#45

"Pokaż samej sobie, że potrafisz iść własną ścieżką. Bez niczyjej łaski, bez zlitowania. Tak samo jest w walce. Nie będzie łaski. Nie będzie zlitowania. Ty albo on. Daj z siebie wszystko albo uciekaj. Walka to wolność." - Andrzej Ziemiański - "Achaja - t.1"

— Więc to już jutro co? — zapytałam przekładając na bok kolejną wypełnioną tego dnia partię dokumentów. Hanji w skupieniu, skrupulatnie wypełniała kolejne z nich, ani na sekundę nie odrywając się od pisania. To było niespotykane widzieć ją w takim stanie. W zwyczaju miała raczej zwalać pracę na kogoś innego i z reguły był to Moblit. Teraz jednak utrzymywała dziwne wrażenie radzącej sobie, samodzielnej kobiety, która czuje się w pełni odpowiedzialna za swoje obowiązki. 

— Tak. Z samego rana. — odpowiedziała mi zdawkowo, pośpiesznie poprawiając swoje okulary. Widać było jak niechętnie odrywa się od pracy by tylko na mnie spojrzeć. Przebywanie z opanowaną i poważną Zoe dłużej niż się powinno zdecydowanie nie należało do przyjemnych zajęć. Wydawała się być wtedy taka straszniejsza — gotowa wybuchnąć lub wyskoczyć z czymś w najmniej oczekiwanym momencie. Innymi słowy stawało się to niebezpiecznie.

— Słuchaj Nina, ja to wszystko już skończę, bo niewiele dzięki tobie zostało. — powiedziała w pewnym momencie gdy miałam brać się za segregację wypełnionych już papierów. Co jej się tak nagle zebrało? Spojrzałam na nią pytającym spojrzeniem. Nie rozumiałam jej toku myślenia. Przecież ona sobie nie poradzi...

— Ale przecież... — chciałam zaprzeczyć, jednak ona szybko mi przerwała. 

— Nie tylko ja mam ogromną ilość formalności do załatwienia. Ale wiesz ja mam jeszcze Moblita, a niektórym nikt tak chętnie nie pomoże jak ty i muszą radzić sobie sami. — oznajmiła mi na jednym wdechu. Zmarszczyłam brwi. Podejrzewałam o kogo mogło jej chodzić. 

— Masz na myśli Levi'a? — spytałam prosto z mostu. Ostatnio czarnowłosy dużo dla mnie robił, choć zapewne myślał że tego nie dostrzegam. 

Gdy spóźniałam się na śniadanie dostrzegałam pozostawioną specjalnie dla mnie porcję jedzenia, czego kuchareczki bez poważnej groźby nigdy by same nie dały pospolitemu żołnierzowi takiemu jak ja. Treningi w oddziale specjalnym też nie były takie jak wcześniej. Kapitan nie zadaje już dodatkowych okrążeń za niepoprawne wykonywanie poleceń, a i po ostatnim incydencie z pijawkami wydaje się być ku mnie bardziej przychylny. Nie byłam przyzwyczajona do takiego traktowania, jednak ta postać rzeczy wyjątkowo mi pasowała. Czyżby chciał zadośćuczynić swoim zachowaniem wcześniejszy występek? Nie mogę wymazać go z pamięci, jednak zakrywany zaletami stanie się bledszy. Chodziło mu o wybielenie się, czy ponowne zdobycie mojego zaufania?

— Tak, dokładnie jego mam na myśli. — pokiwała potwierdzająco głową, powracając częściowo do swojego zakopanego wigoru. Westchnęłam. Gdzie u brunetki byłam pewna jej zgody i tego że jakiego błędu bym nie popełniła to ona mi z tego powodu nic raczej nie zrobi, to co do Ackermana nie miałam już takiej pewności. Byłam wtedy zdana całkowicie na przypadek i to czy przez przypływ emocji nie odważy się znowu mnie uderzyć.

— Erwin zasypał naszego czyściocha kupą tego gówna. — kontynuowała okularnica, wskazując palcem na efekt naszej kilkugodzinnej pracy. — I uwierz mi, że ja serio dostałam do wypełniania mniej niż on. — dodała zbolałym tonem. Jej słowa w jakiś dziwny sposób mnie poruszyły. Logicznie przemawiały do mojego rozsądku, który z reguły człowieczeństwa nie mógł zostawić bliźniego w potrzebie. Martwiła się tak samo jak ja. Dlaczego dowódca obciążył najlepszego z nas najbardziej dzień przed misją, w której powinien być w pełni wypoczęty?

— Skoro tak mówisz to do niego zajrzę. — oznajmiłam jej, zgarniając jednocześnie swoją leżącą na jednym z krzeseł marynarkę zwiadowczą. Kolejna nieprzydatna część tego dziwnego munduru...

— Powodzonka z resztą. — pożegnałam się, jednak nie otrzymawszy żadnej konkretnej odpowiedzi poza zbywającym pomrukiem. Musiała się nieźle wkręcić w te jej obowiązki. 

Zaczęłam zastanawiać się nad skierowaniem do Ackermana propozycji. Nie żebym już tego nie robiła, ale nie chciałam by wyszło to tak niezręcznie jak zwykle. Potrzebowałam pracy i tego by dał mi jakiekolwiek zajęcie — nawet jeżeli miałoby to być czyszczenie męskich kibli. 

Gdy bezczynnie siedziałam, mój umysł samozwańczo zaczynał doszukiwać się przykrych doświadczeń z przeszłości oraz obaw co do tego co będzie jutro. Bałam się. No przecież kto by się nie bał? W każdej chwili mogłeś zginąć. W każdej chwili traciłeś swoich towarzyszy, z którymi ciężko na to wszystko się przygotowywałeś. W każdej chwili mogło stać się coś całkowicie nieoczekiwanego, co odmieniłoby twój los. Te uczucie niepewności i strachu jest naprawdę wykańczające. Nie pozwala ci normalnie funkcjonować, gdy tylko zdecydujesz mu się oddać.

Będąc już u celu, zgrabnie poprawiłam swoje włosy oraz mundur, by nie zostać obdarzona nieprzychylnym spojrzeniem. W jego obecności wszystko musiało być idealne. Ja musiałam być idealna. Choć on sam nie był perfekcyjny z całym przekonaniem mogę stwierdzić, że wymagał wzorowości od innych. Wzięłam głęboki oddech i zapukałam trzykrotnie. Gdy tylko usłyszałam jego chłodne potwierdzenie na wejście, otworzyłam dość frenezyjnie drzwi i tak jak przystało na żołnierza przed jego Kapitanem — zasalutowałam. 

