XXIV. Śpiące dziecko
{Florance + The Machine - Sky Full of Song}
Dopiero kiedy Marina puszcza Karola, uśmiecham się nieśmiało i daję mu się objąć, składając jednocześnie gratulacje. Ubrany w przekomiczną togę, trzyma w jednej ręce świeżo odebrany dyplom kolejnego fakultetu. Odsuwa się, czując, jak spięta jestem. Ja naprawdę próbuję się opanować, tylko mi nie wychodzi.
Spojrzenie, jakie wbija we mnie jego ojciec dosłownie muruje. To nawet nie chodzi, że to jego ojciec. To bardziej fakt, że to mój szef. Dosłownie. Właściciel, założyciel i prezes KOTAR, o zgrozo, jeszcze znajomy mojego taty. Nie jestem pewna, czy fenomen pojawienia się mej skromnej osoby na wręczeniu dyplomów nie odbije się na nim. Nie mogę rozszyfrować tego człowieka.
Jest równie sarkastyczny, co jego dzieci, dodatkowo mojego dwa poprzednie spotkania z nim na zarządzie nie były nawet personalne. Tymczasem dzisiaj musiał siedzieć koło mnie przez bitą godzinę, a teraz widzi, że ja i jego pierworodny jesteśmy czymś więcej, niż chyba oczekiwał.
Nie jestem nawet pewna, czy jest zadowolony, czy wściekły, czy mu to obojętne. Nieustannie marszczy brwi, jakby analizował sytuację.
Ogólnie widzę w nim dużo starszą kopię Karola. Mają bardzo podobne twarze, dodatkowo mój kierownik ewidentnie po ojcu odziedziczył te niezwykłe oczy, ale od czasu, kiedy przestaliśmy mieć na pieńku, zapomniałam jakie beznadziejne było to uczucie – kiedy tak cię ktoś skanuje, jakby chciał przewiercić ci głowę na wskroś.
Karol chce już zdjąć biret i togę, ale powstrzymuję go i proponuję, żeby zrobić mu zdjęcie z rodziną. Potem Marina wyrywa się z objęć brata, żeby wepchnąć mnie w kadr, z którego ich ojciec grzecznie wychodzi. Karol spogląda na mnie z góry, uśmiechając lekko.
– Ale się denerwujesz – mruczy, kiedy Marina oddaje mi telefon, a ja odbieram od niego biret. Spogląda ponad moją głową na swojego rodzica i wzdycha, przenosząc wzrok na mnie. – Naprawdę, Lina?
Z jakiegoś powodu ostatnie zdrabnia moje imię, a mi to wcale nie przeszkadza, chociaż wszystkie Karo, Karolki, Karole i tak dalej zawsze doprowadzały mnie do szewskiej pasji. W tym słodkim zwrocie jest coś tak nieoczywistego, co sprawia, że serce mi bije za każdym razem, gdy tak do mnie mówi.
Karol składa swoją togę, a ja wzruszam ramionami. Jak na taką dziwaczkę, mogłam denerwować się każdą inną rzeczą oprócz jego ojcem. Dobrze, że nie mam fobii społecznej, prawda?
– To co, dzieciaki? Idziemy na jakiś obiad? – pyta dziwnie ciepłym głosem pan Kotarski, a ja uśmiecham się niepewnie, bo mówi wyraźnie do mnie.
Wciąż jednak łagodny ton nie zgrywa się z tym zimnym, niebieskim spojrzeniem, chociaż może po prostu, jak w wypadku Karola, musze się przyzwyczaić, by zacząć wyczytywać z nich intencje prezesa.
Karol oddaje swoją togę, a potem wśród pozostałych rodzin i absolwentów podyplomówki, ruszamy do wyjścia. Łapię go za rękę, kiedy toruje nam drogę.
– Kotarski, widzimy się wieczorem?!
Karol macha komuś wolną ręką, ale kręci głową, wskazując na mnie. Wywracam oczami, nawet chcę już coś powiedzieć, ale Karol odwraca się do mnie z szerokim uśmiechem.
