III. Długość dźwięku samotności
{Daria Zawialow - Malinowy Chruśniak}
Kiedy tylko na parowarze zapala się czerwona lampka, oznaczająca, że urządzenie się włączyło i zaczęło działać, wychodzę z aneksu kuchennego, gasząc światło nad blatem przylegającym do ściany i padam na kanapę. Wzdycham i chowam twarz w poduszce.
Mój pierwszy dzień w pracy spędziłam na szkoleniu BHP. W sumie nie było aż tak źle. Co prawda wynudziłam się jak cholera, ale pozwoliło mi to uniknąć ponownego spotkania z szefuńciem. Za to Michał zaprosił mnie do znajomych na Facebooku i oboje bardzo dokładnie przestudiowaliśmy swoje profile. Tak, zaczęliśmy sobie wysyłać memy z panem prezydentem.
Po memach z panem prezydentem przeszliśmy na zapoznawaniem mnie z tematem mojego zadania inicjacyjnego. I to wszystko w trakcie nudnego wykładu o tym, jak się otwiera gaśnicę. Wszyscy dobrze wiemy, że kiedy będę jej naprawdę potrzebowała spanikuję i w pizdu pójdzie cały ten wykład, który zabrał mi cały, jakże ważny dzień w korpoświecie.
Tak właśnie oto wylądowałam na swojej kanapie z Ikei, oglądając profil KOTAR spółki telekomunikacyjnej na fejsie. Słowo daję, to już mój tata lepiej używa tego portalu. Fanpage nie działa, obumarł, po prostu istnieje zawieszony w eterze tak rzadko aktualizowany, że ja się zastanawiam, co do diabła robi cały ten czas dział PR i promocja. Balują po nocach za hajs starego Kotarskiego?
Chociaż w sumie nie zdziwiłabym się, gdyby ktoś mi powiedział, że cud świata number one, czytaj Karol Kotarski przepieprza całe pieniądze, które powinny iść na tworzenie opinii, na łapówki i firmowe imprezy, na których goszczą półnagie tancerki i kelnerzy w slipach.
Wzdycham i odkładam telefon na podłogę. Normalnie, gdybym nadal mieszała z tatą w Krakowie nie byłoby mowy o stawianiu czegokolwiek – zwłaszcza jadalnego, chociaż to i tak niekoniecznie – na podłodze.
Mamy setera irlandzkiego wdzięcznym imieniem Dodo. Dodo jest wszystkożerny – od pilotów do telewizorów, przez poduszki, kocie żarcie, plastikowe miski, kredki świecowe po gumowe klapki. W sumie nie głupi z niego pies, ale jest strasznie wredny. Bestia przychodziła do mnie zawsze, kiedy go potrzebowałam.
Przydałoby mi się teraz przytulić do jego rudego futra i poczuć przyjazne ciepło obrońcy nastoletnich łez.
Obracam się na bok i przykrywam kocem. Chciałabym się zdrzemnąć, bo czuję się wycieńczona psychicznie. Taka samotna i oderwana od rzeczywistości, taka odrealniona od społeczeństwa. Taka wyobcowana. Jakby ktoś mnie zamknął za grubą szybą, zza której obserwuję jak życie płynie swoją drogą, bez mojego udziału.
Jęczę, przyciągając do twarzy poduszkę i krzyczę z całej siły. Ciekną mi łzy, tracę oddech i czuję zimno w nogach. Przejmują mnie dreszcze, nie mogę robić nic innego tylko krztusić się własnym szlochem. Trwa to jakiś czas. Ściany falują i pochylają się nade mną, zza okien wytykają mnie palce, chociaż mieszkam na czwartym piętrze, cienie tańczą przed moimi oczami, a ja nie mam już siły się przeciwstawić.
Przegrałam. Przegrałam z człowiekiem, którego sądziłam, że kocham. Przegrałam z własnymi uczuciami, które mnie oszukały. Przegrałam z samą sobą.
