#46

"Wydaje mi się, ciociu, że oni chcieliby widzieć ten szpital innym, niż naprawdę jest. Jakby człowiek przychodził do szpitala tylko po to, żeby wyzdrowieć. A przecież przychodzi się tutaj także po to, żeby umrzeć." —  Éric-Emmanuel Schmitt — "Oskar i Pani Róża"

Wracałem właśnie od Erwina. Każdy z dowódców musiał zdać raport, więc od razu po przybyciu wolałem mieć to z głowy. Wszystko szło wyjątkowo sprawnie — po drodze nie napotkaliśmy żadnego tytana, a i wewnętrzne sprawy mojego oddziału miały się dobrze. Ofiar również nie przybyło zbyt wiele. Była to na razie najmniej krwawa wyprawa w jakiej dane mi było brać udział. Oby powrót z niej okazał się równie owocny.

Ruszyłem do naszego przydziału, oczekując odpowiednio oporządzonego pokoju. Może i to miała być tylko jedna noc, jednak ja nie zamierzałem męczyć się z bandą nastolatków w jakimś chlewie. Czy dużo od nich wymagałem? Niechluj zawsze pozostanie niechlujem. Wtedy  żałowałem, że nie dysponowaliśmy odpowiednią ilością pomieszczeń, by każdego odpowiednio rozmieścić prawie tak samo mocno jak z braku możliwości zabrania ze sobą jakiś środków czystości. Musiała mi wystarczyć moja ściereczka.

Te całe raportowanie i zachowywanie przy tym odpowiedniego względem siebie szacunku zaczynało mnie też już irytować. Nic tylko jakieś durne stopnie i dzielenie ludzi na klasy, choć tak w zasadzie wszyscy byliśmy kimś takim samym — człowiekiem. Zasady, których przestrzegałem tego wymagały, jednak te dziwne zachowania takie jak salutowanie i przedstawianie się za każdym razem w naszym towarzystwie stawały się nie do wytrzymania. Czy ja wyglądam na idiotę, który potrzebowałby salutu, by zaspokoić swoje nabuzowane ego? Chociaż to mogliby sobie odpuścić. 

Na zewnątrz panowała wrzawa. Czyżby jakiś tytan przebił się przez jednostki patrolujące i dotarł aż tutaj? Kilku żołnierzy przeleciało obok znajdującego się obok, dość zniszczonego przez czynniki przyrody okna. Co się działo, że pędzili właśnie w takim pośpiechu? Czyżbym znajdował się w korpusie amatorów, którzy nawet z jednym nie potrafią sobie poradzić?

Wyjrzałem zaciekawiony sytuacją przez wyrwę i to co dostrzegłem wprowadziło mój organizm w stan białej gorączki. Co tam do cholery robił cały mój oddział? Zacisnąłem w przypływie negatywnych emocji szczękę i nie czekając ani chwili dłużej — wyskoczyłem przez okno. Musiałem zbadać sytuację, musiałem oszacować straty. Zaraz obok w obuchach pary znikało ogromne cielsko tytana, a duża ilość żołnierzy niedaleko od niego robiła dość spore zbiegowisko. Idioci! Czy oni nie wiedzą, że te olbrzymy ciągną szczególnie do zbiorowisk naszego gatunku?

— Co tu się wydarzyło?! — spytałem poddenerwowany Jeager'a, który wydawał mi się teraz najbardziej kompetentną osobą do wyjaśnienia mi tego wszystkiego. Dlaczego zawsze musi się coś zjebać?

— Kapitanie! Pułkownik Hanji i Nina są ciężko ranne! — krzyknął przerażony, dalej nie robiąc nic z tym faktem. Szerzej otworzyłem oczy. Co kurwa? Jak to ciężko? I jak to kurwa ranne? Coś ścisnęło mnie mocniej w klatce piersiowej. Czy znowu miałem kogoś stracić? A oni potrafili się tylko bezczynnie temu przyglądać? Dlaczego nic nie robili?! Dlaczego nie reagowali?! Co za banda nieudaczników! 

— Słuchać mnie! Wszyscy poza moim oddziałem mają wrócić na swoje pozycje! To rozkaz! — podniosłem głos, przywołując całą tą zagubioną ferajnę do porządku. Potrzebne było natychmiastowe działanie, a oni tylko tamowali drogę. Musiałem się uspokoić i całkowicie na chłodno wydawać komendy. Taki był teraz mój pieprzony obowiązek! Nie mogłem dać ponieść się roztargnieniu, nie mogłem dać ponieść się emocjom. 

— Jeager leć po medyków! Cała reszta niech jak najbardziej pomaga, opatrując te mniejsze rany. — kolejne obowiązki do wykonania wychodziły z moich ust. Sam również zdecydowałem podbiec do jednej z rannych. Wszędzie było pełno krwi, a jedna z osób, które brały w tym wszystkim udział leżała rozczłonkowana gdzieś dalej. Rozpoznałem ją. To była Mia.

— Kurwa! — przekląłem pod nosem. Właśnie w jakiś nieodpowiedzialny sposób straciłem mojego zastępcę. Ciekaw byłem, czy chociaż ktoś widział jak zginęła. Podszedłem do jej martwej części i szybkim ruchem oderwałem naszywkę skrzydeł wolności od jej kurtki, chowając ją do kieszeni. 

— Kapitanie ona nie oddycha! — krzyknął ktoś pochylając się nad jedną z nieprzytomnych kobiet. Wystraszyłem się. Czym prędzej podbiegłem w jego kierunku dokładnie przyglądając się o którą z nich mu chodzi. Siedział przy Kastner. Jej brązowe włosy były posklejane od krwi, usta uchylone, nogi powykręcane pod nienaturalnym kątem, a w ramię z którego wydobywała się ogromna ilość krwi wbity był sporej wielkości konar. Było cholernie źle. Poczułem się jakbym dostał nożem w brzuch od życia. 

— Odsuń się! — nakazałem brunetowi, sam obok niej przyklękając. Pierwsza pomoc. Muszę udzielić jej pomocy. Zacisnąłem zęby. 

— Ty! Weź jakiś materiał i uciskaj ranę! Nie daj jej się wykrwawić! — krzyknąłem do chłopaka stojącego obok. Nie mogłem przejmować się martwymi, gdy mogłem uratować żywych! Cholera jasna! Jak to było? Trzydzieści ucisków i dwa wdechy? Czy najpierw odblokowanie dróg oddechowych? Kurwa jeden czort! 

Podwinąłem rękawy do łokci i odpowiednio ułożyłem dłonie na klatce piersiowej brunetki. Zrobiłem to w taki sposób, by uciśnięcia nie powodowały w jej organizmie większych szkód. Robiłem to po raz pierwszy. Jeszcze nigdy nie było mi dane nikogo ratować. Obym tylko wykonywał to dobrze. Zacząłem rytmicznie naciskać na jej klatkę piersiową, w głowie odliczając sekundy. Gdzie ci pieprzeni medycy, jak są potrzebni?!

