IX. Śniadanie do biurka
{Natalia Przybysz - Miód}
Kiedy zbliża się ósma i wiem, że Kotarski pojawi się w firmie, zwiewam do łazienki. Po wczorajszym pokazie mojej elokwencji w jego samochodzie, a potem porzuceniu resztek dobrego wychowania w trakcie rozmowy telefonicznej, trochę mi wstyd. Ale też zwyczajnie powstrzymuję się przed rzuceniem jeszcze gorszymi określeniami na jego widok.
Zimna wojna, sami rozumiecie.
Przy okazji poznaję kilka nowych osób z naszego działu, które w towarzystwie dwóch ludków z księgowości, pomagają nam napisać budżet. Nigdy się tym za bardzo nie zajmowałam – nie mam głowy do liczb, więc moja obecność w sali konferencyjnej, w której się gnieżdżą, żeby nie przeszkadzać reszcie pracownikom, pełni tylko funkcję dekoracyjną. Jednak dzięki temu, że przez ostatnie trzy tygodnie Damian wspaniałomyślnie podsyłał jednej z osób obecnych na sali wszystkie nasze oszacowania pojedynczych akcji, teraz oni mają łatwiejsze zadanie. Lada chwila, a będę mogła jutro iść do Kotara, żeby zatwierdził budżet i całość.
– Gołębiewski odpowiedział na maila, czy pasuje mu nasze wynagrodzenie? – zwracam się do Weroniki, kiedy dziewczyna przynosi mi kawę.
– Nie wiem. Mogę to sprawdzić – odpowiada, ale powstrzymuję ją ruchem ręki.
– Sama się ruszę. Siedzimy tu już półtora godziny i naprawdę nie robię nic produktywnego. – Pocieram oko, zapominając o tuszu do rzęs. Fuck. – Odpowiadaj im, gdyby mieli jakieś pytania. Znasz ten projekt prawie tak dobrze jak ja. – Uśmiecham się i wstaję.
Dziewczyna siada na moim miejscu i pochyla się w stronę Damiana, który jest tak zaabsorbowany przekazywaniem zebranych informacji na temat budżetu, że podskakuje na krześle. Stali pracownicy wybuchają śmiechem, bo naprawdę wkręcili się w robotę, a reakcja praktykanta jest wręcz idealnym rozładowaniem napięcia.
Wychodzę z pomieszczenia i klucząc między stanowiskami korposzczurów, podchodzę do swojego biurka. Uśmiecham się do Michała, który przy swoim komputerze tłumaczy coś komuś przez telefon, gestykulując gwałtownie. Odświeżam swój komputer służbowy i kiedy czekam, aż załaduje się poczta, sprawdzam telefon.
Marszczę brwi, widząc, że cały czas mam jakąś nieprzeczytaną wiadomość na Messengerze.
Okazuje się, że to ta wiadomość od Laury, której wczoraj nie odczytałam. Kiedy ją otwieram i czytam, buzia sama mi się otwiera. Słowo „zszokowana" nie oddaje mojego stanu.
Laura była jedną z moich bliższych koleżanek w liceum. Na studiach kontakt trochę osłabł, bo przeniosła się do Wrocławia, gdzie – jeśli dobrze kojarzę – poznała swojego obecnego narzeczonego. Teraz czytałam zaskakującą wiadomość, że była w Krakowie u mojego taty, ale okazało się, że już z nim nie mieszkam, a bardzo potrzebuje mnie na ślubnym kobiercu. Tak. Przez wiadomość na fejsie poprosiła mnie, żebym była jej świadkową podczas najważniejszej ceremonii w życiu.
Jestem zaskoczona – czy byłyśmy aż tak blisko, żebym mogła doznać tego zaszczytu?
Odpisuję jej natychmiast, podając przy okazji swój aktualny numer telefonu – przecież musiałam go zmienić przez Adama. Chcę też wiedzieć skąd ten pośpiech w ślubie. Kiedy widziałyśmy się we wrześniu, Laura twierdziła, że jeszcze z rok muszą pozbierać pieniądze na wesele i mieszkanie.
Michał kończy rozmawiać, a ja podnoszę głowę i uśmiecham się do niego.
– Reżyser do reklam?
– Mówiłem, że nie weźmie więcej niż mu zaproponujemy – odpowiada i patrzy, jak otwieram maila od vlogera z Laosu.
– Kamil też nie ma nic przeciwko, możemy już zamknąć budżet w takim razie – stwierdzam. Przez chwilę sprawdzam jeszcze skrzynkę, oglądając proste manipulacje, które zrobili graficy jako koncept naszego pomysłu.