— Czego? — warknął. Był w gorszym niż zazwyczaj humorze. W jego głosie można było usłyszeć, czyhającą na ciebie, skrzętnie ukrytą pułapkę, która za późno wykryta mogła spowodować rozległe obrażenia. Musiałam być ostrożna i dobrze dobierać słowa.

— Nina Kastner z Oddziału Specjalnego melduje się. — podniosłam głos, by dać mu znać z kim ma do czynienia. I tak, byłam w jego oddziale, więc mnie znał, jednak takie oznajmianie swojej przynależności miało za zadanie wyrażenie swojego szacunku do drugiej osoby, która jest wyżej stopniem od ciebie. Eren mnie tego nauczył.

— Streszczaj się i wypad. — warknął w moim kierunku, dalej nie spuszczając ze mnie wzroku. To było miłe z jego strony, mimo szorstkiego tonu. Był zapracowany, a mimo to nie odrywał od mojej twarzy swojego bacznego wzroku. Dziwna ekscytacja pobudziła mnie skrycie do działania. 

— Czy nie potrzebuje Kapitan pomocy? — zapytałam posyłając w jego stronę najpiękniejszy uśmiech na jaki potrafiłam się zdobyć. Uniósł zdziwiony swoją czarną brew i posłał w moim kierunku zdziwione bardziej niż zwykle spojrzenie.

— Pomocy? — spytał jakby sam siebie. Był zdziwiony. Nie spodziewał się takiej propozycji. Jakby się tak nad tym zastanowić to Zoe z tym całym spędzaniem czasu mogła mieć rację. Który ze zwiadowców przyszedłby tu dobrowolnie, poświęcając tym samym swój wolny czas. Przecież to były jedyne chwile, które mogli spędzić z bliskimi. Nie mieli pewności, czy następnego dnia będą mogli się z nimi spotkać. W dodatku to był Kapitan, a na jego stanowisku nikt inny jak kąśliwy, szybko irytujący się Levi Ackerman. 

— Nigdy nikt nie zaproponował Kapitanowy pomocy? — zagłębiałam się. Czyżbym dostała od losu kolejną szansę by dowiedzieć się o nim czegoś więcej? Niezwykłym było poznawać dość bliską ci osobę samemu i to w takich okolicznościach. Nie odpowiedział mi, a tylko wstał by zamknąć na klucz stojące za mną drzwi. Spięłam się. Po co to zrobił? Niczym jednak zdążyłam to z niego wyciągnąć, on jakby czytając mi w myślach wyjaśnił to sam.

— Teraz nikt nam nie będzie niepotrzebnie przeszkadzał. A jakby ktoś przyszedł to siedź cicho i udawaj, że cię nie ma. — rozkazał wracając z powrotem do swojego biurka. Nie określił co mam robić, a ja nie mogę tak stać, więc co teraz?

— Dobrze. To co mam robić? — wyraziłam chęć pracy. Rozejrzał się po pomieszczeniu, jakby zastanawiając się poważnie za co mogę się zabrać i tego nie zepsuć. Trochę mu to zajęło nie powiem. Ostatecznie jednak wstał, przystawił jakieś pierwsze lepsze krzesło do blatu przy których chwilę temu siedział. On tak na serio?

— Siadaj tu i sprawdzaj, czy nie popełniam błędów. Potem będziemy sortować. — wyraził się jasno, zabierając się za wypełnianie kolejnych kartek. Z tego co zdążyłam już zobaczyć brunetka nie kłamała mówiąc, że otrzymał on większą ilość materiałów. Zaskakujące było jednak to, że zdążył ich już wypełnić niemal tyle samo co okularnica z moją pomocą. Atmosfera również była inna, niż u Zoe. Mimo, że skupiał się i był świadomy tego co robił to co jakiś czas zdarzało mi się go przyłapywać na ukradkowym spojrzeniu kierowanym w moją stronę. 

— Ma Kapitan bardzo ładny charakter pisma. — pochwaliłam go w pewnym momencie, nie wytrzymując panującej tutaj ciszy. Hanji to chociaż nuciła jakieś piosenki pod nosem, by było weselej, a on był jak głaz — zimny, cichy i nie do ruszenia. Nie odpowiedział mi. Z resztą czego ja się spodziewałam. Że podziękuje? Nie ten typ człowieka. 

Dzięki jego staranności i szybkości, wraz z moją pomocą i poprawieniu kilku niewielkich błędów — praca szła nam dosyć szybko. Skutecznie, zgodnie z czasem oraz w miłym towarzystwie. Czy mogłam sobie wymyślić coś lepszego?

— To teraz posortuj. Te do dowództwa na prawo, te zaopatrzeniowe na lewo, a resztę indywidualnych rzeczy zostaw na środku. — wyznaczył mi kolejny cel, odchylając się na krześle. Siedzenie w jednej i tej samej pozycji, zajmując się dodatkowo tym samym, musiała czarnowłosego nieźle wykańczać. Jego wyraz twarzy po tym krótkim akcie relaksu nieco złagodniała, powodując chwilowo wrażenie względnie szczęśliwej. Cieszył się, że to już koniec? A gdyby tak...

Wstałam szybko, odsuwając mało inwazyjnie krzesło i doskoczyłam do niego, stając za jego plecami. Z tej perspektywy mogłam dostrzec czubek jego głowy w pełnej okazałości. Może i znowu wpadłam na głupi pomysł, może i też znowu się narażałam, jednak uznałam, że takiej szansy nie mogę przegapić. Trzeba chwytać to co się ma. 

Niczym zdążył w jakikolwiek sposób zareagować, niczym cokolwiek powiedział — ja już zdążyłam położyć swoje drobne dłonie na jego barkach. Myślałam znowu tylko o tym, żeby mu pomóc, żeby mu ulżyć. Chciałam zabrać ciężar odpowiedzialności z jego ramion. Chciałam by mógł czuć się jak normalny człowiek, a nie maszyna do wykonywania rozkazów. I choć sam mi one też takie dawał to ja nie byłam maszyną. Miałam własną wolę, własną intuicję. A to właśnie ona kazała mi  tym momencie coś takiego zrobić. 

— Ej co ty... — nie dokończył jednak, gdyż w tamtym momencie mocno zacisnęłam dłonie na jego ramionach. Mruknął przeciągłym głosem, tak niskim i przyduszonym jakiego jeszcze nigdy u niego nie słyszałam. Po moim ciele przeszły ciarki. Postanowiłam nie zaprzestawać swojej czynności i zaczęłam nawet mocniej się do tego przykładać. Czarnowłosy był okropnie spięty i dopiero po kilku minutach nieprzerwanego masażu jego mięśnie zaczęły się poluźniać. Nie wyobrażam sobie jak można było tak bardzo zabierać samemu sobie spokój. Jak można było się tak poświęcać? 

