VI. Zły wpływ przejażdżek z kierownikiem na stan zdrowia pracowników
{Orkiestra Męskiego Grania 2017. - Nieboskłon}
Marznący deszcz uderza w szybę samochodu, a mnie nachodzi ochota, by dołączyć własną głową. Mam wrażenie, że zaraz mi wybuchnie i Kotarski będzie musiał zeskrobywać moje mózgowie z tapicerki.
Pieprzony drań. Zostawił mnie w samochodzie na parkingu pod Złotymi Tarasami i nie wraca, kiedy ja tu umieram. Skoro już postanowił wielkodusznie odwieźć mnie do domu, mógł nie zajeżdżać na zakupy, tylko pojechać prosto na miejsce. Przynajmniej mogłabym już łyknąć coś na ból głowy, a nie bezsensownie tracić czas w mękach.
Zastanawiam się nawet, czy nie nawiać z samochodu, skoro nie jest zamknięty. W sumie mogłabym nawet zabrać samochód ze sobą, bo Kotar zostawił kartę-klucz w stacyjce. Wiem, że to by było gówniarskie zagranie, ale jestem w stanie zrobić wszystko, żeby mu się odegrać za protekcjonalne potraktowanie. Jestem dorosłą kobietą, a nie jakąś gówniarą, którą będzie pomiatać.
Ale ponieważ jestem dorosła, siedzę tylko nadąsana i znoszę migreno-podobny ból głowy, planując zabójstwo z premedytacją na kierowniku. W dodatku ten deszcz jest naprawdę okropny i naprawdę nie uśmiecha mi się chorowanie, a mój płaszcz niezbyt nadaje się na ucieczkę w takie warunki pogodowe.
Gdyby światło ekranu telefonu nie bolało mnie tak w oczy, może nawet bym znalazła sobie coś do roboty w Internecie, ale aktualnie zdycham. Naprawdę skoro mam dzień wolny, chcę jak najszybciej opuścić samochód szefa i położyć się spać.
Drzwi otwierają się, a Kotarski wpuszcza do środka powiew zimnego powietrza. Wsiada żwawo, wygląda jak zmokła kura albo raczej kogut. Taki kurczak, którego obdarłabym żywcem z piór i wrzuciła do gotującego się gara na rosół. Zjadłabym rosół swoją drogą.
Na moich kolanach ląduje papierowa torba z logiem jakiejś restauracji reklamującej się jako „GoRo House – Green'n'Healthy Food". W samochodzie zaczyna unosić się zapach... rosołu. Jestem naprawdę zaskoczona i patrzę na Kotara, który wstawia w uchwyt kubek z kawą z McDonalda.
– No co? – pyta, sięgając jednocześnie po pas bezpieczeństwa. – Musiałem się upewnić, że na pewno coś zjesz. Tylko nie rozlej zupy.
Wciąż jestem oniemiała, a Kotarski wygląda jakby naprawdę się martwił. To naprawdę podejrzane, nie wiem nawet jak zareagować na te przyjacielskie zachowanie. Otwieram niepewnie paczkę. W kartonowej wytłaczance unieruchomiony stoją czarne opakowania z przezroczystymi pokrywkami, na których ktoś mazakiem napisał zawartość. Pismo jest bardzo ładne, a na pudełku z piersią kurczęcą dorysowano serduszko. To urocze.
–Wziąłem bezpieczne dania, bo nie wiem, czy masz na coś uczulenie. Mam nadzieję, że jesz mięso. – Spogląda na mnie, ale przy okazji wciska przycisk startu. Silnik odpala, a ja przeglądam zawartość torby. Nie mogę znaleźć paragonu.
– Gdzie rachunek? – pytam. – Muszę wiedzieć, ile ci oddać.
– Przestań – prycha. – Nic mi nie będziesz oddawać.