Gdy doliczyłem do trzydziestu pochyliłem się nad nią i dłonią odsunąłem przyklejone do jej twarzy kosmyki włosów. Była taka niewinna, tak wiele jeszcze było przed nią. Nie mogła teraz tutaj odejść. Nina do cholery! Weź się w garść! Kciukiem otarłem krew spływającą jej z kącika ust i zbliżyłem się do niej jeszcze bardziej. Kurwa nie umieraj! Wziąłem głęboki wdech i sprawnymi dwoma wdechami napełniłem jej płuca powietrzem. Wciąż była ciepła, wciąż żyła. Musiała żyć. 

Wróciłem do uciskania i kontynuowałem tę czynność aż do momentu, gdy nie odzyskała oddechu. Przysięgam, że nigdy nie czułem takiej satysfakcji i ulgi jak wtedy gdy ledwo wyczuwalne powietrze wydobyło się samodzielnie z jej uchylonych ust. Jeager dobrze wykonał swoje zadanie i przyprowadził ze sobą całą brygadę w dość szybkim tempie. Przejęli ją ode mnie, a ja mogłem oddalić się na komfortową dla mnie odległość. 

— Co z Hanji? — spytałem bruneta, gdy byłem już pewny, że Kastner znajduje się w dobrych rękach. Był przybity, ale nie aż do tego stopnia by stwierdzić, że Zoe zginęła. 

— Jest mocno połamana, ale zachowuje przytomność i wygląda na to, że z tego wyjdzie. — odpowiedział mi szybko, wychylając się ciągle, by dostrzec zza mojego ramienia co dzieje się z drugą poszkodowaną. Zmarszczyłem brwi. 

— Kastner żyje. — powiedziałem w jego kierunku, opuszczając resztę zgromadzonych. Musiałem pozbyć się krwi z dłoni i poprawić swój wizerunek, by za chwilę stawić się u Smitha. Dwójka naszych najcenniejszych żołnierzy została mocno ranna. Nie wiadomo było czy wyprawa nie zostanie odwołana. Musiałem go pilnie poinformować. 

Po szybkiej wizycie w prowizorycznej łazience i doprowadzeniu się do ładu ruszyłem do namiotu dowództwa, w którym parę minut temu byłem. To będzie mocno upierdliwe. Bez pukania wszedłem pewnym krokiem do odgrodzonego płachtą pomieszczenia i spojrzałem na rozpatrującego raporty blondyna. Był spokojny. Wydawał się jeszcze nie wiedzieć. 

— Po co wróciłeś Levi? — spytał wyczuwając moją obecność. Podszedłem powoli do jego biurka, mierząc go wzrokiem. Niby był taki wszechwiedzący, a jednak nikt z tych wszystkich ludzi, którzy to wszystko widzieli nie przybył go tu o tym poinformować. 

— Zła informacja. Hanji i Kastner są ciężko ranne, a jedna osoba z mojego oddziału nie żyje. — powiedziałem spokojnie. Swoim zachowaniem całkowicie nie pokazywałem tego co siedzi mi w głowie, z resztą tak jak zwykle. Mężczyzna chwilę siedział w bezruchu, jakby przetwarzał informacje, którą ode mnie otrzymał. To musiał być dla niego tak samo wielki szok jak dla mnie. 

— Wytrzymają do końca? — spytał chwilę potem, łapiąc się za głowę. Musiał zdawać sobie sprawę, że kontynuowanie wyprawy było bardzo ważne, jednak utrata dwóch tak cennych pionków, pociągnęłaby za sobą  o wiele większe konsekwencje. 

Zastanowiłem się nad tym poważnie. Co do Zoe byłem pewien, że jej determinacja dopcha ją do końca i da radę wytrzymać, jednak z tego co zdążyłem wywnioskować to Kastner tak szybko nie wróci do przytomności, a patrząc na jej ramię i komplikacje z nim związane oraz na to jak dużo krwi utraciła zaczynałem mieć poważne obawy.

— Hanji wytrzyma, natomiast co do Kastner nie jestem pewny. — określiłem się w dalszym ciągu nie zmieniając swojej postawy. Blondyn głęboko westchnął, spoglądając nerwowo w papiery, które miał przed sobą. Byłem ciekaw co może chodzić mu po głowie. Na jego miejscu kompletnie nie wiedziałbym co mam robić, lecz czym ten inteligent mógł mnie zaskoczyć?

Trwaliśmy tak w ciszy. On poszukujący odpowiedzi, ja przypatrujący się mu z zaciekawieniem, jednocześnie rozważający dalszy bieg wydarzeń i jednocześnie zastanawiający się czy moim towarzyszom nic nie jest. Oboje byliśmy poważni i nas obojgu męczyła ta komplikacja. 

— Wrócisz z oddziałem specjalnym i kilkoma członkami oddziału Zoe do bazy, eskortując rannych. Ta misja jest ważna i nie mogę pozwolić sobie na jej przerwanie. — wydał w końcu rozkaz. Zdziwił mnie tym. Jakim kurwa cudem on zamierzał przetrwać poza murami w nowym miejscu, w dodatku bez mojego oddziału?

— Dasz radę? — spytałem, posiadając nadzieję, że Smith wie co robi i nie zapomniał o opcji problemów z tytanami. On jednak był zdecydowany. 

— Zbierz wszystkich i ruszaj od razu. Musicie dojechać tam nocą, by nie wzbudzać zamieszania. Mi nic nie będzie. W razie problemów kolejnym dowódcą korpusu ma być Hanji. — nie owijał w bawełnę. Nie dopytywałem też dalej tylko przytaknąłem mu i wyszedłem. 

Wiedziałem, że będę musiał zebrać wszystkich w jednym miejscu i o jednakowym czasie, dlatego pierwszym logicznym miejscem gdzie mógłbym ich poszukać był w tym momencie namiot medyczny. Tak więc się też skierowałem. Szczerze mówiąc bałem się tego co mogę tam zastać. Bałem się, że w chwili gdy mnie nie było znowu coś mogło pójść nie tak. 

Już z daleka słyszałem jak ciężko pracowali medycy. Wielu żołnierzy odniosło duże rany. Jedni nie będą już nawet mogli stanąć na własne nogi, bo po prostu ich nie mają. Wielu umierających spędzało tu ostatnie chwile życia, jeden po drugim powoli i w cierpieniu odchodząc. Nienawidziłem chodzić do takich miejsc. Nienawidziłem patrzeć na daremnie oddane życia — na osoby, które już nie wrócą do swoich bliskich, na te wszystkie zmasakrowane ciała. 

Zaraz przy wejściu zauważyłem owiniętą w bandaże Zoe. Ledwo mogłem ją rozpoznać, gdyż bez swoich okularów i z tymi całymi opatrunkami nie przypominała wcale siebie. Gdyby nie dramatyzujący obok niej Moblit zapewne nawet bym jej nie zauważył. Była przytomna. Postanowiłem do niej podejść. 

— Kapitan Levi. — zasalutował pośpiesznie Berner. Nakazałem mu spocząć i sam przykucnąłem bliżej przy brunetce. Wyczuła moją obecność i lekko się uśmiechnęła. Cieszyłem się, że jej prawa ręka mnie przedstawiła, bo większość upierdliwości związanych z jej słabym wzrokiem bez soczewek poszła w zapomnienie. 