Gdy uznałam, że wypadałoby skończyć rozpoczętą pracę, a jednocześnie rozkaz Kapitana, bo robiło się już dosyć późno, jak gdyby nigdy nic usiadłam z powrotem na swoim krześle. Bardzo łatwo szło mi ich układanie, gdyż na każdej stronie, w lewym górnym rogu zaznaczone były tematy lub skierowania do odpowiednich osób. Przez cały ten czas czułam na sobie kobaltowe tęczówki, lustrujące bacznie jak wykonuje pracę. Nie odezwał się. Nie skomentował tego co zrobiłam. Nie zareagował. Był dzisiaj inny. Wyssany z energii. 

— A może Kapitan pójdzie się już położyć? — spytałam go w końcu, gdy zaczęło robić się ciemno. Wystarczył ten jeden tak bardzo rzadko spotykany moment, gdy nasze tęczówki z niemym uderzeniem się ze sobą zetknęły. To był moment, jednak w każdym z nas zaszły jakieś niewielkie zmiany. Serce zabiło mi dwa razy mocniej. 

— Nie jestem śpiący. — mruknął, nie przerywając ze mną trwającego w dalszym ciągu kontaktu wzrokowego. Musiałam siedzieć tutaj naprawdę długo, skoro nawet jemu zdążył poprawić się humor. 

— Ty za to wyglądasz na zmęczoną. — dodał. Przetarłam twarz i wzięłam głębszy oddech. Nie odpowiedziałam mu tak samo jak on wcześniej mi. Nie tylko na taką wyglądałam, ale taka też byłam. Ten dzień był wyczerpujący. Została mi jeszcze jedna sterta papierów, gdy moje oczy zaczynały samoistnie się kleić. Przecierałam je co chwilę starając się nie ziewać, jednak na niewiele się to zdawało. 

— Boisz się? — zapytał w pewnym momencie, przerywając ciszę i spokój. Odwróciłam się w jego kierunku. Stał zaraz obok, przy oknie wpatrując się w obraz po drugiej stronie szyby. W czasie, gdy ja odciągałam swoje myśli pracą, on znalazł chwilę by się nad tym wszystkim pozastanawiać. Szukał słów i szukał rozwiązań, których nikt poza nim samym nie mógł mu podsunąć.

— Jak każdy. To nowe doświadczenie. — potwierdziłam, odkładając ostatni na dzisiaj przygotowany dokument. Skończyłam. 

— Strach to najgorsze czym możesz się kierować w tamtym miejscu. — skomentował. Był spokojny. Mimo piekła, które nadejdzie już jutro on w dalszym ciągu zachowywał spokój ducha. Założyłam opadający mi na twarz kosmyk włosów tuż za ucho. Choć tak bardzo nie chciałam to wiedziałam, że muszę już iść do siebie. Jakiś czas temu Ackerman wyszedł z gabinetu, by uzupełnić swoje zapasy herbaty, więc droga przede mną stała otworem. Pozostało tylko odpowiednie pożegnanie się. 

— Chyba będę się już zbierać do siebie. Muszę być wypoczęta jutro. Cieszę się, że mogłam Kapitanowi pomóc. — zasalutowałam. Nie patrzył na mnie. Dumał nieprzytomnie tylko kiwając mi głową na potwierdzenie, że mogę już iść. Posłuchałam i udałam się do wyjścia. Niczym jednak przestąpiłam próg i uwolniłam się od jego prywatnej strefy, on zdecydował się mnie jeszcze zatrzymać. 

— Nie giń. — podniósł głos, na tyle bym mogła go usłyszeć. Uśmiechnęłam się pod nosem. Te dwa krótkie słowa wypowiedziane z jego ładnie zarysowanych ust dogłębnie sugerowały mi, że Ackerman się o mnie martwił. On się o mnie martwił! Poczułam ucisk w klatce piersiowej i jeszcze raz odwróciłam się w jego stronę, trzymając już w dłoni klamkę od drzwi. Tym razem stał skierowany przodem do mnie, tak samo jak wcześniej bacznie mnie obserwując. Jego wyraz twarzy był był łagodny. Taki sam a jednak inny — zatroskany. 

— Nie zginę! — powiedziałam pewna swojego, szczerząc się w jego kierunku. Zaraz potem zamknęłam drzwi i udałam się w kierunku wieżyczki. W tamtym momencie cieszyłam się, że mam do niej stąd naprawdę niewielką odległość do pokonania. Jakaś mała rekompensata. 

Nie mogłam zginąć posiadając nareszcie jakąś motywację, by żyć. Nie chciałam umierać szczególnie teraz, gdy mogę osiągnąć tak wiele. Miesiąc minął szybko to racja. Wiele się nauczyłam z pomocą moich przyjaciół. Stali się oni namiastką mojej rodziny, choć to ja mogłabym robić za ich rodzica to właśnie oni — opiekowali się mną. 

Znali panujące w wojsku zasady i przeszli szkolenie jakiego ja nie przeszłam. Ufałam im i wierzyłam w ich umiejętności. Na naszym czele stał Kapitan Levi, więc nic nie mogło pójść źle. Każda jego wyprawa za mury może i przynosiła żniwo śmierci, jednak nie dotyczyło to oddziału specjalnego. Jego drużyna zawsze powracała w całości zgarniając na swoje barki całą chwałę. Co więc mogło być nie tak?

Ta noc była jedną z cięższych dla mnie do przejścia nocy. Niepotrzebne myśli zaśmiecały mi głowę i nie dawały zasnąć. Ciągle tylko kręciłam się z jednego boku na drugi, gdyż zawsze było mi nie wystarczająco wygodnie w pozycji w jakiej się w tamtym momencie znajdowałam. Tak samo z temperaturą mi się nie układało. Raz gorąco, gdzie musiałam się odkryć, a raz lodowato. Te wszystkie czynniki męczyły mnie do tego stopnia, że gdy pierwsze promienie słońca wyłoniły się zza muru to ja w dalszym ciągu nie zmrużyłam oka. Oby to nie wpłynęło negatywnie na wyprawę. Nie czułam jednak jakiegoś zmęczenia — byłam w pełni sił.

Spakowane wszystko zostało już przeze mnie wcześniejszego dnia, bym teraz miała odpowiednio dużo czasu na ogarnięcie siebie. Mundur, wraz z peleryną wisiał na drzwiach szafy, a skórzane buty stały obok łóżka. Wystarczyło tylko się w to ubrać i iść po odbiór sprzętu po śniadaniu. Nic wielkiego, jednak to były możliwe, że ostatnie czynności, które ktoś mógł wykonać w swoim życiu. Przecież już nigdy mógł nie zjeść śniadania w naszym gronie. Przecież już nigdy może nie miał mieć możliwości samodzielnego ubrania się bo straci sprawność przez odgryzione szczątki. 

