XV. W uścisku
{Grace VanderWaal - So Much More Than This}
Jest coś takiego w budzeniu się w uścisku drugiej osoby, że czujecie się zupełnie na właściwym miejscu. Nie chce wam się wysuwać spod ramienia, które was przyciąga do tej drugiej osoby, nie macie zupełnie ochoty zabierać twarzy wtulonej w rozgrzaną szyję. Jest tylko to ciepło, kojący zapach i całkowity spokój.
Początkowo nie wiem właściwie, co się dzieje. Dźwięk ryczącego silnika wyrywa mnie z głębokiego snu i przez chwilę nie bardzo wiem, dlaczego właściwie jestem przytulona do kogoś. Podnoszę się do siadu, a ręką Karola zsuwa się z mojego boku i opada swobodnie na pościel obok mnie.
Patrzę na niego wielkimi oczami, bo do mojego zaspanego mózgu dochodzi bardzo ważna informacja. Kładłam się w kącie kanapy w pozycji embrionalnej, żeby zająć jak najmniej miejsca. Nie było żadnego wtulania, obejmowania i zasypiania w uścisku. Właściwie, kiedy odpływałam, mój kierownik siedział przy stole z laptopem.
Hałas na ulicy wyciąga mnie spod kołdry, którą odrzucam, stając się jednak jak najdelikatniej zejść z kanapy, żeby nie obudzić śpiącego mężczyzny. Podchodzę do okna i obserwuję, jak czerwone światła srebrnego mercedesa znikają, kiedy samochód skręca gwałtownie na żółtym świetle.
Niemożliwe. Czyżby... Czyżby się poddał?
Odwracam się w kierunku łóżka, na którym Kotarski podnosi się do siadu. W ciemności widzę, że rozgląda się zdezorientowany dookoła, przesuwając dłonią po prześcieradle.
– Karolina? – mamrocze nieprzytomnym głosem, a ja wzdycham i wracam na kanapę.
– Tu jestem – mówię, siadając obok niego.
– Już myślałem, że sobie poszłaś – wybąkuje i kładzie się z powrotem. Czekam chwilę, aż jego oddech się uspokoi. Karol z powrotem zasypia, a ja kładę się na boku, odwracając do niego plecami. Podciągam kolana pod brodę, czując, że jestem zbyt zmęczona, by to wszystko zrozumieć, ale jednocześnie rozbudzona na tyle, że spokojnie mogę zapomnieć o śnie.
Czy Adam się poddał? Czy dlatego odjechał? Czy właśnie oddał pole walki? A może to tylko zwód, jedynie próbuje omamić mnie, bym na nowo stworzyła sobie złudną bańkę bezpieczeństwa? Może znowu się gdzieś zaczai za rogiem, by wyskoczyć na mnie w najmniej niespodziewanym momencie?
Bo, czego ja się w ogóle spodziewałam, że mogę spokojnie żyć z dala od niego? Że wymarzę go z mojego życia od tak? Że uda mi się uciec? Optymistyczne założenia, zupełnie niemożliwe do spełnienia. A przecież na chwilę udało mi się wciągnąć w wir życia w Warszawie. Już prawie byłam szczęśliwa.
Moje przemyślenia przerywa Karol. Słyszę, jak się porusza. Zastanawiam się, czy może znowu się obudzi.
Serce mi na chwilę staje, kiedy odwraca się do mnie i obejmuje w pasie ramieniem, przysuwając się do moich pleców. Czuję, jak jego twarz opiera się o moją szyję, jak nieświadomie przykłada usta do miejsca poniżej karku, jak zaciska palce na materiale koszulki, którą mi dał.
Nieruchomieję, bojąc się odetchnąć. Krew szumi mi w uszach, ale nie śmiem drgnąć. Tak zaskakuje mnie ten zwyczajny, prozaiczny gest wtulenia się we mnie, że nie wiem, co ze sobą zrobić. Rozluźniam niepewnie nogi i opuszczam rękę na dłoń Karola, która zacisnęła się kurczowo na moim ubraniu. Próbuję rozedrzeć jego uścisk na materiale, ale zamiast tego jego palce splatają się z moimi.
Poziom mojego zażenowania wzrasta, chociaż Kotar rano nie będzie tego pamiętać. Wystarczy, że ja będę.
