XI. Na pożarcie

{Arctic Monkeys - Do I Wanna Know?}

Jeśli macie do wyboru między wyglądać dobrze a ciepło się ubrać – nie bądźcie jak ja. Nie wybierajcie marznięcia w zanieczyszczonej smogiem Warszawie podczas epicentrum sezonu grzewczego. Nie czekajcie też aż BMW Witwickiego wreszcie po was zajedzie, kiedy w poniedziałkowy poranek dwie godziny przed zebraniem zarządu KOTAR, dupa wam odmarza na przystanku.

Klnę na niego, że pewnie całe niebiosa razem ze wszystkimi świętymi burzą się na mój piękny język, ale przy każdym powiewie wiatru mam ochotę wpierdolić się komuś do samochodu, byle nie zdechnąć tu z zimna.

Naprawdę jako pół-góralka mam z zimą wspólnego tyle, co statyczny turysta na Krupówkach w sezonie. Dlatego klnę teraz siebie, swój dobór stroju oraz obniżone temperatury w porannej stolicy.

Spoglądam z nadzieją w kierunku skrzyżowania, modląc się, by Michał nareszcie się pojawił, inaczej przed zarządem zaprezentuje się klocek lodu, a nie moja osoba.

A oto i nadjeżdża mój rydwan. Mam ochotę zedrzeć z niego skórę, ale kiedy pakuję się na przednie siedzenie pasażera, przyjemne mrowienie zmarzniętych policzków sprawia, że odechciewa mi się marnowanie energii na tego głąba.

– Nie mogłem odpalić – mruczy, a ja prycham.

Powstrzymuję się przed skomentowaniem, bo jego autko aktualnie jest powodem mojego szczęścia. Jestem w stanie nawet odetchnąć głębiej bez strachu, że mroźne powietrze przemieni moje pęcherzyki płucne w kosteczki lodu.

Wyciągam schowane w skórzanych rękawiczkach dłonie w kierunku wywietrznika ciepłego powietrza i mruczę z aprobatą, kiedy czuję, jak palce przestają mnie boleć z zimna.

Powiecie zaraz, że jako łyżwiarka powinnam się przyzwyczaić do chłodu, w końcu na lodowisku panuje dość niska temperatura. Owszem, ale przy ruchu nie czuje się tego aż tak, a i wystarczy temperatura poniżej zera. Nie trzeba, żeby słupek na termometrze dostał depresji i ciągnął w kierunku Rowu Mariańskiego.

Pomimo wczesnej pory, przez Warszawę przebicie bez problemów to cud, którego nie udaje nam się dokonać. Jednak docieramy do swojego działu jako jedni z pierwszych. Większość pracowników zjawia się przed ósmą, tymczasem my mamy prawie godzinę czasu dla siebie. Przebieram się z wysokich, zimowych butów w kremowe szpilki i poprawiam makijaż w łazience.

Starałam się wybrać ubrania, które podkreślały mój profesjonalizm, a najwyraźniej przyczynią się do przeziębienia. A przecież nie mogę wziąć chorobowego, bo stworzenie wizerunku tej firmy samo się nie przeprowadzi.

Akurat kiedy wracam do Michała, który podgryza kanapkę, do działu wpada nasz kierownik. Oczywiście, miał być tu pół godziny temu, ale biorę pod uwagę, że normalnie jest na granicy spóźnienia, chociaż jako nasz szef nie musi się takimi rzeczami przejmować. Raczej.

Wybaczam mu, zwłaszcza kiedy zdejmuje zaparowane okulary i wyciera je o kraciasty szalik, a jego wzrok skupia się na mnie. Marszczy brwi i mruży oczy, a ja ignoruję jego natarczywe spojrzenie.

– Podrapiesz sobie szkła – mówię na przywitanie i odkładam kosmetyczkę do torebki. Sięgam po swojego najlepszego przyjaciela w nowym etui, ale po drodze wyciągam z bocznej kieszeni chusteczkę z mikrofibry, którą zazwyczaj czyszczę ekran.

– Daj, bo nie mogę na to patrzeć. – Wyciągam rękę, a Kotar podaje mi swoje okulary i przenosi zaskoczony wzrok na blondyna.

Michał z pełną gęba wzrusza ramionami. Żeby się na nich nie patrzeć i nie zobaczyli, jak bardzo sram w gacie ze strachu, oddaję się pasjonującemu zajęciu wyczyszczenia szkieł kierownika. Co ciekawe Kotarski ma je w takim stanie, że jestem zdumiona, że jest w stanie cokolwiek przez nie zobaczyć. Pewnie efekt jest podobny do zdjęcia ich z nosa.