Wszystko wokół zamiera. Jest cisza. Przejmująca i głucha cisza. Marzę, żeby ktoś ze mną tutaj był. Żeby mnie uścisnął, pogłaskał po włosach i otarł wysychające na policzkach łzy. Nie ma nikogo. Jestem zupełnie sama.
Sama i przerażona.
Kiedy dreszcze przechodzą, naciągam koc na głowę i błagam, żeby sen przyszedł. Żebym zatopiła się w czarnej, bezdennej dziurze. Bez marzeń, bez głosów, bez wspomnień. Chcę być jak embrion, który nie słyszy, nie czuje, nie myśli. Jest mu ciepło, jest nakarmiony i może sobie spać. Nic, ani nikt go nie kłopocze. Nikt nie łamie mu serca.
Nie potrafię określić, ile to trwa. Minutę, godzinę, a może całą noc? Kiedy jednak podrywam się z letargu na dźwięk wibracji w telefonie, na zewnątrz jest ciemno. Do mieszkania wpadają światła od ulicy. W dali, między blokami widzę błyszczące nowoczesne budowle w Centrum. Pałac Kultury płonie kolorami.
Zanim zdążę pomyśleć, otwieram Instagrama i robię zdjęcie. Kwadracik przedstawia rozmazane światła naprawdę odległego miejsca. Wprawne oko, które zna krajobraz Warszawy miałoby problem z poznaniem ich w takim oddaleniu, a co dopiero taki laik jak ja.
Ocieram twarz ręką i przenoszę wzrok to z ekranu telefonu, to na widok przede mną.
Zaczynam się śmiać. Nie wiem nawet dlaczego. Może, bo jestem strasznie głupia i samotna, może już oszalałam do końca, może wręcz przeciwnie – wreszcie odzyskałam zdrowy rozsądek. Nie żebym wcześniej grzeszyła nim jakoś specjalnie. Po prostu dociera do mnie prawda oczywista.
– Jego tu nie ma – szepczę do siebie.
Nie ma go. Jestem wolna. Nie znajdzie mnie. Mogę poznawać ludzi, mogę odwiedzać miejsca, mogę robić co mi się, kurwa, żywnie podoba. A jego tu nie ma! Nie ma i nie będzie, żeby mnie strofować, a potem zapewniać o swojej miłości! Nie ma! Jestem zupełnie wolna! Pierwszy raz od czterech lat naprawdę wolna. Sama, ale nareszcie prawdziwie jako osoba decyzyjna o moim życiu.
Ono nie jest za grubą szybą. Ono jest w moich rękach. Ono jest tutaj. Zaczęło na nowo, czy nie tego chciałam?
– Jego tu nie ma! – Zaczynam się kręcić, wciąż się śmiejąc.
Uczucia mieszają się we mnie, czuję się taka nieskoordynowana, taka niewinna. Po raz pierwszy od nie wiem jak dawna rozpiera mnie energia, żeby pójść i robić coś, cokolwiek, byle jakaś rzecz trafiła w moje ręce. To czysta, nieskalana, niepodzielnie moja chęć życia, której naprawdę brakowało mi ostatnio.
Opadam na kanapę i kręcę głową.
– Jego tu nie ma – wciąż to powtarzam, ale czuję, że muszę, bo wciąż w to nie wierzę. A jednak! Stało się! Uwolniłam się. I nigdy więcej mnie nie złapie.
Odblokowuję ekran i dodaję jeden hashtag.
#nowepoczątki
Uśmiecham się do siebie i publikuję zdjęcie. Potem odrzucam telefon i ruszam do kuchni, sprawdzić co z moim kurczakiem i fasolką na parze. Robię sobie herbatę do obiadokolacji, włączam „Stranger Things" na laptopie i wreszcie mogę spokojnie zjeść.