– Mam na dzisiejszy wieczór dużo lepsze plany – uprzedza mnie i muszę zamknąć buzię, unosząc brwi.
– Ja o czymś nie wiem? – pytam, a on uśmiecha się do mnie jeszcze szerzej i ciągnie mnie w stronę wyjścia.
Na dworze pada delikatny, marcowy deszcz. Po śnieżnych zaspach zostały jedynie wspomnienia w postaci brudnych kałuż, nad którymi muszę stawiać szerokie kroki, by dotrzeć do samochodu bez uwalenia sobie butów w błocku.
Karol wrzuca dyplom na tyle siedzenie, gdzie leży jego płaszcz, a ja wspinam się na miejsce pasażera z przodu SUV-a. Ruch na parkingu uczelni nie pozwala nam teraz wyjechać.
– Chodziło mi o to, że wolę zostać z tobą wieczorem, a nie szlajać się po klubach z tymi ludźmi – odzywa się, a ja odwracam wzrok od przejeżdżającego przed nami srebrnego Mercedesa jego taty. Karol, dzięki uprzejmości następnego kierowcy, może wreszcie opuścić miejsce parkingowe i dołączamy do kolejki czekających na dołączenie do ruchu ulicznego.
– Jeśli chciałeś iść... – zaczynam, ale wcina mi się w zdanie:
– Nie chciałem. – Uśmiecha się w ten rozbrajający sposób, że nie mam ochoty na dalszą dyskusję, przechylam się po prostu całując go w policzek.
Najwyraźniej sprawia wspólnego obiadu została omówiona wcześniej, bo Karol wie, gdzie jechać. Parkujemy w pobliżu Krakowskiego Przedmieścia i we czwórkę z jego ojcem oraz siostrą przechodzimy spacerem na Stare Miasto, na ten plac z pomnikiem Syrenki Warszawskiej. Te wszystkie turystyczne knajpy wokół nie zostałyby przeze mnie nigdy w życiu wytypowane, ale wchodzimy w jedną z bocznych uliczek.
W odrestaurowanej kamienicy, tuż na rogu jest restauracja, do której wchodzimy. Na nazwisko prezesa, dziewczyna czekająca przy drzwiach kieruje nas na piętro rustykalnego lokalu ze stropami z wałów oraz kelnerkami w strojach wzorowanych na ludowym ubiorze Mazowszan. Wszystkie elementy na obitych drewnem ścianach wyglądają na autentyczne antyki, a przez wykuszowe okna wpada miękkie, przymglone światło, nadając sali na pierwszym piętrze niezwykły urok i pewną tajemniczość.
Zarezerwowany dla nas stolik znajduje się w najbardziej przytulnym kącie, tuż przy otwartym kominku, w którym trzaska sobie wesoło ogień. Ze ścian wystają lampy z witrażowymi kloszami, a ja zakochuję się momentalnie.
Rozglądam się otwarcie po wnętrzu, chłonąc te niezwykle przyjemne estetycznie obrazy. Wszystko jest dopracowane ze szczegółami, nawet tkane serwety pod glinianymi kubkami, w których ktoś fantazyjnie ułożył materiałowe, wyszywane chusteczki. To samo tyczy się serwetek ze ślicznymi, kwietnymi wzorami. Wszystko jest piękne i idealnie wkomponowane w drewniane powierzchnie.
– Podoba ci się? – pyta pan Kotarski, a ja spoglądam na niego z niepewnym uśmiechem.
– Bardzo – przyznaję.
– Ty chyba lubisz takie rzeczy – zauważa Marina, odkładając na drewniany blat smartfona.
– Ładne? – Nie bardzo wiem, o co jej chodzi i do czego się odnosi. Folkowe restauracje? Motywy ludowe? Urocze serwetki?
– Spójne estetycznie – wyjaśnia, jakby to było coś oczywistego. Unoszę brwi zdziwiona, bo trochę nie takiej odpowiedzi się spodziewałam, a potem parskam śmiechem.