– Ale ja mówię serio. Ile to kosztowało? – Sięgam do torebki i wyciągam portfel. – Trzydzieści? Czterdzieści? – Wyjmuję dwie dwudziestki i wystawiam rękę w stronę kierownika. Kotar patrzy na mnie, jakbym była niedojebana. W sumie to ma trochę racji.
– Schowaj te pieniądze, Oziębła – odpowiada, odpychając moją rękę. – Przestań, bo i tak ich nie wezmę.
– Przestanę, jak przestaniesz mówić na mnie Oziębła – wypalam, zanim mój mózg zdoła skonfigurować odpowiedź z ustami.
– Deal. – Łapię mnie za rękę i odkłada ją na portfel, a potem bez ostrzeżenia rusza z parkingu. Włącza przy okazji wycieraczki, które młócąc po szybie, odganiają wodę.
– Karolina, mówię serio, schowaj ten hajs, bo ci obetnę z pensji, skoro tak nią szastasz – dodał poważniej, wyjeżdżając z parkingu.
– Jeszcze nie przepracowałam tu miesiąca – odcinam się. – To moja wypłata z Krakowa – dodaję po chwili, kiedy udaje nam się włączyć do ruchu na alei Jana Pawła II i na najbliższym skrzyżowaniu, zakręcamy, żeby skierować się na północ do Młocin.
– Podaj mi swój adres – prosi albo raczej rozkazuje mój szef.
– Nocznickiego 115 – odpowiadam. Kiedy dojeżdżamy do ronda ONZ i przez chwilę stoimy, czekając na swoją kolei Kotar na ekranie deski rozdzielczej wklepuje mój adres. Zajmuje mu moment zdecydowanie się na trasę, która ma najmniejsze natężenie ruchu.
Skręca w lewo na rondzie, wjeżdżając w Prostą i tu się kończy nasza jazda. Jest środek dnia, szczyt ruchu, a nas zatrzymuje korek – nic nowego w Warszawie, jeśli oczywiście nie jest się przyzwyczajonym do podziemnego transportu publicznego jak ja.
– Miło – mruczy bez przekonania Kotarski i zaczyna przesuwać mapę palcem, żeby zorientować się, jak może ominąć zatkaną Prostą. Wzdycham, bo deszcz się wzmaga, a rytmiczny dźwięk uderzających o szyby wycieraczek, sprawia, że jestem bliska zabicia się dla świętego spokoju.
Kotarski opiera się o fotel i włącza radio. No jeszcze tego, kurwa, mi brakowało.
Mielę przekleństwo w ustach i odwracam głowę, zaciskając oczy. Jakby to miało pomóc przytłumić dźwięki, które roznoszą się po kabinie samochodu. Jeszcze żeby było ciekawiej mój kierowca zaczyna wystukiwać rytm piosenki na kierownicy palcami.
No chyba go zamorduje. Tymi oto rękami. Właśnie nimi. Zacisnę je na szyi i zdechnie za torturowanie mnie.
Odwracam się gwałtownie, ale zamiast walnąć go na odlew, kładę rękę na jego placach, żeby zatrzymać wydawanie dźwięków.
– Przestań, bo wysiądę – grożę. – I zadzwonię do Michała i powiem, że jesteś bucem i się popłakałam.
– Szantaż, panno Ziębo? – patrzy na mnie... z zainteresowaniem. Nie podoba mi się to. Nie, nie, nie. Niech spieprza z tym chłodnym, kalkulującym spojrzeniem niebieskich oczu zupełnie nie pasujących do ciemnych włosów i cieniu zarostu na zarysowanej szczęce.
– Pertraktacje – odpowiadam, mrugając zawzięcie. Nasz wzrok jednocześnie pada na moją rękę na jego dłoni i natychmiast zabieram ją, jak rażona piorunem. Czym zresztą rozśmieszam kierownika.
– Ascetka?
– Lesbijka – odburkuję, a jego litościwe spojrzenie mówi wszystko.
– Nie uwierzę.