— Trzymasz się? — spytałem tak jak wypadało. Wiedziałem, że była wyczerpana i zapewne zdezorientowana, jednak w tym momencie tylko ona mogła wiedzieć co tam się wydarzyło. Z mojej czystej ciekawości musiałem się dowiedzieć jak do tego wszystkiego doprowadziły. Teraz najważniejsze były przyczyny i zaradzenie skutkom, a dopiero potem wyciąganie nieprzyjemnych konsekwencji. 

— Jakoś. — wychrypiała cicho. Była wyjątkowo słaba i wyssana z energii. Jej przebojowa natura znikła, przygaszona zapewne ogromnym bólem. Westchnąłem. Że też dała się doprowadzić do takiego stanu. Była narwana i lekkomyślna — wiedziałem to — jednak nigdy nie zrobiłaby czegoś aż tak nieodpowiedzialnego. Pilnowała się. Dlaczego więc?

— Co się tam wydarzyło? — zapytałem. Chciałem wiedzieć, chciałem by mi to wyjaśniono, jednak nawet od czterookiej nie mogłem otrzymać pełnej wersji wydarzeń. 

— Tak w zasadzie to dopiero niedawno się ocknęłam i jestem tym wszystkim równie mocno zaskoczona. — próbowała się zaśmiać, niestety jej próba skończyła się krótkim, choć bolesnym kaszlem. Zmarszczyłem brwi, oczekując, aż dalej będzie kontynuować. 

— Znalazłam ciekawy przypadek odmieńca i chciałam to z kimś sprawdzić dla bezpieczeństwa. Nina była najbliżej, więc wraz z nią do niego poszłam. To był naprawdę niezwykły tytan. Nie zwracał uwagi na ludzi nawet jak się do niego podchodziło i miał wyjątkowo ludzkie rysy twarzy. W życiu takiego... — zaczynała marzycielsko opowiadać. Dobrze zdawałem sobie sprawę, że jak raz zacznie temat, który ją interesuje to nie skończy o nim opowiadać dopóki dogłębnie go nie wyczerpie.

— Mów do rzeczy. — przerwałem jej, ponaglając. Choć starałem się rozumieć i uszanować jej fascynację to w tej chwili nie było na to teraz czasu.

— Złapał mnie! Uwierzysz w to?! Miał takie cieplutkie i silne rączki! — podekscytowała się, przypominając sobie tę chwilę. W momentach takich jak ten naprawdę zaczynałem rozważać czy aby na pewno Zoe należy do grupy osób zrównoważonych. Gdy mówiła o tytanach i o tym jakie to one "wspaniałe" nie są jej stan się poprawiał. Dotąd przyciszony i zduszony głos przybrał na sile i stał się szczęśliwszy. Prychnąłem. 

— Potem zajmę się sprawą twojej niekompetencji. Teraz musimy się zbierać. — oznajmiłem jej. Szerzej otworzyła, dotąd przymrużone oczy. Zaskoczyłem ją, z resztą nie tylko ją, bo Berner też wydawał się być zdziwiony.

— Nie mów, że wracamy przez mój stan. — przełknęła ślinę i spojrzała na mnie trochę bardziej poważnie. Westchnąłem. 

— Tylko część z nas wraca i to nie ze względu na ciebie. — wytłumaczyłem. 

Musiałem zacząć zbierać ludzi, więc dążyłem do jak najszybszego zakończenia naszej wymiany zdań. Miałem teraz wręcz wrażenie, że gdyby brunetka mogła to wstałaby teraz na równe nogi i chwyciła mnie za kołnierz marynarki. Leżała jednak w takiej samej pozycji, wywołując tym samym jakąś dziwną atmosferę grozy. 

— Ze względu na kogo wracamy? — zadała niemal że automatycznie. Widziałem ten błysk w oku. Jeżeli jej nie odpowiem to nie da mi spokoju i sama będzie się zadręczać. Sama będzie dochodzić do wniosku, który w tym momencie i tak był wystarczająco jasny. 

— Ze względu na Kastner. Jest w ciężkim stanie, nie mamy pewności czy przeżyje. — te słowa ciężko przeszły mi przez gardło, powodując w nim jakąś dziwną suchość. Nie wiem czy w tej chwili nadzieja na jej poprawę jest lepszym rozwiązaniem niż spisywanie jej na straty. Znowu naszły mnie wątpliwości. Znowu zaczynałem wątpić. Zoe już się nie odezwała. Patrzyła pustym wzrokiem w sufit całkowicie odpływając. 

—Moblit, zwołaj wasz oddział i powiadom medyków o jak najszybszym wyjeździe. Niech się przygotują i zbiorą przed bramą najprędzej jak to możliwe, rozumiemy się? — czekałem na potwierdzenie, które było tylko formalnością. 

Berner pokiwał tylko głową i zniknął mi z pola widzenia. Spojrzałem po raz ostatni na brunetkę i również uczyniłem to samo — oddaliłem się. Jeżeli się nie myliłem to mój oddział powinien być teraz przy Kastner. Była dla nich ważna i nawet ślepy zauważyłby jak szybko podczas tego miesiąca się ze wszystkimi zżyła. Nie mogli by jej od tak opuścić. 

Stali parę łóżek dalej zaraz przed kotarą wraz z innymi członkami oddziałów. Wyróżniało się to na tle całości — to była jedyna założona kotara w tym pomieszczeniu i jedyna tak duża ilość osób, która zdecydowała się tutaj przyjść. Czyżby medycy dalej nie skończyli swojej pracy? Zdenerwowałem się. Tak jak podejrzewałem musiało to być bardziej niebezpieczne, niż na pierwszy rzut oka się wydawało. Zacisnąłem pięści. 

— Co z nią? — podszedłem do najbardziej kompetentnej osoby jaką mogłem w tamtym momencie tu napotkać. 

Arlert podskoczył lekko, wystraszony moją obecnością i tak jak wypadało zasalutował. Przekręciłem oczami, przywołując go do normalności i spojrzałem na niego wyczekująco. Mogliby się wszyscy ze mną przestać bawić w kotka i myszkę. Nie lubię roli kota...

— Dalej jest nieprzytomna. Mówią, że ma lekkie wstrząśnienie mózgu, liczne złamania i obrażenia wewnętrzne, a ta gałąź jest naprawdę wielkim zagrożeniem i ciężko będzie im sobie z nią w tym miejscu poradzić. Jeżeli do jutra rana nie przestanie krwawić to obawiają się, że nie będą już mogli nic poradzić. — wygłosił swój monog blondyn, który przez ten cały czas ze smutkiem patrzył na swoje trzęsące się dłonie. Wystraszyłem się. Wiedziałem, że było z nią źle, ale nie że aż tak źle...

— Jeager...— zacząłem dostrzegając pośród tłumu jednego z moich. — Zbierz oddział i jak najszybciej możesz pojaw się z nimi przed bramą. Musimy wyruszyć przed świtem. — rozkazałem, opuszczając grupkę znajomych, przejętych losem ich nowej przyjaciółki. 