Młoda ma racje, nawet mój Instagram jest tego dowodem. Jeśli już się zdecyduję, jestem konsekwentna w swojej stylistyce i nie zmieniam zdania tak szybko, a co najwyżej wprowadzam drobne, stopniowe zmiany. Nawet sam fakt, że przyjęłam jedną konwencję kolorystyczną w budowaniu marki i nikt nie jest w stanie zmusić mnie do zmiany zdania, jest idealnym przykładem.
– Mój tata jest malarzem – wyjaśniam. – Zawsze jak robił serię obrazów, była utrzymana w jednej stylistyce.
– Ale zmieniał ją między seriami – dodaje stary Kotar, a ja spoglądam na niego zaskoczona. Nie spodziewałam się, że zna mojego ojca aż na tak dobrze. Może po prostu jest fanem? – Jurek jeszcze maluje?
– Tylko wykłada na Akademii, czasem maluje akwarele na zamówienia specjalnych znajomych, ale dla siebie wyciąga pastele raz do roku. – Kelnerka we wzorzystej spódnicy i koronkowej koszulinie podchodzi do nas z kartami dań.
Otwieram swoje menu i widzę stylizowane na staropolskie nazwy dań typowych dla naszej tradycyjnej kuchni. Chociaż zjadłabym taki dobry, domowy rosół z lanymi kluskami.
– A kiedyś potrafił malować całą noc. Mieszkanie z nim było okropne. My się uczyliśmy do egzaminów z matematyki, a ten potrafił o trzeciej w nocy włączyć Bacha, bo natchnienie mu ulatywało.
Jestem jeszcze bardziej zaskoczona, bo o ile, z dzieciństwa pamiętam takie akcje taty, kiedy wpadał w artystyczny szał i nie spał całą noc, tylko tworzył, o tyle nie wiedziałam, że znali się z panem Kotarskim jeszcze na studiach.
– Pana Zięby jest ten obraz, w twoim biurze, prawda? – pyta Karol, a ja przenoszę wzrok znad mięsnych propozycji na swojego przełożonego. – Te śpiące dziecko.
– Z tego co pamiętam, to Karolina była modelką. – Wskazuje na mnie brodą ojciec mojego kierownika, przewracając kolejne kartki.
– Mój tata... zachował wszystkie obrazy, na których byłam... – mówię niepewnie, bo ta rozmowa robi się coraz dziwniejsza. Dowiaduję się tu ciekawych faktów.
– Poza jednym, który wypłakała moja żona od niego, kiedy was odwiedzaliśmy w Belgii. Twoja mama chyba wtedy dawała pierwszy koncert po twoim urodzeniu, twój tata pokazywał nam swoją pracownię. Karol miał coś koło pięciu lat. – Wskazuje na syna dłonią. – Spuściłem go z oczu na trzydzieści sekund, a ten prawie wywrócił wózek z tobą.
Rozdziawiam buzię i z szeroko otwartymi oczami, patrzę na swojego chłopaka. Nie tylko ja jestem zaskoczona tą anegdotką, sądząc po minie Mariny i jej brata.
– Pamiętam to, znaczy sam jazgot mamy – odzywa się wreszcie Karol. – A ja chciałem tylko ją zobaczyć.
– Czy ty sugerujesz, że w wieku pięciu lat zafascynowałeś się nią-niemowlakiem? – Młoda wygląda na cokolwiek skonsternowaną, ale jej wniosek jest dość zabawny.
– Po prostu wiedział, że będę od niego zawsze lepsza, więc próbował się mnie pozbyć już zawczasu. – Mrugam do niego, a Karol parska śmiechem.
– Żebym wiedział, że na taką wredną wyrośniesz, to bym to zrobił – odcina się mi, a ja prycham pod nosem.
– Mamy nawet zdjęcie z tamtego dnia. Zrobione dosłownie chwilę wcześniej, zanim postanowiłeś przyjrzeć się swojej przyszłej dziewczynie. – Uśmiechamy się do siebie z Karolem. – Ale trzeba przyznać, że nie widziałem tak wielkich i zielonych oczu u dziecka, jakie ty miałaś.