Wzruszam ramionami. Ja nie wnikam w co on tam chce sobie wierzyć. Naprawdę. Po prostu mam aktualnie dystans do facetów. Zwłaszcza podobnych do mojego psychicznego byłego. Mam ochotę urżnąć sobie łeb albo najlepiej urżnąć jego. Byłoby po problemie. Poszłabym na metro i w góra pół godziny byłabym w domu. A nie. Siedzieć w korku i tkwić w centrum Warszawy, bo wielce łaskawy pan kierownik działu PR postanowił wielkomyślnie odwieźć pracownicę, której się uczepił już pierwszego dnia.
Nienawidzę fałszywych ludzi.
Kotar wyciera okulary chusteczką wygrzebaną z kieszeni płaszcza i kiedy znowu je nakłada, przygląda mi się dokładnie. Marszczę brwi, próbując przebić się wzrokiem przez ścianę deszczu. Na chodniku, ludzie w pośpiechu uciekają przed meteorologicznym fenomenem. Marznący deszcz na moich zdziwionych oczach łączy się ze śniegiem, który natychmiast topnieje na szybie.
Skupiam się na znikających płatkach śniegu i udaje mi się trochę wyciszyć muzykę, która rypie mnie po bani, jakby od tego zależało przeżycie basisty w show-bizie. Mrużę oczy. Od jasnego światła z zewnątrz, chyba zaczyna mnie boleć jeszcze bardziej.
– Mógłbyś to ściszyć? – odzywam się cicho, prawie niedosłyszalnie, ale moja prośba zostaje niemal natychmiast spełniona. Nawet wycieraczki ustawia na wolniejsze obroty i zyskuję pół minuty wytchnienia, zanim mój mózg zostaje na nowo zakatowany tym dźwiękiem.
– Masz migrenę? – pyta, a ja przenoszę na niego ciężki wzrok. Nie muszę nawet odpowiadać. Chyba widzi ból w moich oczach.
Kotarski wzdycha, a ja mam wrażenie, że powietrze gęstnieje. Nie lubię, kiedy obcy faceci patrzą na mnie ze współczuciem. Mam wtedy wyrzuty sumienia, jakbym zdradzała A... Ale ja nie mam już kogo zdradzić. Jestem sama. Nie ma go. Zapomniałam. Znowu.
Odwracam twarz, żeby nie zobaczył łez. Zresztą i tak weźmie to na karb bólu głowy. Nie zna zupełnie moich problemów.
– Zaraz spróbuję coś wykombinować. – Zaskoczona otwieram oczy, bo powieki na chwilę same mi opadły i przyglądam się, jak denerwując innych kierowców, mój szef próbuje przedostać się na zjazd do jednej z uliczek. Kilka osób odgraża nam się środkowymi palcami, ale finalnie, wpadamy w Żelazną, jeśli się dobrze orientuję.
Jestem zdumiona, kiedy prawie bez czekania na światłach przecinamy długość ulicy, a na skrzyżowaniu z aleją Sprawiedliwości gładko przejeżdżamy prosto, wpadając w labirynt małych warszawskich uliczek w centrum. Bóg mi świadkiem, że zupełnie straciłam orientację i skonsternowana obserwuję, jak Kotar świetnie sobie radzi w uproszczaniu naszej drogi.
– Czemu to robisz? – pytam. – Przecież ewidentnie dałeś mi do zrozumienia, że masz mnie za nic i nie wierzysz w opinię mojego byłego pracodawcy.
Nie odpowiada. Więc patrzę na niego. Obserwuje drogę, dostosowując prędkość do krupy na drodze, ale ani na chwilę nie drgnie mu żaden mięsień na twarzy. Nie chce na mnie patrzeć. Czy on...? Czy on boi się przyznać, że taka jest rzeczywistość? Czy boi się stwierdzić „Tak, jestem dupkiem, który mobbinguje ludzi już pierwszego dnia zatrudnienia"?