Chciałem tam zostać i dowiedzieć się co z nią. Chciałem poczekać na lekarzy i wypytać ich dokładnie o wszystko na temat jej stanu, jednak musiałem jeszcze iść oporządzić konia i przygotować się do drogi. Bez udziału formacji nie było mowy byśmy przejechali tak samo szczęśliwie jak miało to miejsce dotychczas. Droga powrotna zajmie nam cały dzień, a to czas aktywności tytanów. Nie obejdzie się bez ofiar to pewne, jednak nie chciałem teraz o tym myśleć. Życia jednych są dla mnie ważniejsze niż życia innych. 

Napoiłem i nakarmiłem mojego wierzchowca. Przygotowałem śpiwory i inne tego typu rzeczy tak jak miało to miejsce przed samą wyprawą, a na koniec napełniłem moje butle gazem do pełna i zmieniłem ostrza dla pewności. Wszystko było już gotowe, wystarczyło tylko się tam pojawić. Mimo, że byłem zmęczony i głodny to misja musiała trwać dalej, a ja bez narzekań musiałem to zaakceptować. Wskoczyłem na konia i pogalopowałem w kierunku bramy.

Moi towarzysze stali już, oczekując mojego przybycia. Byli gotowi co to tymczasowo mnie zadowoliło. Coś nareszcie szło po mojej myśli. Minąłem wóz, na którym znajdowało się paru medyków i oczywiście chorzy, minąłem oddział Zoe i przejechałem na sam przód. Musiałem wydać rozkazy. Musiałem nimi pokierować w taki sposób, by jak najwięcej z nich powróciło żywych. To było niewątpliwe zadanie, a bynajmniej takie się wydawało. 

— Dla nas to koniec wyprawy! Kierujemy się z powrotem do siedziby! Mój oddział niech osłania medyków, a oddział Pułkownik Zoe niech toruje drogę! Ruszamy! — krzyczałem, popędzając chwilę potem swojego wierzchowca i wysuwając się tym samym na przód. 

Nie byłem dobry w takich motywujących tekstach jak Erwin, więc postanowiłem nie owijać w bawełnę i mówić prosto z mostu. Było to mniej widowiskowe, ale z pewnością działało. 

Zjazd ze zbocza nie okazał się być tak trudny jak się tego spodziewałem. Patrolujący odwalili całkiem dobry kawał roboty, pozbywając się większości tych kreatur. Żadna z nich nas nie zaatakowała. Dopiero w momencie świtu, gdy zaczynały budzić się do życia, a my wyjechaliśmy z problematycznego lasu pojawiły się pierwsze niedogodności w postaci kilku odmieńców. Oba oddziały jednak dobrze sobie radziły. Nie musiałem przez to zbyt często wchodzić do akcji. Bali się o ich dowódcę, ale nie sparaliżowało to ich na tyle by nie być w stanie walczyć. Nie musiałem na razie obawiać się najgorszego. Nawet jeżeli zaatakowałaby nas grupa tytanów, to w końcu mieliśmy Jeager' a, który wyciągnąłby nas z tak zjebanej sytuacji. Nie mogło być źle. Posiadaliśmy nadzieję i ona trzymała naszą wolę walki wolę walki. 

— Jak sytuacja? — spytałem zbliżającego się ku mnie bruneta. Robił on za łącznika pomiędzy mną i tyłem oraz zapewniał stabilność drużyn. 

— Nie jest najgorzej. Straciliśmy tylko dwójkę. — podsumował krótko. 

Jako jeden z niewielu przyjął do wiadomości informację, że nie musi się za każdym razem przy mnie płaszczyć. Skinąłem głową na potwierdzenie, że zrozumiałem. 

— Przekaż reszcie, że zwiększamy tępo. Musimy dotrzeć tam dzisiaj w nocy. — rozkazałem, popędzając i tak już zmęczonego konia. Nie mogłem go oszczędzać. Życie moich ludzi było dla mnie najważniejsze. 

Chłodne powietrze szybko przedostawało się do organizmu przez nozdrza, włosy falowały na wietrze, a myśli mimo ogólnego skupienia latały niekontrolowanie po głowie. Czy nie było normalne, że miałem wątpliwości? Że się wahałem? Że zastanawiałem się, czy aby rzeczywiście Smith postąpił słusznie. Przecież za każdym razem gdy gdzieś mnie nie było, coś szło gorzej. Coś mogło się beze mnie nie udać. Zawsze tak było. Dlaczego więc zdecydował się zaryzykować?

Po kilku szybkich akcjach z mniejszymi celami mogłem już dostrzec majaczące swoją dumą mury — nasze więzienie. Były bezpieczne to racja, jednak odbierały nam to kim tak naprawdę jesteśmy. Odbierały nam bycie człowiekiem z tego pozytywnego aspektu. Pozbawiały nas odkrywczości, która mierzyła się na równi z niebezpieczeństwem i groźbą śmierci. 

— Słuchać mnie! Mamy zrobić jak najmniejsze zamieszanie dlatego zamiast ryzyka otwierania bramy użyjemy wind! Jeager masz moje pozwolenie! Załatw je! — wydałem rozkaz. 

Było już tak blisko celu, zostało nam już tak niewiele. W mieście był szpital, w mieście byli lekarze — ktoś kto zna się na rzeczy i może nam pomóc. Byłem w stanie dać z własnej kieszeni byle tylko im się poprawiło. Pieniądze nie grają roli jeżeli człowiekowi na czymś naprawdę zależy. Albo to dostanie, albo sam to sobie weźmie. 

Eren wyjątkowo dobrze się dzisiaj spisywał. Nie odchylał się za bardzo od szyku, nie doprowadzał do niebezpiecznych incydentów i nawet nie atakował pojawiających się tytanów. Teraz nie było inaczej. Nim zdążyliśmy się zatrzymać, drewniane windy z gracją zjechały w dół. Był spokojny, zdeterminowany i skrupulatny. Gdybym go trochę już nie znał to stwierdziłbym, że to całkiem inna osoba. To widok 22-latki musiał w nim wywołać motywację. Wydawało się jakby zdał sobie sprawę, że wykonywanie moich rozkazów było w tym momencie jedynym co mógł zrobić dla dobra poszkodowanych. Z resztą może nie tylko o brunetkę mu chodziło — Zoe przecież też była mu bliska. Spędził z nią sporo czasu na eksperymentach, a takie spotkania wywołane nawet z gwoli przymusu też do siebie zbliżają. Coś o tym wiedziałem. Dostrzegałem najmniejsze zachowania innych, rozumiałem ich i odpowiednio oceniałem sytuację, kierując się za każdym razem chłodnym rozsądkiem. Wszystkich mierzyłem tą samą miarą, która swoją długością jednak nie potrafiła objąć mnie samego. Co z tego, że rozpoznawałem emocje obcych mi osób, skoro sam nie potrafiłem wyczytać nic z siebie?

— Wnoście ich ostrożnie. Mamy dużo czasu, nie musicie się spieszyć. — skierowałem swoje słowa w kierunku stresujących się medyków. 

Dzięki szybszemu galopowi mogłem poświęcić teraz kilka godzin na normalne tępo przeładunku. Było już ciemno co wiązało się z tym, że tytani nie byli aktywni, a że nie pojawiali się w pobliżu i wydawało się po prostu późno to mogłem pozwolić sobie na chwilę wytchnienia. Posiadanie czegoś co ciąży wciąż na twoich ramionach i masz wrażenie, że ciągle przygniata cię do ziemi, nie jest wcale fajnym uczuciem. Odpowiedzialność za cudze życia była najgorszym powierzonym mi przez Smitha obowiązkiem. 