Przypominam sobie o powiadomieniu, które przywróciło mnie do żywych. Uśmiecham się do ekranu.
To Ryśka. Wysłała mi zaproszenie do znajomych na Facebooku. Odpowiadam na nie i postanawiam zrobić wszystko, by odwdzięczyć się tej gadatliwej sekretarce za pomoc, której mi udzieliła. Nawet nie jest tego świadoma.
Znajduję jej Instagrama. Nie myliłam się – zdjęcia są bardzo estetyczne, oznaczone jednym hashtagiem, jednocześnie bardzo pomysłowe. Partner Rysi na zdjęciach trzyma na rękach ciemnoskóre dziecko, które może mieć około trzech lat. To mnie zaskakuje. Oznaczone hashtagiem #family, a jednak z pewnością nie jest ich dzieckiem. Nie biologicznym.
Nie znam Ryśki jeszcze tak dobrze. Nie chcę jej oceniać, ale mam wrażenie, że ta młoda dziewczyna postanowiła zrobić coś, czego nikt by się nie spodziewał – mogła adoptować chłopczyka. Podświadomość mówi mi, że chyba dobrze celuję. Ale nie chcę być głupia i kierować się pozorami.
Każdy ma własną historię.
Uśmiecham się lekko. Może i gaduła z niej, ale chciałabym poznać ją bliżej. W końcu była bardzo sympatyczna już pierwszego dnia, a przecież nie musiała!
Tak. Następny dzień zacznę lepiej. Raźniej. Żywiej.
I nawet Kotarski mi go nie zepsuje.
***
Jednakże, kiedy następnego dnia rano zwlekam swoje zwłoki z łóżka do łazienki, ten dzień zdecydowanie nie jest najlepszy. Dopada mnie chęć wrócenia pod pierzynę, zamiast mycia zębów, kiedy z lustra spogląda na mnie wciąż uśpione monstrum poplątanych i tłustych włosów. Zimny prysznic stawia mnie na nogi i mogę nawet umalować się, nie poprawiając dziesięć razy kreski. Pierwszy wtorkowy sukces!
Robię sobie kaszę mannę na śniadanie z owocami i pędzę na złamanie szyi, żeby zdążyć kupić jeszcze kawę w metrze. Zapominam o słuchawkach, co sobie uświadamiam dopiero w wagonie. Cholera!
Internet mi się zacina w tunelu, a ja próbuję sprawdzić newsfeed ze świata. Dzienna dawka memów z kotami jest bardziej potrzebna niż kofeina, kiedy budzisz się i chyba wszystko jest przeciwko tobie.
Jednak kiedy tak czekam aż gif ze słodkim czterołapem się załaduje, mój wzrok wędruje po współtowarzyszach podróży. Dostrzegam jak dziewczyna obok – na moje oko licealistka – lajkuje wszystkie zdjęcia na Instagramie pewnego Youtubera. Uśmiecham się pod nosem, bo zabawnie by było, gdyby wiedziała, że przed zmianą pracy to ja kontrolowałam kilka innych jego profili.
Wtedy mnie olśniewa. Uśmiecham się szeroko i ściskam telefon w garści. Nadszedł czas, żeby panu pokazać, panie Kotarski, że mnie się tak łatwo nie udupi. Już nawet nie marzę o kupnie kawy, po prostu mam ochotę opowiedzieć Michałowi, jaki wspaniały plan zrodził się w moim chorym umyśle.
Kiedy jednak docieram na nasze piętro, jestem zawiedziona, bo chłopaka jeszcze nie ma. Z westchnieniem rozkładam swoje rzeczy na biurku i loguję się do systemu. Przypomina o sobie głód kofeinowy. Pędziłam tu na łeb na szyję, a on śmie się tu nie pokazać!