Przez chwilę zastanawiam się – wyrwać się, czy nie wyrwać, ale ciepły oddech Karola łaskocze mnie w szyję i ta sama część mnie, którą próbowałam zakneblować, by nie skomlała za jego czułością, teraz jest w siódmym niebie. Więc już nawet nie próbuję się ruszać, tylko staram się zasnąć na kilka kolejnych godzin.
***
Wstawanie przed szóstą rano to jedna z najgorszych rzeczy, jakie może się przydarzyć. Czuję, że powieki mam spuchnięte od wczorajszego płaczu i wyschnięte usta, bo nie mogę oddychać przez nos. Słyszę jednak, że Karol natychmiast wyłącza czajnik, gdy ten zaczyna tylko gwizdać.
Podnoszę się, pocierając oczy. Światło jest zapalone tylko nad kuchenką, ale i tak razi po oczach przez ciemność za oknem. Nie zrobiło się nawet odrobinę jaśniej, wciąż panuje noc. Spoglądam w stronę kierownika, który stoi przy zlewie i zalewa coś w kubku. Widzę, że ma na sobie niewyprasowaną koszulę – w każdym razie wygniecioną na plecach.
To ta sama błękitna koszula, w której widziałam go pierwszy raz.
Wstaję, pocierając oczy i drepczę w jego kierunku. Najwyraźniej jestem tak cicha, że mnie nie słyszy, bo podskakuje zaskoczony, gdy kładę dłoń na jego plecach w miejscu, gdzie zgniótł się materiał.
Dopiero do mnie dociera, co robię, gdy odwraca się do mnie. Cofam rękę natychmiast, czując jak robię się chyba jeszcze bardziej czerwona, niż mogę być po wczorajszym ryku. Spoglądam na niego zaskoczona, ale nie wydaje się urażony.
Przez chwilę patrzymy na siebie, a ja czuję się coraz bardziej zażenowana, z każdą chwilą, gdy milczenie się przedłuża. Niebieskie oczy Karola rozszerzają się na chwilę, a potem uśmiecha się niepewnie.
– Pogniotłem już?
Kiwam głową i otwieram już buzię, by zaoferować swoją pomoc w prasowaniu, ale Kotarski jest szybszy:
– Idź się umyć, ja sobie z tym poradzę – odpowiada na moją niewypowiedzianą propozycję. – Chcesz kawy albo herbaty?
– A masz taką z ekspresu? – odzywam się wreszcie, patrząc po kuchni. Widzę taki na kapsułki.
– Z mlekiem?
Potakuję i podchodzę do stołu, gdzie na krześle włożyłam do torebki swoje ubrania.
– Chcesz jakąś czystą koszulkę?
– I tak zaraz się przebiorę u siebie, więc co to za różnica – odpowiadam lekko, ale coś dziwnego dzieje się ze mną. Serce mi bije zbyt szybko i mam wrażenie, że mój żołądek się rozpłynął. Jakby cały brzuch wypełniło mi powietrze, które dodatkowo łaskocze gardło.
Zabieram rzeczy do łazienki, a kiedy spoglądam w lustro, widzę, że oczy mam spuchnięte, policzki zaczerwienione, a usta popękane. Wyglądam jak kupa nieszczęścia. Dodatkowo nie mam ze sobą żadnych kosmetyków, które mogły jakoś uratować mój aktualny wygląd. A jeszcze żeby było lepiej, każdy włos odstaje mi w inną stronę. Wyglądam tak żałośnie, że szkoda mówić.
Związuję włosy na karku w kok i próbuje zrobić ze sobą cokolwiek. Myję dokładnie twarz, przemywam oczy zimną wodą i staram się schłodzić jakoś policzki, żebym nie wyglądać jakbym dostała uczulenia. Moje starania nie dają żadnego efektu, więc pozostaje mi modlenie się, by powieki wróciły do swojego normalnego rozmiaru, zanim dojadę do domu, żeby się przebrać przed pociągiem. Nadzieja pozostaje w makijażu.
Przebieram się we wczorajsze ciuchy i kiedy wychodzę z łazienki, dociera do mnie zapach tostów. Karol właśnie stawia na stole miskę z pastą jajeczną, którą próbował już wczoraj mnie poczęstować po sushi, ale nie byłam zbyt głodna.