Wysiadłem z siodła dając upragnioną ulgę przepracowanemu zwierzęciu. Konie były szkolone do tego typu wypraw, jednak mimo to były to tylko żywe organizmy potrzebujące chociaż chwilki wytchnienia. Zupełnie jak my. Gdy nie odpowiednio nie odpoczniemy, nie będziemy mogli z siebie wyciągnąć pełni potencjału i możliwości. Dla ostrożności cały czas trzymałem ręce na uchwytach, by w razie konieczności natychmiastowo zareagować. Czujnym okiem obserwowałem otoczenie. Nawet gdy wydaje się spokojnie to niczego do końca nie można być pewnym. 

— Kapitanie Levi, co zwiadowcy robią tu tak szybko? Wyprawa się skończyła? — usłyszałem nagle za plecami. 

Jakiś żołnierz ze stacjonarki zdecydowanie zainteresował się tym, czym nie powinien się zainteresować. Przecież mogliśmy wrócić sobie o każdej porze i korzystać z ich sprzętu bez żadnego chociażby zapytania. Pytaliśmy jedynie z grzeczności. Po co ktoś wtrącał nos w nie swoje sprawy? Irytujący typ

— Nie muszę ci się z niczego tłumaczyć, szczeniaku. — warknąłem w jego kierunku, czujnym okiem określając jego wiek. 

Musiał być nie starszy niż Eren, gdyż dziecięce rysy twarzy i brak mutacji głosu dużo o nim zdradzały. Zmarszczyłem brwi, widząc jak pewny siebie jest. Miał tak dużo do powiedzenia, całkowicie nie przejmując się swoim stopniem i stosunkiem do osoby, do której się zwracał. Stacjonarka nas lekceważyła i podobnie jak Żandarmeria spisywała na straty. Mógł gówniarz sobie pomyśleć, że jesteśmy w całości. 

— Przepraszam za moją śmiałość, jednak jestem ciekaw. — nadal nie odpuszczał. 

Powoli wyprowadzało mnie to z równowagi. Gdyby nie różnica naszych korpusów to już dawno leżałby na ziemi i przepraszał za swój niepohamowany charakter. Zszedł na ziemię bo nie dostrzegł tych kreatur? Najprawdopodobniej. Był tchórzem i nikim więcej. 

— Nikt cię nie uczył, że ciekawość to pierwszy stopień do piekła?! — podniosłem głos starając się brzmieć jak najbardziej ironicznie. Choć w zasadzie to nie musiałem zaraz się tak bardzo, aż starać — samo wyszło. 

Nie chciałem z nimi dłużej przebywać, nie potrzebowałem pchać się w niepotrzebne dyskusje. Teraz interesowało mnie coś innego. Poszkodowani już powinni znaleźć się na szczycie muru, a przynajmniej ci niektórzy. Wind było sporo, bo dziesięć jednak i tak to całe pakowanie przebiegało denerwująco wolno. Zacisnąłem ręce na uchwytach dodając większej ilości gazu do przekładni i w tym samym momencie wystrzeliłem, podtrzymujące mnie potem kotwiczki. Nim się obejrzałem — już stałem na górze, patrząc na tych żałosnych Stacjonarnych z góry. Możliwe, że wszyscy mieliśmy do siebie taki sam negatywny stosunek, jednakże liczyło się to, że nasi generałowie potrafili być wobec siebie życzliwi i mieli przez to możliwość porozumienia. Gdyby nie ta dziwna cecha to zapewne wszystkie trzy korpusy już dawno by się rozleciały. 

Paru naszych medyków w dalszym ciągu pochylało się przy jednej wyjątkowo rannej kobiecie. Nina musiała naprawdę mocno oberwać. Ani razu przez ten cały czas nie odzyskała przytomności. Zmarszczyłem brwi, podchodząc do specjalistów bliżej. Nie mogło ich tu aż tyle przebywać. Przez taką ilość bierności z ich strony wciąż tu tkwiliśmy. 

— Ej jak z nią? — spytałem będąc wystarczająco blisko. 

Leżała na betonie, nie mogąc w tym momencie otrzymać niczego bardziej wygodnego, a jeden z mężczyzn, na których nigdy wcześniej nie zwracałem szczególnej uwagi, trzymał na kolanach jej głowę. Inny z nich uciskał ranę, a pozostała dwójka po prostu się przypatrywała, jakby czekając na nagłe pogorszenie się jej stanu. Ich misją było doprowadzić człowieka żywego za wszelką cenę do bram szpitalnego kompleksu. Padające światło księżyca oświetlało upiornie ten upór i walkę o zdrowie. Mieli naprawdę zacięte spojrzenia i poważne twarze. Nic nie było tu robione na żarty. 

— Stan niezmienny, chociaż wydaje się już lepiej oddychać. — powiedział ten od tamowania krwi. 

Kiwnąłem głowy w dalszym ciągu nie mogąc przestać myśleć o ich bezczynności. Robili teraz tak dużo, jednocześnie nie robiąc nic. Co im da oczekiwanie na najgorsze, skoro to najgorsze może nie nadejść?

— Potrzebujemy was przy przeładunku. — zacząłem, jednak jeden z nich pretensjonalnie odważył mi się przerwać, zgadując co może chodzić mi po głowie. 

— I mamy ją tutaj od tak zostawić?! — wskazał ręką na bezwładne ciało Niny. 

Zacisnąłem zęby. Wiem, że to ryzykowne i niebezpieczne, jednak czas też się liczył. Mieli czas, ale nie dysponowali nim należycie i tym samym przesadzili z ociąganiem się. Ukrywać podczas dnia się nie zamierzałem, więc musiałem znowu nadgonić obieg rzeczy. 

— Ile minimalnie ludzi potrzebuje do opieki? — zignorowałem jego wcześniejsze pytanie, rozwijając publicznie moją myśl.

— Jedna, która szybko nas o pogorszeniu stanu powiadomi. — oznajmił ten bardziej spokojny, który w skupieniu dalej trzymał jej głowę. 

— Ja jej popilnuję. Idźcie pomóc swoim kolegom. — zdecydowałem. 

Skoro dałem radę wtedy ją ocalić to w razie potrzeby zrobię to jeszcze raz. Jeżeli straci oddech, ja pomogę jej go odzyskać, jeżeli po obudzeniu straci wiarę, to ja spowoduje, że znowu ją odzyska. To ja będę powodem jej wiary. 

— Musi Kapitan uciskać jej ramię. Dalej krwawi i umieszczony jest w nim konar, więc ostrożnie z tym. Nie można też zapominać o sprawdzaniu tętna i oddechu, ale myślę, że pan sobie poradzi. — uśmiechnął się ostatni z biernie przyglądających się. Mimo tego co widział dalej pozostawał promykiem światła? A może po prostu bardzo dobrze coś ukrywał? 

— Rozumiem. — potwierdziłem, klękając obok 22-latki. 