– Widziałaś, co przyniósł ci Kotar?
Podnoszę głowę, patrząc na niego zaskoczona.
– Co mi przyniósł? – pytam, rozglądając się dookoła. Kiedy mój wzrok omiata biurko dopiero dostrzegam papierową torbę z logo jakiejś cukierni.
Jestem tak zaskoczona, że po prostu gapię się na opakowanie i zastanawiam, co u diaska, robi ono na moim stanowisku i dlaczego Witwicki insynuuje mi, że pojawienie się go ma jakiś związek z znienawidzonym przeze mnie przełożonym. Chyba dosłownie widać trybki, jak przeskakują w mojej głowie, bo kochany koleżka parska śmiechem, a ja natychmiast się budzę.
Spoglądam na niego mordeczo i sięgam wreszcie do torebki. Najpierw ważę ją w dłoni, ale jest dość lekka. Zaglądając do środka, spodziewam się wszystkiego: bomby, zwolnienia, robaków, zwolnienia, zgniłych jajek, zwolnienia, myszy... No dosłownie wszystkiego, ale nie... No właśnie. Nie babeczki.
Wyciągam czekoladowy wyrób cukierniczy, jakby stanowił artefakt kultury starożytnych Majów. Moja podejrzliwa mina rozśmiesza Michała, ale ignoruję go, oglądając wypiek na wszystkie strony.
– Myślisz, że jest radioaktywna? – pytam. – Albo zatruta? A może ze środkiem przeczyszczającym?
– Spróbować nie zaszkodzi – odpowiada, a ja piorunuję go wzrokiem. – Znam te cukiernie, są naprawdę dobrzy. Ostatnio na jakimś weselu jadłem tort od nich. – Patrzę to na babeczkę, to na Michała i wreszcie wzdycham.
– Pochowaj mnie z honorami – mówię i teatralnym gestem odwijam kolorowy papierek z babeczki, żeby móc jej spróbować.
I to jest tak, że ja naprawdę nie lubię Kotarskiego. Jest zarozumiały dupkiem, który nie szanuje ludzi i ma ze mną jakiś poważny problem od pierwszej chwili, kiedy mnie zobaczył. I wczoraj w samochodzie o mały włos bym się na niego rzuciła. A tym telefonem potem zdenerwował mnie jeszcze bardziej.
Ale ta babeczka jest tak zajebista, że mam ochotę wskoczyć na swojego jednorożca i pogalopować na tęczy w kierunku kosmicznego eteru. Mówiłam już, że kocham czekoladę?
W środku jest budyń czekoladowy. Jestem gotowa niemal zakopać topór wojenny.
– Wiedziałem, że tak będzie – stwierdza Michał, a ja odkładam ciastko na torebkę.
– To nie zmienia faktu, że go nie lubię i jest kretynem, a do tego wplątał mnie w jakąś głupią prezentację przed całym zarządem. A zapomniałabym: wykonuję z tobą robotę za cały dział, którym on tak umiejętnie zarządza, że nikt nic nie robi – dodaję szeptem, bo nie chcę otrzymać łatki wielkiej pańci z Krakowa, która się wywyższa nad wszystkimi.
– Przesadzasz – odpowiada mój blond kolega i drapie się po wąsie. – Pójdę im powiedzieć, że możemy zamykać budżet, a ty musisz się przejść do swojego ulubieńca.
Wywracam oczami.
– Naprawdę ty nie możesz go poprosić, żeby jutro raczył przyjść i zobaczyć naszą prezentację? – pytam.
– A komu wyznaczył to zadanie? Ja jestem tylko twoją prawą ręką. – Uśmiecha się, kiedy robię minę naburmuszonego dziecka i siadam na obrotowym fotelu. – Jeśli potrzebujesz zebrać siły, proszę bardzo. Idę zamknąć budżet.
Chcę mu odpowiedzieć, że budżetu tak ogólnie nie da się całkiem zamknąć. Zawsze coś wyskoczy, tam trzeba coś upchnąć, tu wypiąć, wiadomo. Ale jestem tak zdewastowana jego zdradą, że gapię się tylko chwilę na panoramę miasta.
Miało być tutaj przecież tak zajebiście, prawda?
Telefon niespodziewanie zaczyna wibrować na stole. Drgam lekko zaskoczona i przenoszę wzrok na urządzenie. Wydaje ledwo słyszalny, ale dość irytujący dźwięk, więc kiedy podnoszę wzrok, chłopak stanowisko dalej, za Michałem, patrzy na mnie wymownie.
Dobra, dobra. Zrozumiałam przekaz.
