przeklął, wycierając czubkiem dłoni, wydzielinę z twarzy. Byłam usatysfakcjonowana tym jak bardzo go ten gest brzydził. Uśmiechnęłam się do niego. Pragnęliśmy tego samego — zabić tego drugiego. Oboje wiedzieliśmy, że czulibyśmy wtedy niepohamowaną ulgę. Ja byłam jednak w tym wypadku na gorszej pozycji. Możliwe nawet że tej przegranej. 

— Nawet nie wiesz ile na to czekałem. — wyszeptał pod nosem, wyciągając z buta ten sam sztylet, który wsadziłam parę miesięcy temu temu pokurwieńcowi. 

Mogłam go rozpoznać po samodzielnie zdobionej przeze mnie rękojeści. To było podłe. Przycisnął chłodny metal do mojego gardła, taksując mnie święcącym wzrokiem. Nie spodziewałam się, że to właśnie w taki sposób będzie dane mi odejść. Uśmiechnęłam się do niego. Nie mogłam umrzeć mniej szczęśliwa niż moja blondyneczka. Do samego końca nie chciałam dać jej wygrać. 

— Jakieś ostatnie słowa? — spytał, dając mi szansę na wypowiedzenie ważnych dla mnie słów. Zaśmiałam się lekko, przez co ostry metal lekko naciął moją skórę, brudząc się od spływającego z niej szkarłatu. 

— Obyś kurwa zdechł w piekle z całym tym waszym gangiem. — wysyczałam w jego kierunku, zamykając oczy i szczerząc się jak głupia do sera. Dziękuję ci życie, że byłeś dla mnie tak wymagającym. Kilka łez spłynęło po moim policzku, gdy ja oczekując na decydujący cios po prostu spokojnie czekałam. Czekałam. Czekałam. Czekałam. Cios nie nadchodził. Z moich bioder i dłoni nagle zniknął ciężar. Co jest?

Otworzyłam oczy, prostując się do siadu i poprawiając lecące do oczu, lekko zabłocone włosy. Brunet leżał martwy w połaciach zalegającego na ulicy błota. Z jego podciętej szyi tryskała krew, mieszając się z ziemią i wodnistą masą, a nad nim stała tak bardzo znajoma mi sylwetka, taksując wszystko swoim kobaltowym wzrokiem. Spowijając chłodem panującą wkoło atmosferę, uspokajając mnie w ten sposób tak jak tylko ona potrafiła. 

— Tch. Same z tobą problemy. — podsumował, stawiając kroki w moim kierunku. Jego głos był jak ukojenie dla mojej duszy. Tak dawno go nie słyszałam, tak dawno nie dane mi było doświadczyć tego cudownego uczucia, że kiedy on tutaj jest to wszystko będzie dobrze. Płakałam na jego widok. Płakałam jak dziecko, które zobaczyło swoją dawno nie widzianą matkę. 

Podniosłam się na równe nogi i kulejąc w jego kierunku, tak szybko jak tylko mogłam, podbiegłam do czarnowłosego, rzucając się na niego. To był Levi Ackerman. Prawdziwy, żywy, z kości i przede wszystkim tu w Podziemiu. TUTAJ.

Nie zostawił mnie na pastwę losu, nie porzucił i nie był tylko pięknym wytworem mojej wyobraźni. Stał tutaj. Był tutaj. A ja mogłam oddać się chwili i rozkoszować zapachem cytrusów, pomieszanych z delikatną wonią męskiej wody kolońskiej. Ściskałam go tak jak jeszcze nigdy. Złamałam granicę pomiędzy nami tak jak jeszcze nigdy. Gówno jednak mnie to obchodziło, bo byłam teraz najszczęśliwszą osobą na świecie. Ocalił mnie, tak jak ja chciałam ocalić jego. Był moim bohaterem, który wyciągnął swoją dłoń w najmniej oczekiwanym momencie. Mój anioł stróż...

Homo est animal sociale.

cdn.

*Homo est animal sociale. — (łac. Człowiek jest zwierzęciem towarzyskim.)

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top