– Gotowa? – pyta Karol, a ja na chwilę nieruchomieję i powstrzymuję się przed spojrzeniem na niego. Z jeszcze większym oddaniem wycieram jego okulary.

Moje milczenie jest idealną odpowiedzią.

– Kurczę, Karola... – zaczyna jęczeć Michał, a ja natychmiast odrywam się przecierania i morduję go wzrokiem.

– Mówiłam ci już coś o nazywaniu mnie tak – burczę.

– Jezu, przecież oni cię tam nie zeżrą żywcem.

– Co najwyżej obedrą ze skóry – dorzuca swoje trzy grosze Kotarski, a ja spoglądam na niego z niedowierzaniem. Widząc jego rozbawione spojrzenie, zaciskam usta w cienką linię i wciskam mu brutalnie własność w rękę.

Chowam chustkę do kieszeni torby i już chcę zatopić się w bebechach Internetu, kiedy zdaję sobie sprawę, że Kotarski ani nie założył okularów, które z takim oddaniem właśnie mu wyczyściłam, ani nie ruszył się o krok.

– Nie denerwuj się, tylko ich kup, tak jak to zrobiłaś ze mną – mówi.

Patrzę na niego z rosnącym niedowierzaniem. Co proszę?

– Hej, zejdź z niej odrobinę – broni mnie Michał. – Ona dobrze wie, co ma robić.

Nie. Za chuja nie wiem, co zrobić. Niby mam prezentację, niby mam pomysł, niby mam zaplanowane, co i jak powiedzieć, żeby byli zadowoleni z podjętych przez nas kroków, w kierunku zwiększenia ich sukcesów finansowo-giełdowych, ale kiedy zderzę się z rzeczywistością, wpadnę w panikę. Totalną, obezwładniającą i kompromitującą panikę. Po prostu absolutną panikę.

Kotarski wzdycha i nakłada okulary. Mruczy coś, ale ja staram się skupić na przewijających się przez Instagrama zdjęciach.

– Przynajmniej ładnie wyglądasz.

Z tymi słowami odchodzi od nas do swojego gabinetu, a ja mam ochotę walnąć po twarzy najpierw jego, a potem siebie, żebyśmy się wszyscy obudzili i ogarnęli, co właśnie się tu stało.

– Zdecydujcie się, czy ze sobą flirtujecie, czy skaczecie sobie do gardeł – wzdycha blondyn, głaszcząc się po bródce.

– Czy ciebie do reszty posrało? – mówię, a on uśmiecha się szeroko.

– Chcesz mi powiedzieć, że nawet jak na siebie warczycie, to jakaś chora forma podrywu? – Wyszczerza się, a Bóg mi świadkiem, że jestem bardzo blisko starcia mu tego parszywego uśmieszku z mordy.

– To obrzydliwe – stwierdzam i sięgam po kubek z kawą. – I niestosowne – dodaję, zanim dla ukrycia rumieńców skupiam się na napoju. – Oraz nie do pomyślenia – rzucam jeszcze.

Michał próbuje nie śmiać się i krztusi się swoją kanapką. A żeby się nią wypchał, zdrajca jeden.

– Wiem, że to nasz szef, ale połowa dziewczyn w tym budynku do niego wzdycha.

Moje uniesione brwi, mam nadzieję, przekonują go, że ja znajduję się w tej drugiej połowie, która ma mózg oraz miała okazję odczuć na własnej skórze jak cudownym charakterem został obdarowany nasz kierownik. Kotar to diabeł wcielony.

– No nie mów, że ci się nie podoba chociaż odrobinę.

Nawet nie odrobinę.

Ale tylko wizualnie! Estetyka jego urody bardzo uderza w mojego gusta, natomiast dupkowate, gburowate podejście do innych ludzi, zadufanie w sobie, zawyżone poczucie własnej wartości... Nie, są stanowczo zbyt odpychające i przechylają szalę na jego niekorzyść. Mogłabym do niego wzdychać, gdybym znała go tylko ze zdjęć i nigdy nie poznała osobiście. Tymczasem cudna twarzyczka jest przykrywką dla obrzydliwego typa, którym całym sercem gardzę, choćby nie wiem, jak był przystojny.

Chcę odpowiedzieć, że to nie jego interes, ale stwierdzam, że mógłby się na mnie nieźle obrazić za takie chamstwo.