– Łojojoj, co to za mina, koleżanko. – Podnoszę głowę znad jakiegoś bezsensownego maila, którego autor chyba nie słyszał o przecinkach i kropkach. Nie wiem nawet, dlaczego do mnie trafił, a jego treść jest zbyt chaotyczna, żeby zrozumieć przekaz.
– Normalna – burczę na widok Ryśki.
Sekretarka wysuwa usta w ciup i cmoka z dezaprobatą dla mojego pesymizmu.
– Zaraz gagatki przyniosą ci kawy to od razu życie stanie się lepsze. Jak ci idzie wymyślanie promocji? Mówię ci, nie ma co się przejmować Kotarem, to tylko taka gra z jego strony. Chce wyciągnąć z ciebie maksimum twoich możliwości.
– Jasne – mruczę z kwaśną miną i pocieram skronie.
– Bywasz kiedyś w humorze? Wydajesz się strasznie ponura, a taka ładna buzia powinna być cały czas uśmiechnięta. Nie mogłabyś się opędzić od facetów, mówię ci. Nie żebym oceniała, że nie możesz już teraz, po prostu wydaje mi się, że powinnaś sobie czasem pozwolić na bycie szczęśliwą.
– W pracy? O ósmej? – odpowiadam, a dziewczyna miesza się. Robi mi się przykro, że tak do niej zaszczekałam, a przecież nie miałam zamiaru być niemiła. Rysia jest sympatyczna, trochę nachalna i gadatliwa ponad moją normę, ale wciąż bardzo słodka. No i obiecałam sobie, że będę ją dobrze traktować.
– Przepraszam. – Kręcę głową. – Po prostu... – Gryzę wargę zanim powiem coś nieodpowiedniego. Ryśka zachęca mnie ruchem ciemnej brwi pod czerwoną grzywką.
– Denerwuje mnie Kotarski. Przyszłam tu wczoraj pierwszego dnia, a on już się na mnie uwziął – wzdycham i by oddać beznadziejność sytuacji, zwieszam nos na kwintę.
– Nie martw się, jestem pewna, że Michaś coś wymyśli. Właściwie masz szczęście, że dostałaś Michała, a nie na przykład takiego Jarka. Nie ma żadnego wyczucia, a ofiary jego flirtu zazwyczaj kończą z nieźle porachowaną psychiką.
– Witamy w korpo – mruczę i odchrząkam. – Dziękuję. – Uśmiecham się do niej nieśmiało, przygłaskując potargane włosy. – Jakbyś zobaczyła Michała, powiedz mu, że go szukałam, dobra?– Wstaję i wymijam dziewczynę, która uśmiecha się szeroko.
– Jaasneee! – woła za mną śpiewnie, trochę naśladując moje południowe skracanie głosek, a ja parskam śmiechem i czuję się odrobinę lepiej.
Zastanawia mnie, jakim cudem Ryśka jest taką nieposkromioną bombą energii. Skąd się bierze takie pokłady dobrego nastawienia do życia? Jak ona to robi? Cokolwiek jej sprzedają, ja też to chcę. Wygląda, jakby całe jej życie było usłane różami. Dobrze wiem, że nigdy tak nie jest, ale nie mogę się powstrzymać przed uśmiechem. Ryśka może i jest dość gadatliwa, a w dodatku napastliwa, ale przy tym sympatyczność jej osoby przebija wszystko. Ona po prostu chce mi pomóc zaaklimatyzować się w nowym miejscu.
Jest jedna rzecz warta uwagi. A mianowicie: łazienki. Cholera, tak ładnych łazienek, tak czystych nie widziałam w miejscu pracy publicznej firmy kupę czasu. To już nawet wyremontowany dworzec w Krakowie się chowa. Niemal jestem w stanie uwierzyć, że umywalki, nad którymi wiszą wielkie lustra, są postawione na blacie z prawdziwego marmuru.