Patrzę na wyświetlacz, ale wpadające przez okno światło odbija się pod takim kątem, że nie widzę nazwy kontaktu. Pewnie to Laura. Chce mi opowiedzieć wszystkie szczegóły.
– Halo? – mówię, odbierając połączenie automatycznym gestem.
– Dzień dobry, panno Ziębo. – Po drugiej stronie odzywa się mój prawnik, mecenas Kryjski. Przez chwilę milczę zaskoczona.
– Dzień dobry – odpowiadam wreszcie.
Dziwnie się czuję, rozmawiając z nim sam na sam. To znajomy taty, właściwie prowadzi sprawy rodzinne, między innymi przeprowadził bardzo korzystny dla mojego ojca rozwód z kobietą, która mnie urodziła. Teraz zajmuje się całym tym cyrkiem, jaki spowodował Adam. Wciąż nasze rozmowy zawsze odbywały się w towarzystwie taty. Poza jedną, kiedy opowiedziałam mu od początku do końca całą tę żałosną telenowelę zwaną moim związkiem z Adamem.
– Coś się stało? – pytam niepewnie, bo przez chwilę łapie mnie strach, że tata znowu trafił do szpitala.
– Dostałem z sądu zawiadomienie o rozprawie – informuje mnie. – Oczywiście wszystko przyjęto, rozpatrzono wniosek pozytywnie, a rozprawa jest planowana na piętnastego lutego.
Gdybyśmy nadal byli razem, trzynastego lutego świętowalibyśmy z Adamem pięć lat razem. Nie udało się. Czuje ukucie zimna w piersi.
– Rozumiem, że muszę przyjechać – mówię wreszcie po naprawdę długiej chwili ciszy. Pan Kryjski jednak przyzwyczaił się, że ja i ojciec nie jesteśmy najbardziej gadatliwymi ludźmi na świecie i daje mi na spokojnie przetrawić nowiny. Za to go lubię. Za szacunek i brak pośpiechu, takt oraz ogładę.
– Nawet ma pani obowiązek, bo zostanie pani wezwana na świadka. Podejrzewam też, że do pani rodzinnego domu, gdzie jak mniemam, nadal jest pani zameldowana, również przyszło zawiadomienie. Wie pani, czy Jurek był w stanie odebrać?
– Tata jest pewnie w pracy, ale jeśli zostawili awizo, na pewno odbierze z poczty – odpowiadam i podnoszę się z siedzenia. – Wezmę wolne.
– Jurek się ucieszy – zauważa, a ja kiwam głową. Oczywiście nie może tego zobaczyć i zdaję sobie sprawę, że moje milczenie źle brzmi.
– Coś się stało między wami? – pyta prawnik już łagodniejszym tonem. Zaskakuje mnie to, że schodzi z oficjalnej formy wypowiedzi. – Karolina, matka się z tobą ostatnio kontaktowała?
Zastanawia mnie to chwilę. Kiedy ostatni raz miałam z nią kontakt? Znaczy taki prawdziwy, kiedy widziałyśmy się, rozmawiałyśmy, doradziła mi w problemach sercowych, zdradziła sekrety z młodości albo cokolwiek? Ostatni raz była w naszym domu, kiedy miałam dwanaście lat. Potem zniknęła z jednym dniem, bo rodzina ograniczała ją w robieniu kariery pianistki.
– Od awantury z koncertem nie miałam od niej znaku życia – odpowiadam zgodnie z prawdą.
Ta scysja była jedną z nielicznych, a jednocześnie największych, jaką przeżyliśmy – ja i tata. Poszło o to, że moja matka, a jego była żona, wielka gwiazda amerykańskiej estrady jazzowo-soulowo-bluesowej, przyjechała do Krakowa z Ericiem Claptonem dać występ.
Więc wyobraźcie sobie. Od kiedy miałam dwanaście lat, ni widu ni słychu, żadnych rozmów telefonicznych, żadnych listów, żadnego kontaktu, pomijając alimenty, a tu nagle, z dupy dostaję zaproszenie na ten koncert. I to jeszcze jak – żeby chociaż imienne. A gdzie tam. Gdyby koperta nie była podpisana, kto by wiedział dla kogo one przyszło.
I tu przejdę do meritum opowieści o kłótni z tatą – zaparłam się, że nie idę. Skoro matka nie jest w stanie nawet przyjść i własnoręcznie wręczyć mi zaproszenia, niech się buja z tym swoim Claptonem (żeby nie było, Claptona szanuję i uwielbiam). Ojciec perorował, że muszę iść, to moja matka i powinnam się z nią zobaczyć po latach. Moim argumentem było, że jest oficjalną obywatelką miasta Krakowa, dostała nawet klucze i bywa w nim często. Gdyby naprawdę zależało jej na spotkaniu z jedynaczką, zrobiłaby to wcześniej.