– Aktualnie nie szukam chłopaka – oświadczam.

– Ja nie szukałem dziewczyny. – Wzrusza ramionami i uśmiecha się głupio. – No dalej, Karolina. Nie mów, że nie czuję chociaż odrobiny sympatii do Kotarskiego.

– Prędzej świnie zaczną latać – sarkam.

Nie wygląda na urażonego. Bardziej rozbawionego. Jakby mój opór był tylko fasadą, ale ja naprawdę nie żywię za wielu pozytywnych uczuć do Kotara. Chciałabym, ale jest dupkiem i za każdym razem, kiedy powoli zaczynam się do niego przekonywać on odwala takie coś jak ta prezentacja przed zarządem i znowu zamykamy się w błędnym kole wzajemnej niechęci.

– Poza tym... z poprzednim facetem na razie mam sprawę w sądzie. – Uśmiecham się cierpko. – Moje związki nie są obietnicą niczego dobrego.

– Gadanie. No i mogę ci powiedzieć jako doświadczony weteran, że romanse biurowe są niezłą dawką adrenaliny, kiedy temperatura wzrasta w miejscu pracy. – Mruga do mnie, a ja mam wrażenie, że mój mózg jest jeszcze bardziej chory niż sądziłam.

Podpowiada mi obraz Michała dobierającego się do Justyny przy jakiejś kserokopiarce w kanciapie sprzątaczek.

– Jesteś niemożliwy – stwierdzam, bardziej brzydząc się własnej wyobraźni niż jego sugestii.

Śmiech Michała roznosi się po prawie pustym dziale, w którym co jakiś czas niczym cienie suną kolejni praktykanci. Odwracam wzrok, zajmując się kawą i patrzę na Warszawę za oknem. Powoli tłumy maruderów zaczynają zapełniać ulice pomimo parszywej pogody i siarczystego mrozu.

– Gdybyście tylko się postarali, na pewno znaleźlibyście wspólny język – dodaje Michał.

– Nie – kończę temat i odpalam komputer. – Zajmijmy się czymś pożytecznym, zanim ten cyrk na kółkach się rozpędzi.

Michał nie dyskutuje tylko dojada kanapkę i również rozpoczyna wdrażanie się dzień pracy. Po jakimś czasie dołącza do nas coraz więcej ludzi, ale zanim zdążę wypić drugi kubek kawy, Kotar wyściubia nos ze swojej smoczej jamy i oznacza to jedno – czas na egzekucję vol.2.

Próbując ukryć swój strach oraz wszechogarniającą panikę, narzucam na siebie garsonkę w odcieniu chłodnej szarości, biorę laptop pod pachę, telefon do ręki i ruszam za szefem do windy.

Michał towarzyszy mi kilka kroków za mną, a kiedy dołączamy do Kotarskiego pod windami, czuję, że kolana mi miękną. Robiąc dobrą minę do złej gry, udaję, że wszystko jest w jak najlepszym porządku, żałując jednak srogo, że opuściłam rodzinny Kraków.

Po raz milionowy od wyprowadzki mam ochotę przetrącić sobie łeb za ten debilny pomysł, ale dobrze wiem, że innego wyjścia nie miałam. Prawda?

Wchodzę do środka jako pierwsza i chowam się w najdalszym kącie, żeby mieć chwilę chociaż dla siebie. A gdzie tam, moje próby uspokojenia oddechu zostają udaremnione przez kierownika piaru, który staje tuż obok mnie.

Opieram się o ścianę i z zamkniętymi oczami ignoruję jego, Michała oraz kolejnych pasażerów windy, którzy dołączają do nas na następnych piętrach. Próbuję się nie zapowietrzać, ale jak na złość nawet moje płuca ze mną nie współpracują. Jestem naprawdę bliska płaczu z przerażenia.

Niespodziewany uścisk na nadgarstku ręki, w której ściskam telefon, sprawia, że wypuszczam zaskoczona zakleszczony w piersi tlen.

Otwieram oczy i patrzę na Kotarskiego bardziej zdumiona, niż przerażona tym spoufalaniem się.

– Oddychaj. – Wyczytuję z ruchu jego warg, chociaż nie mówi tego na głos. Nie puszcza mnie dopóki, idąc jego śladem nie zaczynam oddychać wolno i rytmicznie.

Wraz z tlenem, do mojego mózgu dochodzi krew i opada ciśnienie, a przez to chociaż odrobinę jestem w stanie zapanować nad stresem. Mimo to serce wali mi jak oszalałe i jestem w stu procentach pewna, że moje policzki ozdobione są kwiecistymi wypiekami.