Medycy już mnie nie niepokoili, a po prostu zaczęli robić to co kazałem. Upewniając się, że nikogo nie ma w pobliżu zbliżyłem swoją dłoń do jej policzka i przetarłem po nim kciukiem. Był rozpalony. Czyżby miała gorączkę? Tak w ogóle się da? Przez krew chyba traciło się ciepłotę ciała, nieprawdaż?. Z resztą co tam — skąd mogę to wiedzieć. Jestem tylko zwiadowcą, nie mnie mieszać się bardziej w świat medycyny. 

Wyglądała tak blado, tak strasznie słabo. Nie mogła teraz bronić ani siebie ani nikogo innego, choć tak bardzo tego pragnęła. Musiała liczyć na dobroć innych całkowicie się im oddając. Chciałem dopilnować by miała zapewnioną pełną prywatność, jednak ze względu na mój stopień nie mogłem całkowicie tego zrobić. Była tylko zwerbowanym tak jak ja żołnierzem, jednak tylko i wyłącznie początkującym. Nie otrzymywała nawet żołdu. Była tu jako kolejny z pionków, który miał w odpowiednim momencie posłużyć Smith'owi. Nigdy nie mogłem być pewny kiedy to nastąpi. Nigdy nie mogłem wysnuć hipotezy kiedy blondyn postanowi przesunąć go na planszy. To wszystko było tak cholernie nieprzewidywalne. 

Nie martwiłem się o Hanji. Silny był s niej zawodnik. Podczas eksperymentów zrobiła sobie krzywdę tak dużą ilość razy, że nikt poza Moblitem nie potrafiłby tego zliczyć. Wylizywała się z tego jak zwierzę, kojąc swoje rany nowymi specyfikami, które sama co raz to wymyślała. Miała swój cel i zamierzała do niego dążyć. To właśnie cele trzymały nas przy życiu, sprawiając, że sami chcieliśmy z przeciwnościami pojawiającymi się na naszej drodze wygrać. Musieliśmy żyć za wszelką cenę. To dlatego tak bardzo się obawiałem. Tak bardzo zamartwiałem się właśnie o Ninę. Podczas naszej ostatniej rozmowy u niej na balkonie, podczas tej dziwnie magicznej nocy — ona coś mi uświadomiła. Dosadnie pokazała mi że poszukuje celu. Jeszcze go nie miała, jednak zdeterminowanie wyglądała ponad mur, by go znaleźć. 

Nachyliłem się nad jej bezwładnym ciałem i sprawdziłem dłonią, czy oddycha. Na całe szczęście miarowe podmuchy dwutlenku węgla wydobywały się z jej nozdrzy wyczuwalnie odznaczając się na skórze mojej ręki. To było niezwykłe. Pierwszy raz zdarzyło mi się ekscytować i martwić za razem czyimś życiem. Nie odczuwałem tego nigdy tak wcześniej. 

Owszem ogromnym uderzeniem była dla mnie śmierć Isabel i Farlana, jednak w momencie zetknięcia z ich martwymi korpusami, jedyne co dałem radę poczuć to nienawiść. Nienawiść połączona z ogromną żądzą zemsty, która przesłoniła mi dosłownie wszystko. Byłem wtedy gotów do najbardziej karygodnych czynów. Gdyby mnie wtedy ktoś nie powstrzymał to z pewnością kogoś poza tym tytanem bym jeszcze zabił. Oni nie mieli szansy. Nawet nie mogłem próbować nad nimi czuwać. Zostali skazani od razu. Nie dano im szansy walki organizmu o swoje zwycięstwo. Teraz jednak było inaczej. Nina miała szansę. Jeżeli tylko ktoś jej pomoże, a ona będzie na tyle silna to może przeżyć. Jestem tego pewien. 

— Kapitanie skończyliśmy. — zameldował się obok mnie Jeager. 

Podniosłem się na równe nogi powoli, uważając by przez przypadek nie zrobić większej krzywdy brunetce. Nie dawała choćby najmniejszego znaku przytomności, choć tak bardzo chciałbym usłyszeć jej dziewczęcy głos pytający mnie o pozwolenie. Spojrzałem na nią ostatni raz po czym skierowałem wzrok na nastolatka. 

— Dobrze zatem. Przekaż medykom, żeby przyszli i zajęli się poszkodowanymi. Mają przygotować ich do podróży. Potem czym prędzej ruszamy. — rozkazałem w dalszym ciągu bacznie go obserwując. 

Brunet potaknął i zniknął moment później, zjeżdżając za pomocą manewru w dół. Postanowiłem uczynić to samo i sprawdzić jak idą przygotowania. Na dole okazało się, że nie najgorzej. 

Stacjonarka cały czas miała na nas oko, jednak nie robiła niepotrzebnych ani im, ani nam ruchów. Stali i po prostu się przyglądali. Choć i tak bierność jest gorsza, niż jakiekolwiek inne działanie. Takie było moje zdanie. 

Mój rumak był już gotowy do podróży. Ktoś z żołnierzy zadbał o niego odpowiednio oporządzając i przygotowując do dalszej podróży. Mogłem czuć się dumny. Udało mi się ich całkiem dobrze wychować. Jednak nie cieszyło mnie to jakoś zbytnio. Nie byłem typem człowieka, który cieszył się z osiągnięć innych, które powinny być już uzyskane w wieku przedszkolaka. 

Przecież od najmłodszych lat dzieci powinny uczyć się jak odpowiednio sprzątać i zostawiać po sobie rzeczy. Od lat dzieciństwa powinno się je uczyć szacunku, posłuszeństwa i pokory. Więc dlaczego to ja odgrywałem w tym korpusie rolę kogoś kto resocjalizuję takich niewychowanych ludzi? Dlaczego to ja musiałem odgrywać rolę zwiadowczego ojca, który gdy potrzeba to obroni lub odpowiednio ukarze? Możliwe, że nikt inny się do tego nie nadawał. Możliwe, że ktoś nie miał odpowiednich do tego predyspozycji. Mimo wszystko i tak często pytałem siebie samego z jakiej przyczyny musiałem być to właśnie ja. 

— Ej Levi! — krzyknął do mnie dobrze znany mi głos. Dobiegał z wozu obok i był tak samo irytujący jak za każdym cholernym razem, gdy wołał mnie w ten sposób. Wiedziałem, że lada moment będziemy wyruszać, więc sprawnie zająłem miejsce na koniu i podjechałem bliżej. Z tej wysokości mogłem idealnie widzieć wszystkie osoby się na owej konstrukcji znajdujące. Niemal od razu napotkałem na żywe spojrzenie Zoe, które mierzyło mnie z rozbawieniem. 

— Czego? — spytałem, nie zmieniając swojej pozycji. Nie potrzebowałem teraz zawracania głowy całkowicie nieistotnymi sprawami, a bardzo prawdopodobnym było, że to właśnie o takiej okularnicy chodzi. 

— Jak z Niną? Obudziła się? — zapytała, ściszając nieznacznie swój ton. 