Wyszykowana już wraz z moimi torbami dotarłam na stołówkę. Gdy przekroczyłam próg, wzrok wszystkich zgromadzonych skierował się natychmiastowo na mnie. Co tu się wydarzyło? Cisza. W całym pomieszczeniu słychać było tylko machinalną harmonię ludzkich oddechów oraz stukotów talerzy, na których znajdowało się jedzenie. Nawet grube kucharki nie odważyły się wypowiedzieć w swoim kierunku choćby skrawka plotek. Było strasznie. 

Przełknęłam ślinę i czym prędzej znikłam większości z pola widzenia. To było stresujące. Zawsze nienawidziłam być w centrum zainteresowania, a wszelkie wystąpienia społeczne od zawsze mnie przerażały. Zgarnęłam swoją porcję od tych wrednych bab i usadowiłam się przy naszym wspólnym stole. Było to inne miejsce niż zazwyczaj. 

Cały oddział w jednym miejscu w swoim wspólnym towarzystwie. Wszyscy tak samo poważni, wszyscy wraz z Erenem chorobliwie skupieni. Nawet Kapitan zdecydował się z nami usiąść i popijał w spokoju swoją herbatę. Z tego co słyszałam od bruneta była to pewnego rodzaju tradycja. Cieszyłam się, że tu z nimi jestem. Że nie przebywamy ze sobą tylko w przypadku treningów. Tylko mój nastrój wydawał się być odmienny od tego panującego tutaj. Inni skupiali się na tym co ich może czekać, nie zauważając tego co jest teraz, natomiast ja w pełni wykorzystywałam chwile dane mi przez los. 

Nie zamienialiśmy ze sobą słów, nie rozmawialiśmy. Niewielu osobom byłam też w stanie posłać pokrzepiające spojrzenie podczas tej nikłej chwili. Większość z nich miała wzrok spuszczony w dół, utkwiony wnikliwie w jakimś punkcie, który wydawał się dla nich najistotniejszy. Jak weszliśmy i nic nie zrobiliśmy, tak samo wyszliśmy, kierując się do stajni. Wszyscy cholernie ponurzy i skupieni na jednym — na przeżyciu. 

Po oporządzeniu koni i odebraniu oraz założeniu trójwymiarowego manewru wszyscy byliśmy gotowi do drogi. Wystarczyło już tylko udać się pod bramę. Tak niewiele, a zarazem tak dużo zostało. Nie zamartwiałam się tym wszystkim tak jak wczoraj. Miałam może małe obawy co może mnie tak czekać, jednak były one kierowane czystą ciekawością. Nigdy przecież nawet nie było mi dane zobaczyć co takiego kryje się po drugiej stronie. Czy lepszy świat? Czy jest on może czystszy od tego zła, które drzemie tutaj w środku i tylko czeka, żeby cię skrzywdzić?

Wszyscy zgrupowaliśmy się  już mniej więcej w swoje przydziały. Nie było jeszcze nakazu, żeby przemieszczać się razem, jednak nikt nie mówił też, że pozwolono nam na totalną samowolkę. Musieliśmy się zachowywać tak by w razie potrzeby uformować odpowiedni szyk. Cieszyłam się, że znów mogłam dosiąść Black'a i cieszyć się mijającą mi podróżą. Radość aż do samego końca. Po mojej prawej jechał Eren, a zaraz obok niego nieodstępująca go na krok Mikasa i nieśmiały Armin. Byli bardziej rozmowni niż przy śniadaniu. Ostatnie momenty przed rozdzieleniem się. Trzymałam się lewej strony, lecz mimo wszytko pozostawałam wysunięta do przodu. Byłam lewą ręką Kapitana, którego peleryna dumnie powiewała pod wpływem wiatru tuż przed moimi oczyma. On to już w ogóle był dzisiaj mniej rozmowny niż zwykle.

Przed bramą byliśmy około południa. Zdziwiłam się nieco, zaskoczona pokaźną ilością ludności cywilnej, która na nas czekała. Nigdy nie spotkałam tyle osób zgromadzonych w jednym miejscu o tym samym czasie. To było niezwykłe. Wszyscy począwszy od dzieci do staruszków przyszli nas oglądać. Nas — Korpus Zwiadowczy. 

Chwilę potem straciłam z oczu Mikasę i Armina, a ze mną pozostał tylko brunet. Mogłam w tej chwili tylko życzyć im szczęścia oraz spokoju ducha. Nie pozostawało mi nic innego jak mieć w nich wiarę. Smith wyłonił się z tłumu i dumnie stanął na jednym z podwyższeń przygotowanych właśnie na takie momenty. Wyglądało na to, że zamierzał coś nam wszystkim przekazać. 

— Żołnierze! To już dzisiaj! To właśnie tego pięknego dnia wszyscy przyczynimy się do czegoś większego! Przyczynimy się do uwolnienia ludzkości z pod panowania kreatur nazywanych tytanami! Każdy z nas niech zmierzy się ze swoimi wewnętrznymi demonami i odda serce sprawie! Walczmy! Walczmy, by o wspólnych siłach przeciwstawić się całemu światu! Walczmy w pięćdziesiątej wyprawie za mury, moi żołnierze! Dajmy z siebie wszystko! —krzyczał. 

Mimo dzielącej nas odległości mogłam usłyszeć każde jego słowo. Zapewne zdzierał sobie w tej chwili gardło, jednak nie to było dla niego ważne. Ważnym było dotarcie do jak największej ilości żołnierzy i ich serc. Przyznam jego słowa i postawa poruszały ludzkie serca, w tym też i moje, jednak czy naprawdę wszyscy co do joty potrafili od tak zaufać całkiem obcemu w gruncie rzeczy im człowiekowi? Czy potrafili oddać serca wraz ze swoim życiem tylko dlatego by nigdy nie doczekać się odpowiedzi? Dlaczego tak śpieszno było im wszystkim do śmierci? Dlaczego pędziła do niej tak duża ilość młodych osób? Przecież to były dopiero nastolatki. 

— Ej Kastner! Skoncentruj się! — zwrócił mi uwagę Ackerman, który w tym momencie bacznie obserwował moje zachowanie. Zaczerwieniłam się. Zauważył moje roztargnienie.

— Tak jest! — dałam mu znać do zrozumienia, że przyjęłam jego słowa do wiadomości. Chwilę jeszcze mierzył mnie wzrokiem, lecz potem stracił mną widocznie zainteresowanie i z powrotem odwrócił się w swoją stronę. 