Drzwi windy otwierają się, a dłoń Karola zsuwa się z mojego nadgarstka. W pierwszym odruchu nie chcę tracić tej ostoi, jaką jest kontakt z jego ciepłą skórą. Moja ręka mimowolnie podąża za jego i ocieramy się palcami, wciąż patrząc sobie w oczy.

– Okej? – ponownie pyta samymi ustami Kotarski, a ja kiwam głową. Przez chwilę przyglądam się jego oczom czającym się za szkłami, które wyczyściłam wcześniej. Nie mogę zrozumieć, co jest w nich tak fascynującego, ale jednocześnie nie mogę oderwać od nich wzroku.

Dopóki Michał stojący przed nami nie rusza do przodu i my również musimy wysiąść.

Coś dziwnego odzywa się w mojej piersi. Coś na pograniczu bólu, ale nie jest spowodowany brakiem powietrza. To coś innego. To coś gorsze. To coś, co wydawało mi się, że straciłam bezpowrotnie przez Adama.

Odzywa się tęsknota za czułością.

***

Kiedy rano wstawałam, nigdy bym nie oczekiwała, że mój dzień będzie zawierał picie wódki. W towarzystwie Kotara. Na klatce schodowej.

– A nie mówiłem, że ma spust jak prawdziwa góralka? – komentuje Michał, kiedy odstawiam małą buteleczkę na schody i łapczywie sięgam po puszkę coli. Alkohol piecze w gardło, a potem przyjemnie rozgrzewa od środka, jednak muszę zmyć jego smak z języka.

– Nie piłeś ze mną jeszcze wódki – odpowiadam i spoglądam na dwóch stojących kilka stopni niżej mężczyzn.

Szef przygląda mi się nieprzeniknionym wzrokiem, a Witwickiego wyraźnie bawi sytuacja wspomagania się po nerwowym doświadczeniu.

– Jeszcze – odpowiada i sięga po pustą w połowie małpkę.

– Ty nie – odzywa się wreszcie Karol, a ja spoglądam na niego zaskoczona. Był prowodyrem pomysłu napojenia mnie czymś procentowym, żebym odzyskała siły albo chociaż głos.

– Chciałem to schować. – Michaś wydaje się urażony. Chowa alkohol do kieszeni marynarki.

Przyciskam usta do krawędzi zimnej puszki, skupiając się na przyjemnym ciepełku, które wódka wprowadziła do mojego ciała. Działa lepiej i szybciej od herbaty, dodatkowo ożywia mnie chociaż odrobinę.

Wychodząc z konferencyjnej sali, gdzie zaprezentowałam nasz plan działania zarządowi, w tym głównemu prezesowi, prawie się przewróciłam. Stres nagromadzony przez ostatnie kilka godzin, ulotnił się błyskawicznie, a mój organizm nie przygotował się na tak gwałtowną zmianę atmosfery.

– Nabierasz rumieńców – komentuje kierownik. – Jesteś pewna, że nie powinienem cię odwieźć do domu?

– Mam firmę do wypromowania – odpowiadam i popijam gazowany napój. Pocieram brzeg puszki, przy okazji kontempluję kolor ścian na ewakuacyjnej klatce schodowej. Bardzo instargamowe miejsce, dobre światło, jednolite tło...

– Ale na pewno? – upewnia się, a ja wywracam oczami.

– Nie traktujcie mnie jak dziecko – wzdycham, a potem podnoszę się powoli.

Kolana mi nie miękną, świat się nie kręci, ściany nie odkształcają się. Błędnik działa jak powinien, a wykonanie zadania dodaje tylko animuszu do robienia swojej roboty. Jednak wiem, że dzisiejszy wieczór spędzę w wannie, oglądając od nowa „Grę o Tron".

Michał otwiera przede mną drzwi na korytarz, ale zamiast po prostu ruszyć do przodu, wyjmuje z kieszeni spodni telefon, spoglądając na ekran. Wzdycha głęboko.

– Idźcie, a ja zaraz wrócę – mówi i odbiera połączenie przesunięciem palca. – Cześć.

Kotar wzrusza ramionami na moje uniesione brwi i dołącza do mnie po drugiej stronie drzwi, które zamykają się, zostawiając blondyna samego ze swoją tajemniczą rozmową. Zresztą – nie ma obowiązku spowiadać się mi ze wszystkich swoich telefonów. Nie jestem Olką.