Teraz nie wiem, czy to z nerwów, czy z jego powodu, żołądek znowu zakręca mi się w supeł.
– Hej, nie rób takiej miny – mówi, kiedy odsuwam sobie krzesło i siadam na wolnym miejscu.
Spoglądam na niego morderczo.
Mam jechać na sprawę w sądzie, żeby uzyskać zakaz zbliżania się do mnie dla mojego byłego chłopaka, który jeszcze parę godzin temu kwitł pod jego mieszkaniem. Naprawdę „taka mina" to i tak minimum optymizmu, jaki mogę uzyskać. Zawsze mogłabym dostać ataku paniki i zacząć płakać na środku jego salonu. Z chęcią bym to w sumie zrobiła teraz.
– Oziębła, chyba zgubiłaś gdzieś swój...
– Nie mów tak na mnie – przerywam mu ostro, a on uśmiecha się.
– A jednak, tutaj jest. – Uśmiecha się i wraca do blatu, by postawić przede mną duży kubek parującej, pachnącej, świeżej kawy. Ignoruję ją jednak, patrząc na Karola, który siada sobie obok i zabiera za nakładanie masła na ciepłego tosta.
O co mu chodziło? Czyżbym zgubiła telefon?
Odwracam głowę, szukając go wzrokiem, ale moja komórka leży na stoliku, który wrócił przed złożoną kanapę. Nasza pościel leży złożona na wierzchu.
Co niby mogłam zgubić według niego. I już mu przecież mówiłam, żeby tak mnie nie nazywał. Wcale nie jestem oziębła. Ja jestem wyrachowana i stanowcza. Nie daję sobie po prostu w kasze dmuchać.
A propos jedzenia, decyduję się jednak nie podjąć tematu jego dziwnych wypowiedzi i postanawiam jednak spróbować tej pasty jajecznej. Nie okazuje się taka zła, biorąc pod uwagę moją głęboką awersję do kurzych zarodków i bezpośrednich form ich podawania. Popijam półtora tosta kubkiem kawy, który trochę mnie pobudza.
Wciąż jednak czuję się jak zwłoki. Jeśli zwłoki mogą jeść śniadania ze swoimi przełożonymi.
Karol milczy, sprawdzając coś w telefonie. Jest chyba za wcześnie na poranny przegląd maili, ale co ja tam w sumie wiem. Nie byłam i nie mam zamiaru w najbliższym czasie zostać kierownikiem działu PR. Przyglądam się tylko jego skupionej minie, kiedy między jednym a drugim przesunięciem palca przegryza podpieczony chleb. Chyba robię to dość ostentacyjnie, skoro podnosi na mnie wzrok wreszcie.
– Martwisz się – stwierdza, a ja wywracam oczami na tę światłą konkluzję. Rzeczywiście ciężko się domyślić, że jestem poddenerwowana, skoro prawie drepczę w miejscu.
– Nie lubię sądów – kłamię.
Nie lubię ściągać na siebie uwagi zbyt dużej liczby osób, co jest śmieszne, bo publiczność jako taka zawsze towarzyszy występom na lodzie. Jednak z jakiegoś powodu, wszystko co łączy się z atencją wielu obcych ludzi, a nie ma dokładnego powiązania z łyżwiarstwem, sprawia, że czuję się zakłopotana. Ba, mam wrażenie, że tracą czas na mnie.
– Twoi rodzice się rozwiedli? – pyta, a ja kiwam głową. – Niemiłe wspomnienie z dzieciństwa?
Miałam dwanaście lat, kiedy matka się wyprowadziła. Sądzę, że to był moment, kiedy moje dzieciństwo się skończyło. Nic co było już później nie łączyło się z dziecięcą beztroską i nieświadomością problemów, z jakim borykają się na co dzień dorośli ludzie. O nie, dorastanie uderzyło we mnie ze zdwojoną siłą, zamiast rozkładać atak na etapy. Ale jakżeby inaczej mogło być, skoro moje życie to jeden wielki tor przeszkód. Ale chyba już się do tego przyzwyczajam, że nigdy nie mogę mieć łatwo i przyjemnie.
Spuszczam wzrok na dłonie, które zaciskam na kolanach.