– To nie tak – mówi wreszcie, a ja jestem zaskoczona, że się odzywa. Skupiłam się na przyglądaniu się oczkom skraplającej się wody na wieczku w torbie z jedzeniem.
– Więc jak? – Chcę go pociągnąć za język. Jeśli zrobiłam coś źle, przez co mnie żywo znienawidził, szczerze powiedziawszy, z miłą chęcią bym to cofnęła, byle tylko przestał mnie gnębić.
Wreszcie na mnie patrzy, jakby wyczekiwał, że nagle otrzymam zdolności profesora X i odczytam mu z myśli, co on tam sobie, kurwa, wymyślił. A to podobno dziewczyny są skomplikowane!
Rezygnuje z tej potyczki wzrokiem i wraca do pilnowania jezdni. Zatrzymujemy się na podporządkowanym skrzyżowaniu. Zupełnie pustym o dziwo.
– Chyba nikogo nie ma. Jak co, to zapłacisz za mój mandat – mówiąc to, Kotarski łamie przepisy ruchu drogowego skręcając w lewo, chociaż miał nakaz w prawo. Wzdycham. Niech se robi, co mu się chce.
Dojeżdżamy do Okopowej – wiem to, bo po drugiej stronie dwupasmówki widać Powązki. Tutaj ruch też jest dużo łagodniejszy, udaje nam się bez problemu przejechać aż do ronda, przed którym odbijamy w Powązkowską. Jadąc wzdłuż cmentarza, dojeżdżamy do miejsca, gdzie przez wiadukt przejeżdżamy nad chyba aleją Armii Krajowej, ale ręki nie dam sobie za to uciąć. Na dole wszystko stoi. My mamy więcej szczęścia i dopiero dojeżdżając na Powstańców Śląskich mamy problem z ciągłością ruchu.
– Na kiedy będziecie mi w stanie przedstawić wasz super projekt? – pyta nagle, a ja wzdrygam się, bo naprawdę nie chcę teraz o tym myśleć. No cóż, ale jak to gadać o czymś innym niż o pracy, jeśli podróżuje się przez Warszawę w towarzystwie swojego uroczego przełożonego.
– Do piątku mam dosłać wszystkim partnerom umowy do podpisania – odpowiadam.
– A więc zainicjowałaś udział ludzi z zewnątrz?
– To kampania reklamowa, a nie wewnętrzny pokaz zalet korzystania z sieci. – Cudem powstrzymuję się przed dodaniem „kretynie" na końcu zdania, ale całe to spoufalanie się z szefostwem nie może przekroczyć pewnej granicy. Granicą tą jest wywalenie mnie z roboty.
Chyba oczekuje mojej dalszej wypowiedzi, więc wzdycham.
– Żeby mieć całe media społecznościowe dla siebie, najpierw trzeba przyciągnąć gwiazdy Internetu do naszego pomysłu.
– A telewizja?
– Nie znam się na tym. Mówiłam. Zajmuję się kreowaniem wizerunku w mediach społecznościowych. Resztę organizują ludzie z promocji. Nie będę za nich pracować. Za mało mi płacicie – burczę. Udaje nam się przejechać jako tako Reymonta i wjechać w Żeromskiego.
Jesteśmy już bardzo blisko i naprawdę tęskno mi do wyskoczenia z tego piekła na kółkach. Chcę się schować pod kołderkę i przespać kilkanaście ładnych godzin. No i... ten rosół naprawdę dobrze pachnie.
– Okej, cokolwiek robicie, widząc po waszym zapierdzielu, może być dobre – stwierdza, a ja patrzę na niego zszokowana. – No co? Co znowu powiedziałem nie tak?
– Czy to było przyznanie, że robimy dobrą robotę? – pytam naprawdę, naprawdę, naprawdę zdumiona. Przez myśl nawet by mi nie przeszło, że coś takiego padnie z ust Kotarskiego. I to w mojej obecności. Skierowane do mojej osoby.