Zacisnąłem szczękę. Mogłem się domyślić, że to właśnie o to będzie chodzić. Musiała mieć wyrzuty sumienia przez to co się stało i w sumie to jej się nie dziwiłem. Zasłużyła, żeby się tak czuć. Miałem nadzieję, że ta sytuacja chociaż jej coś uświadomi, że brunetka chociaż w niewielkim stopniu ogarnie swoje zachowanie i przestanie narażać wciąż życia innych dla zaspokojenia swoich szalonych zapędów. Niech dobrze zapamięta sobie te poczucie winy, naprawdę dobrze jej to zrobi. 

— Jej stan jest niezmienny. — odparłem chłodno, mierząc jej twarz chłodnym wzrokiem. 

Była zdrapana w paru miejscach, a na ich policzkach znajdowały się również liczne otarcia. Smutny był to widok, w dodatku ta opieka w tak niehigienicznym miejscu. Przecież w każdej chwili do tego otwartego środowiska organizmu zakraść mogły się zarazki i tylko pogorszyć jego i tak już zły stan. Skrzywiłem się na tą myśl. Miałem już odjeżdżać, jednak dostrzegłem, że Hanji chce przekazać mi coś jeszcze, jednak nie za bardzo wie jak mi to powiedzieć. Załóżmy, że miałem dzień dobrego serca. Poczekam i zobaczę jak będzie gotowa. Przynajmniej jej dziś nie będę pośpieszać.

— Pod moją nieobecność, obiecaj mi, że się nią zajmiesz. Może wyda ci się to dziwne, jednak ta skrzywdzona przez życie dziewczyna, też o ciebie dbała. Odpłacisz jej się tym. — poprosiła, przechylając z widocznym bólem głowę w moim kierunku. Chciała sprawdzić moją reakcję? Prychnąłem. Może zdziwiły mnie jej słowa jednak nie do tego stopnia bym zaraz otwierał usta w zdziwieniu.

— Obiecuję. — odpowiedziałem, zostawiając ją już samą. 

Z tego co udało mi się wywnioskować, obserwując moich podwładnych to zdążyli już zająć swoje pozycje, a resztka poszkodowanych znajdowała się już w wozie. Nina także. Skierowałem się na przód i ruszyłem informując poprzednio o tym moich towarzyszy, zupełnie w taki sam sposób jak zrobiłem to przy wyjeździe z obozu. 

Podróż mijała nam bezproblemowo. Byliśmy w bezpiecznej, okalającej nas strefie wolnej od tytanów. Zwiadowcy mogli sobie pozwolić na luźną pogawędkę i względny relaks. Dobrze wiedzieli, że osiągnęli jeden ze swoich nadrzędnych celów. Przeżyli kolejną wyprawę. Nie miejąc nic lepszego do roboty postanowiłem tylko biernie się im przysłuchiwać. Padały różne tematy, począwszy od tych typowo faszystowskich, deprawujących wolność kobiet, aż po te związane ze śmiercią. Upodobania i wnioski z doświadczeń z pewnością u każdego były inne. Ja jednak nie podzielałem, żadnego z nich. Byłem neutralny. Gdyby to wszystko chociaż mnie dotyczyło...

— Niedługo będziemy na miejscu. Pojechać po lekarza Kapitanie? — spytał wybijający się z szyku Eren około południa. 

Spojrzałem na niego kątem oka, wewnętrznie analizując sytuację. Lekarz wymagał od nas środków pieniężnych, które doszczętnie zostały wydane na trwającą właśnie wyprawę. Resztka funduszy pozostała nam na wyżywienie tych wszystkich osób, którym uda się przetrwać na następny miesiąc. W dodatku żołnierskie pensje też musiały być z czegoś wypłacane, bo inaczej w naszym i tak marnie cieszącym się sławą korpusie wyniknęłyby kolejne wewnętrzne tym razem nieporozumienia, protesty lub bójki. Prawda była oczywista — zwiadowcy byli cholernie biedni. 

Gdy jednak w moim umyśle zamigotał obraz poturbowanej i potrzebującej pomocy specjalisty, 22-latki coś we mnie pękło. Ukłucie w klatce piersiowej nieprzyjemnie mnie zabolało, a wewnętrzne uczucie, że muszę coś z tym faktem zrobić nie dawało mi spokojnie oddychać. Walić to. Jak nie było już pieniędzy na leczenie dla nas tak ważnego żołnierza to sam wyłożę środki z własnej kieszeni. Zbieranie ich i trzymanie w skarpecie i tak na nic mi się nie przyda, a tak to chociaż pójdą na coś pożytecznego. W tym momencie zdecydowałem. 

— Rób co do ciebie należy Jeager. — mruknąłem do niego, nie odrywając spojrzenia od linii horyzontu. 

Miał chłopak dużo racji by spytać mnie o to teraz, gdy byliśmy jeszcze blisko znajdującego się kilka kilometrów stąd miasta. Potem tracilibyśmy cenny dla nas czas, który można by dobrze zagospodarować. Umysł bruneta był naprawdę wyjątkowo świeży. Ciekaw byłem czy martwi się o swoich pozostawionych na froncie przyjaciół. Interesowało mnie, czy wewnętrznie jest tak samo skupiony, jaki wydaje się być w tej chwili na zewnątrz. Mnie osobiście wkurwiłaby taka informacja i mimo, że teraz była dość irytująca to nauczyłem się to znosić. Rozkazy się wykonuje i nie ma się przy tym nic do gadania.

— Chorych przenieście jak najszybciej na oddział szpitalny! Potem wróćcie oporządzić konie! — krzyknąłem ponownie informując wszystkich o jako takim planie działania. Nikt nie powitał nas na wejściu. Nikt nie był przygotowany na nasze przybycie tak szybko. Było cholernie cicho.

— Tak jest! — odpowiedziała mi grupa. Odkąd dotarliśmy, wydawali się być wszyscy w jakiś gorszych humorach. Czyżby to niemożność pomocy swoim towarzyszom, którzy tam, wraz z Erwinem zostali? Możliwe. 

Skierowałem się do swojego gabinetu. Moim rytuałem po powrocie z tego nieznanego nam wszystkim do końca miejsca, był szybki prysznic, który pozwoliłby mi zmyć wszelkie niechciane zanieczyszczenia, które nagromadziły się na moim ciele podczas jazdy. Przyjemne kropelki chłodnej wody pozwoliły mojemu ciału trochę się zrelaksować. I choć były to tylko marne minuty w tym długim życiu to wystarczały bym miał siły dalej funkcjonować. Przebrałem się, zgarnąłem z sejfu odpowiednią kwotę, której będzie zapewne oczekiwał lekarz i wsadzając ją starannie do wewnętrznej kieszeni mojej kurtki skierowałem się na oddział szpitalny. Nie miałem przed tym żadnych oporów. W tym momencie nie było tutaj aż tylu poszkodowanych, którzy lamentowaliby nad swoim losem żeby mogłoby mnie to w jakimś stopniu poruszyć. 