Nie zrozumcie mnie źle, ale nie mam żadnego szacunku do mojej matki. I boli mnie też świadomość, że mój tata – który musiał mi tłumaczyć, jak to działa z okresem, bo przecież kobiety w domu nie było; który jeździł ze mną na zawody łyżwiarskie po całej Polsce; który trzymał za mnie kciuki na maturze i kupił pierwsze piwo – nadal kocha Lidię Pylger, pomimo rozpadu ich małżeństwa. A ona anulowała ich związek lekką ręką, porzuciła dwunastoletnie dziecko i odjechała do Wielkiej Ameryki.
No, ale sprawa z koncertem stanęła na tym, że obraziliśmy się na sobie, zaproszenie dostała matka Adama i poszła tam wraz z jego ojcem, a ja spędziłam wieczór, nie odzywając się do taty. Następnego dnia nam przeszło, poszliśmy na zapiekankę pod Wawel i przeszliśmy się wzdłuż rzeki. A o matce zapomnieliśmy. Nie jest częścią naszego codziennego życia. Usunęła się z niego na własną wolę.
– Dlaczego pan pyta? – Marszczę brwi.
– To chyba jedyny drażliwy temat dla waszej dwójki – zauważa.
– Nie, wszystko jest dobrze. Przedwczoraj z nim rozmawiałam. Ma trochę pracy, zamówiono u niego kilka obrazów do Belgii, na uczelni trwa sesja zimowa, rozumie pan. Ja też w nowej robocie jestem uchachana po pachy – wzdycham. – Dziękuję, panie Kryjski, dam znać, gdyby coś się działo. Do zobaczenia.
– Do widzenia, panno Ziębo. – Kiedy tylko się rozłącza, wchodzę w kalendarz i sprawdzam datę. Piętnasty lutego to czwartek. Mogłabym wziąć dwa dni od razu i zostać na weekend w Krakowie z tatą.
Głębokie westchnienie wyrywa mi się, kiedy odkładam telefon na biurko. Przez chwilę patrzę się na Warszawę za oknem.
Znowu prószy. Miękkie płatki wirują nad ulicami stolicy, spadają ludziom na włosy, płaszcze i pod nogi. A te nogi gdzieś idą. Może do rodziny, może do pracy, może do szkoły? Może odwiedzić chorego bliskiego albo zaskarżyć ZUS, lub powiadomić urząd o zmianie miejsca zamieszkania? Może gdzieś tam żyje sobie inna dziewczyna, której były też okazał się pojebanym psycholem i ona też musiała go postawić przed sąd? Jak ona sobie radzi? Jak ja sobie radzę? Czy dam radę?
Wstaję, zabierając telefon i ruszam w kierunku gabinetu kierownika.
Rysia właśnie kończy rozmowę telefoniczną, a na blacie ma rozłożone mnóstwo papierów, na których zakreśla różne tabelki, chyba je ze sobą porównuje. Kiedy tylko podchodzę, wyrzuca z siebie potok słów, których sens łapię tylko przelotnie.
Ogólnie krzycząc na Boga, świat, jakiegoś dupka z innego działu, naszych współpracowników, a kończąc na śniegu, streszcza mi problemy dzisiejszego dnia, z którymi jako sekretarka musi sobie poradzić. Kiwam na wszystko grzecznie głową i czekam, aż to z siebie wyrzucić. Nawet jakbym próbowała nie czekać, Ryśka nie dałaby mi dojść do słowa.
– Rozumiesz to? Żyjemy w europejskim państwie, szósta gospodarka w Unii, dziewiąty kraj pod względem wielkości, a cholernego śniegu nie mogą ogarnąć?! – Rysia ostentacyjnie zamyka klaser i wzdycha, opierają łokcie na szklanym blacie. Pociera czerwone włosy. – Chcę już weekend.
– Jak my wszyscy, kochana – mówię łagodnie, a ona podnosi na mnie ciemne spojrzenie. – Smok w Jamie?
Spogląda na drzwi z szarego szkła.
– Z tego co wiem, nie ulotnił się. – Unosi brwi. – Projekt?
Kiwam głową.
– Też.