— Otworzyć bramę! — krzyknął tak samo głośno jak wcześniej Smith. Spięłam się w siodle, zaciskając zęby, a ręce mocniej ściskając na wodzach. Zaraz potem słychać było zgrzyt, a mocna konstrukcja uniosła się ku górze, otwierając nam przejście. Było one wystarczająco duże by zmieściły się w nim wozy, jednak na tyle małe, by w razie ewentualnych zniszczeń te większe tytany nie mogły dostać się do środka. 

— Ruszamy. — czarnowłosy wydał rozkaz, popędzając swojego karego konia. Serce zabiło mi mocniej, a w brzuchu coś mocno się zacisnęło. To już teraz. Nie ma odwrotu — z resztą nigdy go nie było. 

Wiatr rozwiewał mi włosy, a peleryna dumnie dodawała odwagi. W końcu to ja teraz reprezentowałam nadzieję. To ja stawałam się nadzieją, którą dawali mi ludzie. Moje emocje wybuchły w momencie, gdy przejeżdżałam przez zwieńczenie. Krótki, paro sekundowy odcinek czasu jednak tak bardzo wywiercający we mnie ciekawość. To już teraz. Musiałam zostawić za sobą dobrą zabawę, musiałam pozbyć się lekkomyślności i nastawić na walkę — walkę o przetrwanie. 

— Rozdzielamy się! — krzyknął Erwin, który galopował na swoim białym rumaku dosłownie na samym przodzie. 

Parł przed siebie samotnie, narażając się na spotkanie jako pierwszy tego co nieuniknione — tytanów. One nie spały. Nie spały bo był dzień, a niebezpieczeństwo utrzymywało się cały czas na stałym poziomie. Trzeba było mieć oczy dookoła głowy. Nie wiedziałam jak zareaguje na ponowne spotkanie z tytanem. Nie wiedziałam czy wywrze to na mnie tak samo piorunujące wrażenie jak wtedy, gdy zobaczyłam Eren'a. Zdawałam sobie jednak sprawę, że nawet jeżeli strach zagości w moim umyśle to nie mogę mu dać zawładnąć moim ciałem. Musiałam się kontrolować dla dobra swojego i innych. 

Nagle na horyzoncie dostrzegłam pojawiające się czerwone smugi, które niczym fajerwerki szybowały ku górze. Oznaczało to, że już się pojawiły, a dotarcie ich do nas to tylko kwestia czasu. 

— Jeager! — krzyknął, dając brunetowi znać, by wystrzelił flarę, przekazując tym samym informację innym. Sposób komunikowania się przez te sprytne kolory, na który wpadł Smith był naprawdę dobrym posunięciem i opierał się na jak najskuteczniejszym unikaniu tytanów. Jego zadaniem było zmniejszenie ilości ofiar do minimum.  

Jechaliśmy wszyscy w ciszy, skupiając się na otoczeniu i od czasu do czasu wystrzeliwując flary. Na naszej drodze na razie nie pojawiło się żadne nowe zagrożenie, jednak mimo tego zaczęłam zauważać, że ilość wystrzeliwanych flar zmniejsza się. Czyżby innym oddziałom się nie udawało? Mam nadzieję, że moi przyjaciele są cali. Hanji pewnie też się jakoś trzyma. 

Celem naszej wyprawy było odkrycie jak największej ilości terenów. Z tego czego dowiedziałam się z papierów, ta wyprawa miała być wyjątkowa — inna niż wszystkie poprzednie. Kierowaliśmy się na nowy, nieodkryty jeszcze obszar znajdujący się na razie poza zasięgiem naszych map. Innymi słowy — nie wiedzieliśmy czego możemy się tam spodziewać. 

Galopowaliśmy, tym samym męcząc nasze wierzchowce tylko po to by jak najszybciej znaleźć się w bezpiecznym dla nas nocą miejscu. To miał być nasz jedyny postój przed dalszą podróżą w ostatnim znanym naszej głowie korpusu miejscu — zamek, a tak w zasadzie jego ruiny. Nie był duży. Tak naprawdę niewielka jego część ostała się na tyle stabilnie, by można było w niej nocować. Konie mogły podczas takiej przerwy odpocząć, a my zmrużyć oczy chociaż na kilka godzin. Cała konstrukcja była zlokalizowana w dość dobrym miejscu. Niewielkie wzgórze, które pokryte było dookoła drzewami ułatwiało nam warty i śledzenie pojawiających się raz na jakich czas odmieńców. Ta organizacja była fascynująca. 

— Jeager, oporządzić konie! Kastner, na wartę. Mohl na czas mojej nieobecności zostawiam ci dowództwo. — rozkazał zaraz potem oddalając się od nas na swoim sprzęcie. Pozostawił po sobie tylko kłusującego obok nas konia. 

Mia Mohl była moją dość dobrą znajomą. Pierwszy raz zamieniałam z nią słowo na ognisku, gdy razem wzięłyśmy udział w tańcu odbijanym, potem spotykałam ją wiele razy na stołówce oraz rzecz jasna na treningach. Była bardzo przyjazną osobą. Piękna, utalentowana, czarnowłosa dziewczyna, która w tym roku miała kończyć osiemnaście lat. Była młoda, ale za to bardzo pomysłowa, inteligentna i przede wszystkim odpowiedzialna, a swoimi umiejętnościami z całą pewnością zasłużyła na obecność w tym oddziale. Była żołnierzem, który o własnych siłach potrafił dojść tak daleko i osiągnąć zamierzone sobie cele. Po poznaniu jej lepiej zaczynałam jej z każdym dniem coraz bardziej zazdrościć. Miała jasne cele, miała kochających ją rodziców i narzeczonego, który niecierpliwie wyczekiwał na nią w domu. Realizowała się w tym wszystkim. Robiła to czego pragnęła — była prawdziwie wolna. Silna, obdarzona urodą, charyzmatyczna. Posiadała wszystko czego brakowało mnie. Była doskonała.

— Słyszeliście Kapitana moi drodzy! Wykonajcie swoje obowiązki! Reszta z was może odpocząć! — krzyknęła czarnowłosa chwilę potem. Mimo tęgich min wszystkich innych, ona posyłała nam przepełniony troską uśmiech. Aż człowiekowi się cieplej robiło na sercu, patrząc na nią. 

— Nina ktoś przyjdzie cię zmienić za jakiś czas, więc się nie przejmuj. — zwróciła się tym razem bezpośrednio do mnie, dalej używając tego samego pokrzepiającego tonu. Wyszczerzyłam się w jej kierunku. Znała mnie już na tyle dobrze, że nie musiałam obawiać się zdrady z jej strony. Była prosta w tym co robiła i nie łamała postawionych sobie zasad. Była trochę jak żeńska wersja Kaprala, tylko o wiele bardziej ludzka. Wyrażała siebie i umiała to robić zdecydowanie lepiej niż którekolwiek z nas. 