Po kilkudniowych wyprawach ofiar było naprawdę sporo. Z każdą z tych rzezi kilka ludzi nie mogło już wrócić do służby, tracąc zdolność samodzielnego poruszania się. Kilkadziesięcioro traciło swoich bliskich, nie wspominając już nawet o tych z poza korpusu, a kilkaset tak jak Church i Magnolia nawet nie otrzymali szansy na walkę i przeciwstawienie się losowi. A to właśnie na tym oddziale, w tym miejscu, pod okiem nie mogących nic na to poradzić pielęgniarek odgrywały się te straszne sceny. Żeby tutaj pracować trzeba było być posiadaczem silnej psychiki, bo nastrój był taki, że nawet mnie ruszał. A mnie naprawdę ciężko było w jakikolwiek sposób ruszyć. 

Medycy dobrze wypełnili swoje zadania i wszyscy poszkodowani zdążyli znaleźć się już na wygodniejszych w porównaniu do gołych desek, łóżkach. Tutaj mogli odpocząć i się zregenerować. Nawet energiczna zwykle Hanji dała się porwać w objęcia snu i spokojnie leżała na wskroś z miarowo unoszącą się klatką piersiową. Obok niej na kozetce mogłem dostrzec jak zwykle przebywającego w jej pobliżu Berner'a. Tak w zasadzie gdyby nie on to zapewne nie zawiesiłbym na nich wzroku. Odmienny widok od tego znanego dotąd. Raczej mało było tutaj odwiedzających. Znałem tę dwójkę na tyle, że zwracanie uwagi na nie wykonanie przez mężczyznę rozkazów była tu po prostu zbędna. Rozumiałem jego pobudki. Przy Zoe czuł zapewne coś podobnego co ja przy Kastner. Coś niewytłumaczalnego co mimo wszystko ciągnęło go w jej kierunku i nie były to z pewnością względy czysto zawodowe. 

Wzrokiem skanowałem pomieszczenie, od czasu do czasu zaglądając za turkusowe kotary oddzielające od siebie żołnierzy tak by każdy mógł mieć zapewnione chociaż minimum prywatności. Lecz dopiero w momencie, gdy usłyszałem zaskoczony krzyk Eren'a mogłem znaleźć poszukiwane przeze mnie stanowisko. Ta sala tylko wydawała się być taka mała, ale wbrew pozorom była  w stanie pomieścić nawet cały korpus rannych. Skierowałem swoje kroki w tamtym kierunku. 

Pierwszym kto rzucił mi się w oczy był ciemnowłosy mężczyzna. Na jego twarzy mogłem dostrzec świeżo wyhodowany wąs, a małe okulary przysłaniały jego małe świńskie oczka. Jednym słowem — obleśny. Choć starał się ubierać elegancko, by sprawiać wrażenie poważniejszego i bardziej godnego zaufania to jego aparycja wręcz wyśmiewała się z jego prowizorycznego garnituru. Czy to w ogóle wchodziło w kanon mody? Chociaż może niepotrzebnie go też oceniałem? Mógł w cholerę nie dbać o siebie i być obrzydliwym bałaganiarzem, jednak nie mogłem kwestionować jego wiedzy. Jeżeli potrafi pomóc Kastner to go zaakceptuje. Domyśliłem się, że to lekarz.

Zastałem tę dwójkę w dziwnej niemal sytuacji. Stałem nawet chwilę w odpowiedniej odległości by tylko im się przyjrzeć, jednak mina Jeager'a zbyt dużo do mojego postrzegania nie wnosiła. Był zmartwiony, przerażony i zaskoczony za razem. Kolejny raz podczas tego dnia brunet zadziwił mnie swoją szybkością. Czyżbym to ja zbyt długo brał prysznic, że zdążył sprowadzić tego gościa w tym tempie tutaj, tak szybko? 

— Jak sytuacja? — spytałem bez krępacji do nich podchodząc. Ktoś wreszcie musiał przerwać tą całą szopkę. Czułem, że powietrze można było ciąć nożem. 

— To przyjaciel mojego ojca, August Jauch. — przedstawił mi nieznajomego nastolatek. 

Zmarszczyłem brwi. Jego persona mnie nie interesowała, więc po cholerę mam wiedzieć kim jest?! Niech mi lepiej powie co się dzieje z Kastner, a nie wciska jakieś historyjki o przyjaźni. Postanowiłem zachować mimo wszystko jakieś wyrazy szacunku. Nigdy nie wiadomo kiedy znajomość z tym doktorkiem mi się przyda. 

— Ta, miło poznać, ale wracając to co z nią? — zapytałem nie akceptując, jakiejkolwiek formy zmiany tematu. Gość jednak okazał się być bardziej wkurwiający i mniej ludzki niż bym się spodziewał. 

— Nie udzielę panu odpowiedzi bez uregulowania kosztów. Moja wiedza sporo kosztuje, a ja nie zamierzam marnować ani chęci ani energii na jakiegoś mało znaczącego żołnierza. Bez urazy. — powiedział pewnie, przedstawiając swoje warunki. 

Zacisnąłem pięści. Był gorszy niż zakładałem. Jak można było mieć kogoś takiego za przyjaciela? Skąd w ogóle brali się tacy bezduszni ludzie? Prychnąłem. A niech cię tytan pożre skurwielu. Tymi pieniędzmi to sobie możesz dupę podetrzeć. 

— Tyle wystarczy? — spytałem ironicznie, wyciągając odpowiednią sumę z kieszeni i podając szybko w jego spoconą dłoń. Obrzydlistwo.

— Tak. — odpowiedział taktownie, po szybkim przeliczeniu. Natychmiastowo schował kwotę do należącej do niego torby, w której trzymał zapewne swoje narzędzia pracy. Jak ja nie dzierżę tego typu człowieka. 

— No to gadaj doktorku. — pośpieszyłem go. 

Naprawdę straciłem już dużo na cierpliwości. Jedyne czego potrzebowałem w tej chwili to filiżanka dobrze zaparzonej, czarnej herbaty, która choć trochę ukoiła by mi wiszące na włosku nerwy. Już naprawdę niewiele brakowało mi do pobicia tego inteligenta, który wywyższał się w tym momencie ponad wszystkich. Może i nie potrafilibyśmy sobie z tym poradzić, ale nie musiał tego tak manifestować. Skurwiel.

— Nie wiem czy będę w stanie dużo obiecać. Najpierw musimy wyjąć ten nieszczęsny konar z ramienia, a potem oczywiście okres rekonwalescencji. Nie jestem pewien jednak czy to wystarczy, bo pacjentka ma też dość obszerne wstrząśnienie mózgu. — mówił szybko, co chwilę oblizując swoje spierzchnięte wargi, a ja przyswajałem to wszystko jak gąbka. Z każdą chwilą moje obawy zaczynały rosnąć, a serce coraz szybciej pompowało krew po moim krwioobiegu.

— Wystarczy do czego? — spytałem po zakończeniu jego monologu. To było automatyczne, mocno bałem się jego odpowiedzi. 

— Do tego by się obudziła. — odpowiedział, a ja usłyszałem słyszalny tylko i wyłącznie dla mnie trzask. Trzask łamanej na kawałki nadziei. Jeager pogrążył się w szlochu, chwytając brunetkę za nieruchomą dłoń, a ja stałem jak słup próbując odrzucać od siebie tą możliwość. To nie mogła być prawda...

Fata viam invenient.

cdn.

*Fata viam invenient. — (łac. Przeznaczenie znajdzie drogę.)

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top