Uśmiecham się, poprawiając włosy i opieram się o blat, na którym leży moja karta dań.
Zawsze zastanawiało mnie, czemu tata nie sprzedawał obrazów z moim wizerunkiem – raz, że dzieci są bardzo „poczytnym" tematem, dwa, że mógł wybierać stylizacje podobne do mistrza Wyspiańskiego, trzy, że tak jak mówi pan Kotarski, w dzieciństwie moje oczy były niezwykłe. Teraz poszarzały, nie sądzę, żeby było w nich coś godnego uwagi, ale najwyraźniej taka jest cena dorastania.
– Pamiętam, jak przychodziłem do twojego gabinetu i gapiłem się na ten obraz godzinami, jak miałem jakiś problem. – Karol kładzie przed sobą zamkniętą kartę. Wciąż kręci głową, jakby nie mógł uwierzyć w ten fakt, że moja podobizna była obecna w jego życiu od bardzo dawna.
To by nawet wyjaśniało tę chorą fascynację, którą wobec mnie przejawiał, zanim zaczęłam go łączyć z jakimiś pozytywnymi odczuciami. Tylko czemu był dla mnie uszczypliwy i mobbingował mnie?
– Nawet raz powiedziałem coś o tym, że chciałbym mieć takie ładne dziecko.
Oczy mi się otwierają szerzej na to zdanie.
– Pogadajmy o tym za dwa lata – odsuwam temat, a tata Karola zaczyna się śmiać i kręci głową, pocierając ogoloną na gładko twarz.
Nie zrozumcie mnie źle, chcę mieć dzieci, ale nie w wieku dwudziestu czterech lat niespełna i z facetem, z którym jestem jakiś miesiąc z hakiem. Byłoby to o tyle nierozsądne, o ile zwyczajnie głupie z naszej strony. Jasne, znaliśmy się już całkiem dobrze, czuliśmy się ze sobą swobodnie, właściwie prawie cały wolny czas spędzaliśmy razem. Ale to nie byłoby racjonalne. Nie miałoby podwalin stabilnego i silnego związku.
Ja naprawdę czuję się przy Karolu szczęśliwa i spełniona, a każdego dnia wzbierają we mnie uczucia wobec niego. Ale to wciąż nie to i nie w takim stopniu, by decydować o swoim życiu.
– Byliście po prostu na siebie skazani – stwierdza Marina, w momencie, kiedy przychodzi do naszego stolika kelnerka.
***
Miłosna ballada i Elvis Presley przy pomocy swojego niskiego, drapiącego gdzieś tam w środku głosu, wyciąga mnie z objęć snu. Przez niedokładnie przysłonięte roletami okno pada na mnie smuga ciepłego, wiosennego światła. W powietrzu, oprócz muzyki, unosi się zapach śniadania.
Podnoszę się do siadu i rozglądam po swojej sypialni, ale Karola tu nie ma. Za to wszędzie na podłodze walają się zrzucone z siebie w pośpiechu ubrania. Uśmiecham się do siebie, pochylając nad krawędzią łóżka, żeby podnieść z podłogi męską koszulę. Przytulam do twarzy przesiąknięty jego zapachem i Aqua di Gio materiał. Nie zerwałam żadnego guzika. Tym razem.
Narzucam ją na siebie, przy okazji rozglądając się w poszukiwaniu mojego telefonu. Nie wiem, jak długo nie było mnie w świecie żywych, ale Instagram na pewno mnie teraz potrzebuje.
Jednak zamiast telefonu, na biurku znajduję swojego Instaxa i wywołane zdjęcie. Karol chyba naprawdę ma obsesję na punkcie śpiącej mnie. Przechylam głowę, by spojrzeć pod innym kątem na swoją rozmydloną we snie twarz, ale nie jestem w stanie stwierdzić, czy w jakimkolwiek stopniu jestem podoba do siebie z dzieciństwa.