— Twoja pozycja jest na wschodniej wieżyczce, którą zdecydowaliśmy się zająć wraz z oddziałem Pułkownik Zoe. — dodała, informując mnie o obecności czterookiej w bliskim otoczeniu. Ucieszyłam się na tą wiadomość. Z Hanji zawsze jest weselej. Nawet w takim miejscu. Kiwnęłam głową w geście zrozumienia. 

Udałam się w tamtym kierunku, zostawiając mojego konia w dobrych rękach. Na dworze było już ciemno, a duża ilość z nas posługiwała się ułatwiającymi widoczność pochodniami. Miałam szczerą nadzieję, że moja zmiana nie okaże się być zbyt trudna i nie będę musiała informować kogoś z dowództwa o pojawieniu się tytana. Chciałam spokojnie ułożyć w samotności myśli i wczuć się w nowe otoczenie. 

Usiadłam na murku, spuszczając nogi w dół, by zwisały swobodnie i rozluźniły się po długim zastoju podczas jazdy konnej, a krótkie zetknięcie się sprzętu z kamieniem spowodowało powstanie charakterystycznego, metalicznego dźwięku. Noc była w dalszym ciągu tak samo ciepła jak inne letnie. Choć zbliżała się już powoli jesień to w dalszym ciągu nie było widocznych żadnych jej wyraźniejszych oznak. 

Przelotne deszcze i mgły były charakterystyczne dla tego miejsca, dlatego nie zwracało się na nie zbytniej uwagi, natomiast liście drzew potrafiły się ostać zielone nawet do pierwszych opadów śniegu. Zadziwiające. Chciałabym doświadczyć większej ilości tych chłodnych dni. Pod ziemią nigdy to nie było takie zabawne jak tutaj. Cały stopniały śnieg w postaci wody lub błota pośniegowego spływał pod wpływem grawitacji do Podziemi, powodując w niektórych miejscach małe podtopienia i oczywiście powstawanie błota. Olbrzymiej ilości brudzącego wszystko, obrzydliwego błota. Wzdrygnęłam się na samą myśl o tym. Może lepiej było nie wracać do przeszłości?

Było spokojnie. Na paru innych wieżach dostrzegłam palące się pochodnie innych patrolujących, którzy tak samo jak ja dopełniali swoich obowiązków. Nieliczni żołnierze zostali też skazani na patrol góry by stwierdzić ilu tytanów kręci się w pobliżu. Było to wyjątkowo niebezpieczne zadanie, lecz bardzo istotne, gdyż dzięki niemu moglibyśmy zareagować z wyprzedzeniem na ruch wroga. 

Wzięłam głęboki wdech czystego powietrza, który delikatnie zagilgotał mnie w krtań. Gwiazdy tutaj były inne niż za murami. Wydawały się świecić dużo jaśniej, niż tam. Były też o wiele bliżej i czuło się ich pozytywny wpływ na człowieka. Levi mówił mi, że ta strona muru niczym nie różni się od tej którą ja znałam. Nie zgadzałam się z nim. Może i wszystko wyglądało prawie tak samo, niemal identycznie, jednak ja wyczuwałam tutaj coś innego niż tam. 

Chroniące nas ogromne ilości betonu były dla nas zarówno bezpieczeństwem jak i przekleństwem. Uwięziliśmy w nich samych siebie, zatracając się w żądzy pieniądza i posiadania. Bo człowiek zawsze będzie czegoś pożądał — to było nieuniknione. Tutaj jednak, w tym właśnie miejscu, my jako zwiadowcy byliśmy jak jeden organizm. Byliśmy całością, która mogła pławić się w wolności. Atmosferze wolności! To było warte tego całego niebezpieczeństwa. To było warte tych wszystkich ofiar. Wtedy nawet ten sam gatunek drzewa wydawał się być całkowicie inny. Bo był wolny! My byliśmy wolni!

Przez naprawdę długi okres czasu nic się nie działo. Moją uwagę przyciągały przelatujące od czasu do czasu ptaki lub nietoperze oraz irytujące mnie już owady, których było w tym miejscu naprawdę sporo. Ta cisza była dość niepokojąca. Zbyt spokojnie. Nie słychać nawet kroków — zupełnie jakby nikogo poza nami na tym wzgórzu nie było. Moja zmiana też nie nadchodziła. Czyżby zapadła decyzja o tym, że to ja mam tu przeboleć całą noc w czasie, gdy oni będą sobie spokojnie chrapać? Czy Ackerman by na to pozwolił? Czy Mia by na to pozwoliła? 

Moją uwagę przykuł nagle odgłos linek od manewru. Ktoś się do mnie zbliżał i to o dziwo w zastraszająco szybkim tępie. Czyżby nadchodzili? Nie słyszałam przecież dudnienia. A może to odmieniec, który nie wydaje z siebie dźwięków? Dla bezpieczeństwa złapałam za uchwyty broni w razie wywiązania się walki. Nim jednak dobrze zdążyłam się zastanowić nad kolejną możliwością, dokładnie tuż przede mną wylądowała znajoma mi postać. 

— Ninuś! — krzyknęła odrobinę za głośno, podbiegając do mnie nagle i przytulając na powitanie. Hanji Zoe zdecydowanie robiła niespodziewane wejścia. 

— Też cieszę się, że cię widzę. — powiedziałam lekko się uśmiechając, a tym samym od siebie odciągając. Miała zaczerwienioną twarz i zaszklone oczy, co oznaczało, że musiała być w tym momencie naprawdę bardzo podekscytowana.

— Co się stało? — spytałam, będąc ciekawą co mogło wprowadzić brunetkę w taki stan. Mało kiedy taka była. 

— Właśnie. — pacnęła się teatralnie w głowę. Spojrzałam na nią ze zdziwieniem, podnosząc jedną z brwi ku górze. 

— Potrzebuje twojej pomocy kochana! Umiesz pisać, prawda? No jasne, że umiesz przecież mi pomagałaś. A masz jakieś zdolności do szkicowania? No pewnie, że masz przecież jesteś utalentowana. — w ekspresowym tępie zadawała sama mi pytania, by za chwilę również sama na nie odpowiedzieć, nawet nie dopuszczając mnie do głosu. W dalszym ciągu jednak jej nie rozumiałam. Złapałam Zoe za ramiona i nachyliłam w taki sposób bym mogła patrzeć jej w oczy. 

— Mów o co chodzi. — nakazałam. Jeżeli cokolwiek mieliśmy poradzić na jej dziwny stan to tylko właśnie w taki sposób. Tylko zimny kubeł wody mógł ją przywrócić do rzeczywistości. 