– Powodzenia, naprawdę musisz zrobić na nim wrażenie, bo nie da ci spokoju. Wiesz, że to inaczej z nim nie zadziała, jak tylko wywołanie efektu „wow"? – Zanim jednak znowu się rozgada, wcinam się jej:
– Tak, wiem. Dlatego chcę mu zrobić jutro prezentację, żeby zatwierdził budżet, bo mam umówiony termin na umowy do akcji reklamowych – tłumaczę. – Dziękuję – dodaję, a Ryśka uśmiecha się, pokazując mi naprawdę hollywoodzki uśmiech.
– A proszę, kochana.
Odwracam się i zanim wchodzę do tego przeklętego gabinetu, biorę głęboki, naprawdę głęboki wdech. Pukam krótko, ale nie czekam na zaproszenie. Wchodzę od razu do środka.
Kotarski siedzi za biurkiem i wzdryga się, kiedy widzi mnie w drzwiach. Najwyraźniej był tak zafascynowany jakimiś danymi na komputerze, że moje wtargnięcie go przestraszyło. Odchrząka i poprawia okulary.
Wchodzę do środka i zamykam drzwi, ale nie oddalam się od nich na więcej niż kilka kroków.
– Co mogę dla ciebie zrobić? – pyta, splatając dłonie na papierach, które walają się po całym biurku. Włosy śmiesznie mu sterczą, jakby rwał je z głowy.
– Przyszłam w dwóch sprawach – wyjaśniam i decyduję się wejść głębiej. Zatrzymuję się za jednym z foteli, w których siedział tego feralnego pierwszego dnia. – Po pierwsze, chcemy ci jutro zaprezentować nasz projekt, żebyś mógł go zatwierdzić. Dziewiąta rano pasuje?
Mruży przez chwilę jedno oko, jakby coś sobie przypomniał, a potem kiwa głową.
– Dam radę.
– Naprawdę? – Jestem zaskoczona, że tak bezproblemowo przychodzi mu akceptacja mojej propozycji.
Kotar rzuca mi dziwne spojrzenie zza okularów i ponownie potakuje.
– Naprawdę – dodaje już ze złośliwym uśmieszkiem, a ja wiem, że zaraz się żmija nakręci i zacznie śpiewać te swoje wielce zabawne litanie.
– Super. – Skupię przez chwilę usta, zastanawiając się, jak ubrać w słowa drugą rzecz. Czuję jego zimne spojrzenie, jakby próbował przewiercić mi się przez mózg i dowiedzieć o co mi właściwie chodzi.
W sumie zrobiłabym mu to samo. Gdyby faceci mieli na czołach tabliczki elektroniczne z wypisanymi aktualnymi problemami ich życia, świat byłby dużo łatwiejszy. Może dowiedziałabym się, dlaczego mój szef tak jawnie mnie nienawidzi.
– Muszę wziąć wolne na piętnastego lutego – mówię wreszcie.
– Nie daję urlopów na romantyczne wyjazdy – odpowiada i przenosi wzrok na komputer. Przez chwilę muszę modlić się do wszystkich świętych, żeby powstrzymali mnie przed rzuceniem się na tego kretyna.
– Mam rozprawę w Krakowie – odpowiadam.
Chyba go zaskakuję. Spogląda na mnie już trochę inaczej.
– To chyba że. – Poprawia się na krześle i odchrząkuje.
– Chciałabym też zostać na szesnastego w Krakowie, jeśli jeden dzień więcej nie robi problemu – mówię powoli. Pocieram czoło, bo nie wiem, jak teraz zareaguje.
– Twój tata mieszka sam?
Kiwam głową. Niestety. Naprawdę, gdyby tata znalazł sobie nawet największego szmateksa na świecie i ożenił się drugi raz, pokochałabym go, bo miałby kogoś poza naszym psem. A tak? Nie ma do kogo zapewne gęby otworzyć.
– Powiedz Ryśce, jak już wyjdziesz. Wypełni kwity i podpiszę. – Kiwa głową, znowu rozsiadając się w kierowniczym fotelu i wraca do ekranu.
– Dziękuję.
– Proszę.
Rozmowa jest zakończona, więc odwracam się na pięcie i maszeruję do drzwi. Fakt, że nie rzuciliśmy się sobie do gardeł jest ewenementem na skalę światową. A mogłam zabić.
Zatrzymuję się jednak, zanim dotknę klamki.
– Dziękuję za babeczkę rano – mówię, odwracając głowę bokiem, żeby dostrzec jego reakcję kątem oka. Nawet na mnie nie patrzy.
– Nie ma za co. To na wszelki wypadek, żebyś zjadła cokolwiek w ramach śniadania.
Gdzieś przed czeską granicą wrzucam wam wcześniej rozdział! Do zobaczenia za dwa tygodnie, miejmy nadzieję, że chorwackie słońce przynosi wenę ;P
xx, Zo
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top