Idziemy w stronę windy. Jesteśmy na jakimś nieznanym mi piętrze, w nieznanym mi dziale, z którego nikogo nie kojarzę, ale sądząc po nosach wsadzonych w ekrany komputerów, korpo to wciąż korpo.

Kiedy stajemy przed drzwiami, Karol oddaje mi mojego laptopa, którego trzymał pod pachą.

– Dzięki – odpowiadam, a on kiwa głową i opiera się o ścianę, czekając aż będziemy mogli wsiąść i wrócić do swojego miejsca pracy. Stoi tak blisko, że wystarczyłoby wyciągnąć rękę, żeby złapać go za...

Wowowowowowowowow, drogi mózgu, dokądkolwiek właśnie wędrujesz, wstrzymaj konie, ja tam z tobą nie jadę. Chyba straciłam swoją zdolność picia z zachowaniem zdrowego rozsądku, skoro sto mililitrów wódki sprawia, że moje myśli galopują w jakimś nieznanym i zupełnie nielogicznym, a tym bardziej pojebanym kierunku.

Tak mnie to dekoncentruje, że Kotarski musi chrząknąć, żebym weszła do windy, która właśnie nadjechała. Jest pusta w środku i kiedy drzwi zamykają się za moim kierownikiem, czuję coś jeszcze poza ogromnym zażenowaniem, że dopuściłam się tak idiotycznej myśli.

– Tamte były lepsze – odzywam się, kiedy ruszamy w dół. Brunet odwraca się do mnie trzy-czwarte i unosi pytająco brwi.

– Perfumy – wyjaśniam, uśmiechając się lekko. Wyraźnie czuję zmianę. Zniknął znajomy zapach, nieco przytłaczająco-odurzający. Ten chce kusić powiewem świeżości i przyprawami korzennymi albo innym szajsem. Zniknęły cytrusy oraz Acqua di Gio.

Karol parska śmiechem.

– Ostatnim razem zasłabłaś, jak pobiła mi się butelka w torbie – odpowiada.

– Ale przynajmniej nie zajeżdżało świątecznymi świeczkami. – Uśmiecham się do niego nieco złośliwie, na co Kotar prycha, wywracając oczami. Wraca jednak spojrzeniem do mojej twarzy, a kąciki ust unoszą mu się mimowolnie.

– Siostra wybierała – przyznaje. – Też nie byłem przekonany.

Kręcę głową z rozbawieniem.

– Zdecydowanie cytrusowe – mówię. – Pasują, bo ludzie się krzywią, jak otwierasz buzię.

– Jestem twoim kierownikiem! – Próbuje zrobić srogą minę, ale zbyt go rozbawiłam.

– No i? – Wzruszam ramionami. – Jakoś to ja więcej pracuję na rzecz tej firmy.

Mruży oczy, kręcąc głową. Uśmiecham się jeszcze szerzej i spuszczam wzrok, parskając sama do siebie.

Czy naprawdę właśnie śmieszkuję w windzie z Kotarskim? Przecież to się nie łączy - śmieszkowanie i Kotarski. Szef patrzy na mnie z lekkim uśmiechem. Przez chwilę nawet przechyla się w moją stronę, jakby miał zamiar rzucić coś jeszcze. Ostatecznie wraca do poprzedniej pozycji i widzę, że coś z nim się dzieje. Usta powoli opadają, a niebieskie oczy zatrzymują się na drzwiach.

Atmosfera dziwnie ochładza się. Jeszcze chwilę wcześniej było fajnie i miło, a teraz czuję gruby mur, który stawia między nami kierownik.

Drzwi otwierają się, ale za nim Kotar robi krok do przodu, łapię go za nadgarstek, tak jak on mnie przed prezentacją i zmuszam do spojrzenia na siebie.

– Coś się stało? – pytam.

Odwraca do mnie głowę i przez krótką chwilę pozwala dojrzeć mi ogromny smutek w jego niebieskich oczach. Za szkłami okularów czai się mieszanka bezbrzeżnej pustki i ogromnego przygnębienia. Nie odzywa się, a ja z wrażenia puszczam jego dłoń.

Wychodzi czym prędzej z windy, zostawiając mnie całkowicie rozbitą i zdezorientowaną.

Aha?


Czy Kotar potrafi być normalny? :D Obwiusli, to moja postać, więc odpowiedź może być tylko jedna - jednak skoro powracamy do szkolnej rutyny (jej, klasa maturalna) chyba trzeba wrócić do właściwego systemu publikacji co tydzień, mam rację?

xx, Zo 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top