— W lesie jest odmieniec, który nie reaguje na obecność ludzi. W dodatku całkowicie sprawnie porusza się nawet w nocy! Musimy to sprawdzić! To może być odkrycie przełomowe, które pozwoli nam choć w niewielkim stopniu zrozumieć te fascynujące stworzenia. — ekscytowała się, a czerwone plamy na jej policzkach znów zaczynały się powiększać. To nie mogło prowadzić do niczego dobrego. 

— Do czego zmierzasz? — dalej dopytywałam posiadając nikłą nadzieję, że Zoe jakimś cudem się opanuje i nie pozwoli emocją nad sobą panować. Myliłam się. W jej okularach widoczny był ten szaleńczy błysk. Było za późno na opanowanie. 

— Chodź tam ze mną i mi pomóż Nina. — nakazała nawet nie pytając mnie o zgodę. To było cholernie nieodpowiedzialne z jej strony. Że tylko ja i ona? A co jeżeli odmieniec zacznie zachowywać się nieprzewidywalnie i nas zaatakuje? Było za dużo niewiadomych. To było zbyt niebezpieczne. 

— No chyba sobie żartujesz... — prychnęłam, krytykując jej pomysł. To jednak na niewiele się zdało. Hanji Zoe nie da się tak łatwo zatrzymać. 

— No weź... Jesteś moją przyjaciółką, a zachowujesz się znowu jak ten gbur Levi. On się nie umie bawić! Ty umiesz! Robiłam tak już wiele razy, więc spokojnie nic nam nie będzie. — uśmiechała się w moim kierunku. 

Zignorowałam kompletnie jej kąśliwe uwagi w moim kierunku, po czym przeanalizowałam jej ostatnie słowa. Już to robiła? Ale czy na pewno? Czy naprawdę nic jej się nie stało? Mimo, że jej ufałam to strach wciskający adrenalinę do moich żył wręcz nakazywał mi zostać w miejscu. Wiedziałam jednak, że jeżeli z brunetką nie pójdę to ona zrobi to zapewne sama. Wtedy nawet gdy zaatakuje ją tytan to ona nie będzie posiadać kompletnie żadnych szans na przeżycie. Będzie potrzebowała ratunku, jedna nikt z nim jej nie przybędzie. To wydawało się straszne, a myśl o tym poruszyła moje serce. Nie mogłam jej tak samej zostawić. 

— Dobra. — zgodziłam się, wyciągając niechętnie przymocowane do sprzętu uchwyty. Przebywanie z brunetką zdecydowanie zbyt negatywnie wpływało na mój charakter. Jak tam dalej pójdzie to jeszcze zaczną jarać mnie te jej eksperymenty. Mimo, że całą trasę trzymaliśmy się z dala od tytanów, by oszczędzić sobie walki i zbędnych ofiar to ja właśnie kierowałam się z własnej nieprzymuszonej woli do jednego z nich. Świat jest powykręcany. 

Pędziłam za Zoe, starając się dotrzymać jej tępa, jednak mimo moich treningów różnicę pomiędzy nami można było dostrzec na pierwszy rzut oka. Była dużo pewniejsza tego co robi i jak się porusza, zwracając także specjalną uwagę na jak najmniejsze zużycie gazu. To było niezwykłe jak dużo mi jeszcze brakuje. 

Kierowałyśmy się na północny zachód od wieżyczki, wchodząc co raz to głębiej w las. Nie spotkaliśmy jednak na razie żadnego tytana na swojej drodze. Ja byłam jednak w dalszym ciągu skupiona. Nigdy nie wiesz kiedy coś złego może w ciebie uderzyć, gdy całkowicie się tego nie spodziewasz. Miałam nadzieję, że Mia wysłała już kogoś by mnie zmienił na tym patrolu, bo jeżeli nie to Kapitan może mieć przez nas nieprzyjemności u dowództwa, a tego nikt nigdy by nie chciał. Zły Levi jest zbyt krwiożerczy, by móc z nim walczyć na równych zasadach nawet jeżeli jest on od ciebie niższy stopniem. Wydawało się jakby nigdy nie miał oporów by coś zrobić. Jeżeli tylko by chciał — mógłby przywalić dowódcy i nie ponieść za to żadnych konsekwencji. On jednak bezprecedensowo się korzył, pokazując Smithowi swój szacunek.

— To tutaj. — wypaliła nagle, zatrzymując się na jednej z gałęzi. Przed oczami zamajaczył mi naprawdę dziwny dziesięciometrowiec. Jego rysy twarzy wydawały się być łagodniejsze, niż te u innych tytanów, których rysunki zdążyła pokazać mi Zoe. Był ładniejszy. Długie blond włosy sprawiały, że wyglądał bardziej jak kobieta, jednak dobrze wiedziałam, że nie można normalnie odgadnąć jego płci. 

— Prawda, że piękny?! — spytała mnie okularnica, ponownie przybierając na twarz swoją szaloną maskę emocji. Nie odpowiedziałam jej. Tytan nie wydawał się być straszny, jednak to wydawały się być tylko pozory. Dlaczego nas nie atakował?

— Podejdziemy do niego bliżej? Jest taki ślicznusi! — zaczynała ślinić się na jego widok Hanji. Jest bardzo źle. Jeżeli jej nie powstrzymam to zaraz zrobi coś nieodpowiedzialnego. Co jednak mogło się stać, gdy to coś stało tak spokojnie i zdawało się nas naprawdę nie widzieć? Kiwnęłam jej na potwierdzenie głową, wyciągając z ochraniaczy ostrza. Nigdy nie wiadomo kiedy będą się one mogły przydać. Obie wylądowałyśmy na ziemi, bacznie obserwując zachowanie olbrzyma. 

— Hej malutki! Jak leci? Widzisz nas kochany? — zagadywała do niego brunetka, z każdym słowem zbliżając się do niego coraz bardziej. Mówiła do niego szeptem, jakby bała się, że za chwilę może wybudzić go ze snu. Robiło się coraz bardziej niebezpiecznie. 

— Hanji nie tak blisko! — krzyknęłam zirytowana.  Jeżeli będzie podchodzić tak dalej to nie ręczę za siebie! Ona mnie jednak nie słuchała. A może nie chciała słyszeć. 

— Hanji... — warknęłam w jej kierunku, gdy znalazła się na wyciągnięcie jego ręki. Gdyby tylko chciała to mogłaby go dotknąć. 