Brunet odchrząka, widząc, że nie chcę ciągnąć tematu. Pociera świeżo ogolone policzki. Właśnie dopiero to zauważam, że jest pierwszy raz w pełni przy mnie ogolony. Mogę jeszcze bardziej cieszyć się widokiem jego mocno zarysowanej żuchwy i wysokich kości policzkowych, które są, jak słowo honoru, idealne. Gdyby tylko chciał mógłby robić karierę przed aparatami. Jest wysoki, szczupły, założę się, że jedna sesja w Vogue albo Cosmopolitan i mielibyśmy pierwszą narodową, heteroseksualną chlubę w świecie mody.
– Jedźmy już – proponuje, a ja jestem mu wdzięczna, że albo nie zauważył, albo się powstrzymał przed komentowaniem mojej głębokiej kontemplacji jego nawyków dbania o zarost.
Zanim jednak udaje nam się zebrać i zacząć ubierać, Karol staje przed lustrem w korytarzu, wiążąc krawat. Opieram się o framugę drzwi do łazienki, przyglądając z tyłu jego poczynaniom. Zabawnie jest widzieć, jak marszczy brwi, starannie przekładając materiał, by wykonać zwykły supeł.
Kiedy kładzie kołnierzyk, przenosi wzrok na mnie i unosi brew, przy okazji uśmiechając się krzywo.
– Wiem, wiem. Guzdram się.
– To po prostu dokładność – odpowiadam – Nie robisz tego na odwal. – Spuszczam wzrok i odchrząkuje, bo coś zalega mi w gardle. Będę musiała pamiętać, żeby w domu łyknąć jeszcze jakąś witaminę C.
– Dobra, telefon, portfel... – Kotarski klepie się po kieszeniach spodni i Bóg mi świadkiem, że z chęcią klepnęłabym go po tej tylnej kieszeni. Oczywiście w innym życiu, innej rzeczywistości i innej relacji zawodowej, która nas łączy. – Klucze, klucze, klucze... – Sięga do kubeczka, żeby wyjąć pęk razem z pilotem do samochodu. Potem wsadza je do kieszeni i wreszcie wyjmuje nasze płaszcze z szafy.
Działa w zupełnym chaosie, ale to jakaś jego rutyna, widzę, ten nawyk sprawdzania wszystkiego, zanim będzie ubrany i wyjdzie, zapominając o czymś. W tym szaleństwie jest metoda.
– Cóż to za uśmiech, czyżbyś miała fetysz wiązania krawatów?
Wywracam oczami. Oto i Kotar w całej okazałości. Jednak przyjmuję jego pomoc, kiedy przytrzymuje mi płaszcz. Okręcam się dokładnie szalikiem i zabezpieczam głowę czapką. Jestem gotowa na spotkanie z zimą.
Boże, jak ja tęsknię za ciepłem Hiszpanii, jego morzem i południowym słońcem. Tempo życia, tempo emocji, tempo przyrody jest zupełnym przeciwieństwem Polski. Tu jest szaro, zimno i wiecznie ponuro. Tam aż się gotuje – nie tylko powietrze od wysokich temperatur, ale od barwnego świata, który budują dookoła siebie Hiszpanie. Każda najmniejsza uliczka, zwykły kawałek nieba, czy jedno z wielu słów – w tym wszystkim zaklęta jest magia śródziemnomorskiego klimatu, kultu radości i spełniania się.
Tymczasem muszę się mentalnie przygotować na spotkanie z zimą w pełnej krasie, która okupuje Warszawę od dobrego miesiąca. To kolejny minus stolicy – zima mimo wszystko trochę tu trzyma. W Krakowie, żeby zobaczyć prawdziwy śnieg, a nie ten z wystawy, pewnie bym musiała pojechać na Krupówki albo w ogóle wspiąć się na Giewont i tam go szukać.
Karol otwiera mi drzwi, a ja wychodzę na klatkę schodową i powoli zmierzam w dół. Po chwili zrównuje się ze mną, nawet mnie wyprzedza, ale czeka przed wyjściem.
– Nie ma go – stwierdza, otwierając przede mną szarmancko drzwi. – Pewnie się poddał w nocy.
– Wiem – odpowiadam, chociaż nie miałam zamiaru mówić tego głośno. Widząc jednak zaciekawienie Karola, wzdycham i kontynuuję – Obudziłam się w nocy, kiedy odjeżdżał. W sumie nic dziwnego, że się obudziłam, jak chuchałeś mi w kark – rzucam, zupełnie nie kontrolując wypowiadanych słów.