– Tylko się nie napusz za bardzo – parska śmiechem. Przemykam obok nas tramwaj, którym spokojnie dojechałabym do pętli, a stamtąd to już rzut beretem do mieszkania.
– W poniedziałek zaprezentujesz to zarządowi – oznajmia, a ja mam ochotę rzucić mu całe to jedzenie prosto w twarz.
Wiedziałam, że ten sukinsyn coś kombinuje! Wiedziałam! Był podejrzanie miły i oto proszę, co cały czas chciał osiągnąć! Cholerny gnój! Zamorduję go. Teraz, zaraz, natychmiast. Zrobię z niego karmę dla gołębi i wysypię przed Kościołem Mariackim w Krakowie! Niech go rozdziobią kruki!
– Czy ty sobie jaja jakieś ze mnie robisz?! – wyrzucam z siebie całkiem pokaźny stek dość wulgarnych słów z krakowskiej gwary. Kotarski ignoruje mój wybuch gniewu i potop przekleństw, jadąc za autobusem, który również skręca w Nocznickiego.
Kiedy kończę, mam ochotę uderzyć go w twarz, w dodatku od emocji moja głowa pulsuje tak tępym bólem, że rzucenie się pod tramwaj będzie najlepszym sposobem, żeby go uśmierzyć.
– Muszę to gdzieś sobie zapisać. Bardzo ciekawa łacina. Złamańsko pojebańca? – powtarza, a ja zamykam oczy i usilnie rozmasowuje sobie skronie. Gdybym teraz musiała na niego patrzeć, wydłubałabym mu oczy. Nie szkoda by mi było nawet hybryd na to.
– W prawo na następnym skręcie – wydaję polecenie, patrząc na styczniowe opady. Nie chcę na niego patrzeć, więc przyglądam się drodze. Kiedy skręca w wyznaczoną przeze mnie miejscu, chcę żeby się zatrzymał, bo to już moje osiedle, ale on się nie zgadza. Wjeżdża w wewnętrzną drogę, przejeżdżając obok zaparkowanych pod sklepami samochodami.
– Zamknięte osiedle? – dziwi się, widząc bramy z żelaza. Dojeżdża do samego końca i pod apteką parkuje w połowie na krawężniku.
Chcę jak najszybciej wysiąść, ale zanim jestem w stanie pozbierać swoje barachło otępiała bólem, on już szelmowsko otwiera mi drzwi, rozpościerając nad moją głową czarny parasol, który co prawda nie chroni przed zacinającymi powiewami wiatru, ale nieco odpycha gęstniejący śnieg.
Próbuje za mną nadążyć z parasolką, kiedy maszerując przez topniejącą krupę śnieżną, skręcam koło kolejnego banku i dochodzę do żeliwnej bramy. Sięgam po klucz w kieszeni kurtki i przyciągając specjalny brelok do czytnika poniżej domofonu, otwieram sobie bramkę. Kierownik pcha go dla mnie, ale ja się nim nie przejmuję. Pierwsza klatka schodowa jest moja. Docieram do niej i już chcę otworzyć sobie drzwi jak człowiek, kiedy ten sukinkot zasłania czytnik dłonią.
– Daj telefon – mówi, pochylając się nade mną.
– Słucham? – Podnoszę na niego wzrok, gotowa doskoczyć i przywalić mu w ten jego prosty nosek.
– Daj mi swój telefon – powtarza, a ja wzdycham. Na cholerę mu mój telefon? Mam już go po dziurki w nosie, więc, żeby pozbyć się natręta szybciej wręczam mu komórkę. Wpisuje coś w nią, a ja mogę otworzyć sobie drzwi. Kiedy odwracam się, wyrywający parasol trzyma między ramieniem a piersią, a w dłoni trzyma swoją komórkę. Oddaje mi moją własność i z najbardziej jadowitym uśmieszkiem, mówi:
– Zadzwonię sprawdzić, czy żyjesz.
Gnida.
I już wszyscy wiemy, dlaczego Kotar był taki miły :D
xx, Zo
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top