Wychodzę na korytarz, zapinając po drodze kilka guzików, żeby pana o wszędobylskich rękach nie kusiło za bardzo. Pod drzwiami leży moja rzucona torebka, z której powypadało kilka rzeczy, w tym smartfon. Boże, zupełnie nie pamiętam, żeby się wywróciła. Z drugiej strony, moja uwaga była skupiona na kimś dużo bardziej zajmującym.
Podnoszę telefon z podłogi i zbieram ten cały bałagan. Nasze płaszcze leżą skotłowane w kącie, razem z samotnym butem Kotara. Gdzie podział się drugi? Nie mam pojęcia.
Przechodzę do dużego pokoju, gdzie odwrócony do mnie tyłem urzęduje w części kuchennej Karol.
Przyciskam do piersi telefon, bo zapiera mi dech, kiedy tak przyglądam się zarysowanej linii jego kręgosłupa, widocznym przy każdym ruchu mięśniom pleców i objętych materiałem bokserek pośladków. Jego jasna skóra bez jednej skazy, wyćwiczone nogi, ukształtowany w trójkąt tors, to wszystko upodobania go do wyidealizowanej wizji doskonałego mężczyzny, a nie realnego człowieka z krwi i kości.
Karol odwraca się i spogląda na mnie z uniesioną brwią. Widząc, że nie kontaktuję do końca, wciąż pod wpływem jego cudownego ciała, uśmiecha się pod nosem. Puszcza mi perskie oko, a ja wypuszczam głośno powietrze, czując, że się czerwienie.
Serce bije mi mocniej, kiedy uświadamiam sobie, że ten człowiek, ten mężczyzna zwyczajnie jest mój. I nikt mi go nie zabierze.
Mogę podejść, złapać go za te nieogolone policzki, przyciągnąć do swojej twarzy i wpić się w usta, jakby nie było niczego wcześniej, ani później.
Karol wplata mi palce we włosy i odgina moją szyję, by złożyć na niej gorący pocałunek. Spomiędzy rozchylonych warg wyrywa mi się cichy jęk, kiedy przysysa się do skóry. Próbuję mu się wyrwać, ale cholera jedna trzyma mocno.
– Karol – mamroczę. – Jak ja się pokażę w pracy.
– Mhm. – Przesuwa się jeszcze niżej, sunąc niżej. Całuje moją skórę, zbliżając się do niezapiętego kołnierza, gdy nagle zaczyna się śmiać, a ja odchylam głowę, wciąż oparta na jego drugiej ręce, która oplata mnie w pasie.
– A na obojczyku już masz jakieś kolorki – wyjaśnia, kiedy patrzę na niego zdumiona. Wywracam oczami.
– Co ja? Krowa, żeby mnie znaczyć? – burczę, ale on uśmiecha się w taki sposób, że niemal uginają się pode mną kolana.
– Nie. Mam cię za dużo bardziej inteligentną. – Wyszczerza się, a ja wywracam oczami, próbując chociaż udać, że się boczę, ale, gdy przyciska swoje usta do moich, jakoś cała wola ze mnie ucieka.
– Przecież wiesz, że żartuję – mówi. – Zgrywam się tylko, nie chodziło mi o żadne uprzedmiotowienie.
– No mam nadzieję – burczę, a Karol delikatnie zakłada mi włosy za ucho, dotykając mojej twarzy przy tym w pieszczotliwy sposób.
– Chyba jesteś głodna. Za mocno cię zmęczyłem w nocy najwyraźniej. – Uśmiecha się szeroko, a ja nie mogę nie parsknąć śmiechem.
Co prawda to prawda.
ZMARTWYCHWSTAŁAM!
Nie no, żart, zaraz wracam do życia po śmiertnego, ale jak tylko napiszę te cholerne matury (najgorszy okres minie mi 17 maja), możecie się spodziewać, że wreszcie wrócę i dokończę razem z wami te historię. Mam nadzieję, że ten przecukrzony rozdzialik zadowoli was dopóki nie ogarnę swojej edukacji xD
Proszę was o cierpliwość do mnie, na pewno się opłaci.
All the Zo <3
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top