Docierają jednak do mnie. Staram się udawać opanowaną, jakby mnie to zupełnie nie ruszało, ale Kotarski uśmiecha się głupowato i wzrusza ramionami.
– Lubię się przytulać, wybacz, jeśli coś ci zgniotłem.
E tam, mojej godności i tak już nic nie pomoże.
Podchodzimy do samochodu i wsiadamy do środka. Wciąż jest dość ciemno, dalej palą się uliczne lampy, ale w mieście podniósł się szum – stolica już się obudziła, co do tego jestem pewna.
Karol przemyka ulicami, które powoli zapełniają samochody pomimo wczesnej pory i w ciągu dwudziestu minut udaje nam się pokonać tę trasę. Nie mam innego wyjścia, jak zaprosić go na górę. Całe szczęście, że nie jestem jakąś ostatnią fleją i zdarzyło mi się w tym tygodniu odkurzyć, chyba we wtorek.
– Zapraszam – mówię, otwierając drzwi do korytarza. W locie ściągam buty i zrzucam na krzesło stojące w przedpokoju płaszcz. Jeszcze nie przykręciłam wieszaka do ścian, zresztą nie jestem pewna, czy aby mi wolno. Właściciel co prawda określił swoje zainteresowanie mieszkanie stosunkiem „nie pali się, nie wali, więc jest dobrze", ale nie chcę ryzykować. Jest stosunkowo tanie, zwłaszcza, że jest nowe, świeżo zakupione od dewelopera i jestem pierwszą lokatorką.
– Nie zdejmuj butów! – Wchodzę do garderoby po lewej od wejścia, by sprawdzić, czy moja walizka nadal jest w połowie zapakowana i krasnoludki nie postanowiły mnie wyręczyć w pakowaniu. Niestety, nadal muszę je dokończyć.
Karol stoi skrępowany, patrząc, jak otwieram szafę i wyciągam z niej ubrania. Widzę, że już szykuje jakiś komentarz na temat mojego posiadania oddzielnego pomieszczenia na ubrania, ale prawda jest taka, że jestem święcie przekonana o współpracy architekta tego budynku z firmą Ikea. Ponieważ jakimś dziwnym trafem, wszystkie ich propozycje meblowe idealnie pasują do tego mieszkania.
Wychodzę ze składziku, idąc do dużego pokoju, a mój kierownik drepcze za mną. Muszę wydrukować bilet, a drukarka stoi przy telewizorze. Czując jednak obecność przełożonego za swoimi plecami, gubię się sama we własnym domu.
– Em, słuchaj, usiądź sobie, nie wiem, herbaty ci zrobić? – Drapię się po głowie. – Albo lepiej obsłuż się sam, jeśli masz na coś konkretnego ochotę, lodówka jest otwarta. Ewentualnie włącz telewizor, jeśli ciekawi cię, gdzie był jakiś zamach, czy coś. – Wymijam go, czerwieniąc się, bo poziom mojego ogarnięcia właśnie przekroczył dzienną granicę.
Zapominam zupełnie, co miałam zrobić w salonie i idę do łazienki. Wrzucam do kosmetyczki najpotrzebniejsze przybory higieniczne, a potem przechodzę do sypialni. Na metalowej półce na książki wisi zawieszona sukienka, którą wybrałam dwa dni wcześniej.
Racja, muszę się ubrać!
Słyszę z pokoju, że Karol jednak zdecydował się na telewizor. Przyjmuję to z ulgą, byłoby jeszcze dziwniej, gdyby chodził za mną krok w krok. Tym bardziej, że ostatnim razem, kiedy rozstaliśmy się pod moją klatką byłam gotowa przemeblować mu siedzenie.
W łazience przebieram się w czyste ubrania, przy okazji odkrywam, że sama właśnie urzeczywistniam system przygotowania do wyjścia, który widziałam u Kotarskiego. Na Boga, spakowałam dezodorant, a jeszcze go nie użyłam. Co się ze mną dzieje?
Czuję się wybita z rytmu, ale fakt, że jestem kompletnie ubrana, nie jest jeszcze zbyt późno, a ja mogę jeszcze spróbować uratować moją twarz makijażem, trochę mnie pociesza. Stawiam na coś bardziej naturalnego – zresztą tak mi poradził mecenas Kryjski.