Zimny pot oblał moje ciało, a dreszcz przeszedł mi po plecach. Instynkt nakazywał mi uciekać. Coś się zaraz wydarzy i raczej nie będzie to nic dobrego. W tamtym momencie dostrzegłam coś co zmusiło mnie do natychmiastowego użycia siły nóg. Nawet już nad tym nie panowałam. Teraz najważniejsze było jak najszybsze zgarnięcie stamtąd Zoe. Tytan otworzył w zdziwieniu oczy, uśmiechnął się przerażająco i całą swoją siłą złapał Hanji w swoje brudne łapska. Nie zauważyła tego. Była za bardzo zafascynowana, a nawet w tym momencie ją to ekscytowało. 

— Masz mocny uścisk skarbie. — kaszlnęła dławiąc się krwią. 

Japierdziele do czego ta idiotka doprowadziła?! Ruszyłam czym prędzej w kierunku dłoni potwora. Nie umiałam jeszcze dobrze walczyć. Nigdy nie zabiłam tytana, a to był w dodatku odmieniec. Stresowałam się.  Musiałam szybko analizować sytuację. Z tego co zdążyłam wywnioskować brunetka jest teraz cała poturbowana i nie da rady używać manewru, a ja jestem za to zbyt słaba by unieść na nim dwie osoby. Jedynym wyjściem pozostawał szaleńczy bieg do bazy z nadzieją, że nic po drodze nas nie zaskoczy. Jenak czy starczy mi na to energii? Do jasnej cholery! Wszystko się popieprzyło!

— Cholera jasna! — krzyknęłam wyskakując na  wysokość ramienia tytana i dość sprawnie je ucinając. Wielka dłoń upadła z hukiem na ziemię, raniąc bardziej znajdującą się w niej Zoe, która nieudolnie próbowała się z niej wydostać. Musiała mieć sporą ilość obrażeń wewnętrznych. Skupiłam się i przekierowałam energię to dolnych kończyn. Musiałyśmy działać szybciej. Teraz może i tytan był spokojny, ale co mogło mu odwalić za chwilę? Tego nikt nie wie. 

— Trzymaj się. — warknęłam, zarzucając ją sobie na plecy. Może i było to niezbyt korzystne dla jej zdrowia, jednak nie miałam ani siły, ani czasu żeby myśleć nad jej komfortem. Do jasnej cholery jak można było tak idiotycznie narażać życie?! 

Zaczęłam biec, zaczęłam biec tak szybko jak tylko mogłam. Musiałam za wszelką cenę jak najszybciej znaleźć się w zamku. Musiałam dopilnować żeby ją uratowali. Ja musiałam ją teraz uratować. Gdy byłam już całkiem sporą odległość od niebezpieczeństwa w postaci odmieńca na mojej drodze pojawił się nowy kłopot. Usłyszałam dudnienie. Coś z ogromną prędkością się do nas zbliżało. Jeżeli się nie pośpieszę, a zużyję za dużo energii to będę bezbronna. Nie będę mogła poruszyć niczym innym niż rękami, a obusieczny miecz zbierze swe żniwo. Przyśpieszyłam jeszcze bardziej. To co nas goni, za żadne skarby nie mogło nas dogonić. 

— Przepraszam cię za to. — wychrypiała Zoe, dławiąc się spływającą jej do gardła krwią. O nie, nie, niech nawet się nie próbuje ze mną żegnać! Nie zginiemy tutaj i ja tego dopilnuje!

— Lepiej siedź cicho i staraj się nie zasnąć. — warknęłam w jej kierunku. Tak byłam na nią zła i to bardzo, ale musiałam jej w jakiś sposób uświadomić, że takie postępowanie jest złe. Że narażanie swojego życia dla nauki jest złe. Powinna wykorzystywać swoją inteligencję na poczet ludzkości, a nie iść prosto na śmierć. To nie byłoby w porządku w stosunku do innych zwiadowców. Egoistka. 

Poznawałam to miejsce. Byliśmy już prawie u celu. Zostało jeszcze kilka kroków i będziemy bezpieczne. Wraz z murem zamku pojawiała się nadzieja. Zaczęłam krzyczeć, by wzbudzić podejrzenia wśród patrolujących. Może jakimś cudem mnie z tej odległości usłyszą, może jakoś pomogą. W momencie gdy już niemal wybiegłam z lasu, ogromna ręka rzuciła mną z ogromną siłą o pobliskie drzewo. Zoe wyrzuciło gdzieś dalej ode mnie — zniknęła mi z oczu. 

Spojrzałam rozmazanym wzrokiem na postać stojącą przede mną. To były te same blond włosy i łagodna twarz, którą podziwiałyśmy w lesie. Skubaniec pierdolony przybiegł tu za nami, mimo tego że nie powinien mieć na to energii. Do jasnej cholery była noc! '

Próbowałam się ruszyć. Uderzenie dość mocno mnie poturbowało i spowodowało lekkie zamroczenie przez co ta jego uśmiechnięta gęba robiła się strasznie niewyraźna. Moje nogi odmówiły współpracy, wykorzystując swój deficyt na ostatnich metrach. Ramię przebił mi na wylot jeden z ostrych patyków, a kamienie poraniły mi tył głowy. Od odbicia się od drzewa na karku pozostały mi drzazgi, które z każdą chwilą wrzynały się coraz bardziej w moją skórę, a ogromna dłoń tytana zmierzała w moim kierunku. Zdążyła już odrosnąć. Czy to właśnie tak będzie wyglądał mój koniec? Czy to właśnie w taki sposób umrę? Byłam przecież tak blisko wygranej. Obiecałam mu nie umierać. Ja nie chce umierać! 

Gorąca dłoń uniosła mnie na wysokość swojej głowy i otworzyła szeroko swoją paszczę. W tym momencie ta twarz nie była już łagodna. Była odrażająca! Łzy bezsilności zaczęły cieknąć mi po policzkach. Nie mogłam nawet zaatakować. Nie mogłam się nawet obronić. Dlaczego muszę kończyć w taki sposób właśnie teraz, gdy dopiero wszystko się zaczynało? Ja nie chce! Boże dopomóż mi! Niech mi ktoś pomoże! Niech chociaż Hanji wyjdzie z tego cało, niech żadne z moich przyjaciół nie podzieli mojego losu! Proszę! 

W uszach zaszumiał mi podźwięk linek od manewru, a w sercu ponownie pojawiła się nadzieja. Byłam bardzo słaba, krew wydobywająca się z ramienia bardzo obciążała mój organizm. Zaczynałam zasypiać, zaczynałam zapadać w pustkę — w ciemność. Ostatnim co byłam w stanie jeszcze zarejestrować był głośny dziewczęcy krzyk oraz mój bolesny upadek. Straciłam kontakt z rzeczywistością. Zemdlałam. 

Data merces est erroris mei magna.



cdn.

*Data merces est erroris mei magna. — (łac. Wysoka była cena mojego błędu.)







Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top