Nie musiał mi tłumaczyć, jak wiele znaczy prezentacja i ubiór. Jestem piarowcem, dobrze wiem, że zwiewna, ciemna sukienka w białe groszki, z wiązaną kokardą pod szyją i długim rękawem sprawia, że wyglądam niewinnie i dziewczęco. Stonowany kolor ubrań może zdziałać cuda, zwłaszcza w sądzie, zwłaszcza podczas sprawy o zakaz zbliżania się. Może to troszeczkę manipulacja z mojej strony, ale prawda jest taka, że nawet dłuższa rozmowa ze mną byłaby dowodem, że strój reprezentuje całą mnie z czasów tej paranoi. Wycofaną, zamkniętą, zakompleksioną i uzależnioną od potwora, zagubioną dziewczynę.
To też forma mojego rzucenia rękawicy Adamowi. Niech zobaczy, co we mnie zniszczył. Nie ma już tej niewinności, ufności, słodkości. O nie, Karolina, którą sam sobie stworzył może i nadal nie łapie się w życiu, ale nie pozwoli sobie niszczyć dalej życia. Nawet jeśli do pozwania go zmusił mnie tata, ja to pociągnę. Nie poddam się.
Prawda?
– Karolina, musimy już jechać. – Drgam, gdy w drzwiach sypialni staje Karol, pukając we framugę. Ręka zawisła mi centymetr od oka, w połowie przerwanym tuszowaniu rzęs. Natychmiast poprawiam, co zaczęłam i odwracam się do niego, zakręcając maskarę.
– Już, już. Muszę tylko jeszcze... – Wrzucam kosmetyk do oddzielnej torebki i zgarniam ją z blatu biurka. – Zamknąć walizkę.
– Masz ładowarkę? – pyta, kiedy wymijam go w progu, żeby móc przejść do garderoby i wrzucić kosmetyczkę do całej reszty, która w kompletnym chaosie okupuje moją walizkę. Z jakiegoś powodu wyjątkowo nie czuję się źle z faktem, że wszystko jest zupełnie niepoukładane.
– W torebce – odpowiadam, przyciskając walizkę, żeby móc ją zamknąć.
– A bilet? – Podnoszę głowę, bo dociera do mnie o czym dość istotnym zapomniałam. – Kupiłaś, prawda?
– Tak, tak, tylko, że... – Nabieram powietrza i głośno wypuszczam. – Nie lubię elektronicznych wersji.
Karol parska śmiechem, odwracając się.
– Masz go na laptopie? Wydrukuję, skoro tak bardzo potrzebujesz. – Sięga do mojej torebki, która stoi w korytarzu koło krzesła. Wyciąga z niego laptopa, a ja wzdycham.
– Dzięki, powinno być w pobranych albo na pulpicie. – Słyszę jak mój kierownik oddala się do dużego pokoju, a ja kończę mocować się z zamkiem i wreszcie mogę nałożyć buty. Wciągam na nogi ciepłe, długie kozaki i jestem gotowa.
Przechodzę do korytarza, zabierając płaszcz z krzesła.
– Skończyłeś? – pytam, gdy w drzwiach od salonu pojawia się Kotarski z moim laptopem pod pachą. Wyciąga w moją stronę kawałek zadrukowanego papieru.
– Panno Ziębo, jest pani moją dłużniczką. – Wyszczerza się, a ja wywracam oczami i biorę do ręki szalik. – Musisz się jakoś wypłacić.
– Mówiłam ci już, że nie przyjmuję twoich ofert seksu – odpowiadam, zawieszając sobie szalik na karku, kiedy podchodzi bliżej. Zabieram od niego bilet i komputer, żeby je spakować do torby. Karol bierze moją walizkę za rączkę i wskazuje mi drzwi.
– Masz wszystko? Telefon, portfel, chęć do uwolnienia się od niego?
– Nawet nie wiesz, jak długo o tym marzyłam – odpowiadam i wyciągam z kieszeni płaszcza klucz.
Tak trochę przejściowo, ale mam nadzieję, że wasze zapotrzebowania na bliskość z Karolem zostały zapewnione. Jak widać, kogoś tu ciągnie, oj ciągnie. Co o tym sądzicie?
xx, Zo
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top