Piękno ubikacji potwierdza tylko czarnowłosa koleżanka z źle doklejonymi sztucznymi rzęsami, która mizdrzy się do tego biednego lustra. Staram się nie oceniać. Widzę jednak efekt oglądania zbyt wielu tutoriali makijażowych na YouTube. Dziewczyny chyba jeszcze nikt nie uświadomił, że to dość nieciekawy i w sumie okropny widok w realu, kiedy tapetę można zdzierać szpachelką. Łapię jej wzrok tylko przelotnie w odbiciu. I gdyby nie tona mejkapu byłaby w sumie ładna. Na pewno oczy ma ciekawe, bardzo jaskrawo-niebieskie. Są ciekawe, nie tak jak moje.
Chowam się jednak do kabiny i załatwiam to, po co tu przyszłam. Kiedy wychodzę, dziewczyny dawno nie ma. W spokoju mogę umyć ręce. Przez chwilę próbuję zmyć czerwoną kreskę na kciuku, aż dociera do mnie że to zadrapanie. Tajemnicze rany i siniaki od zawsze pojawiają się na moim ciele bez wyraźnego powodu. Albo takiego, który bym zauważyła. Tym bardziej, że wyglądają potem, jakbym była ofiarą przemocy domowej.
– Nerwica natręctw, czy strach przed bakteriami?
– Michał, co ty robisz w damskim kiblu! – Mężczyzna posyła mi szeroki uśmiech, oparty o framugę drzwi.
– Praktycznie rzecz biorąc, nawet do niej nie wszedłem. Widzisz? – Wskazuje na próg. Rzeczywiście stoi poza nim, co nie zmienia faktu, że góra połowa jego ciała znajduje się wewnątrz łazienki. – Nie złamałem żadnej niepisanej zasady. No, bo powiedz mi, gdzie jest napisane, że nie wolno mi wejść do damskiej ubikacji, co?
– W książce o savoir-vivre'rze? – Podchodzę do pojemnika z papierem, ale okazuje się pusty. Cudowna łazienka traci w moich oczach. Kieruję się do kabiny, której drzwi są otwarte i biorę papier.
– Pic or never happened – odpowiada ze śmiechem, kiedy wycieram ręce, stojąc na środku łazienki. Kręcę głową z politowaniem, ale uśmiecham się mimowolnie. Michał poprawia mi humor.
Odchrząkuje i przystępuje krok do tyłu, żeby wpuścić do środka jakąś praktykantkę, która uśmiecha się do niego zalotnie. To mnie nawet bawi. Nie żebym próbowała umniejszać dość oczywiste wizualne walory Witwickiego, ale zwyczajnie, dziewczyno, nie twoja liga. Moja zresztą też nie. Nie zaglądam do trzeciej ligi pijaczy yerby.
– Podobno mnie szukałaś – zwraca się do mnie, kiedy idę w jego stronę. Grzecznie przepuszcza mnie w tym przeklętym progu, a ja zdążam przejść jeszcze trzy pełne kroki, zanim informacja dobiegnie do mojego mózgu. Obracam się na pięcie, a na moją twarz wpływa szeroki uśmiech.
– Tak! – rzucam się ku niemu, otwierając ramiona. – Wymyśliłam coś idealnego!
– Słucham w takim razie. – Uśmiecha się, widząc mój entuzjazm.
– Nie tutaj – prycham, oglądając się dookoła. Stoimy w przejściu między boksami i dobrze wiem, że za jakieś dwie minuty swoje wejście smoka będzie miał Kotarski, ale ostatniego czego chcę tego ranka to stawić temu smokowi czoła.
– Już się robi. – Z łazienki za nami wychodzi akurat ta praktykantka. – Patrycja, przyniesiesz Karolinie kawę, a mi yerbę do jedenastki?
Dziewczę rumieni się wdzięcznie, co jest jeszcze bardziej urocze i zabawne. Nie słucham już, co mówi, obmyślam w głowie plan, jak logicznie i spójnie przedstawić partnerowi w zbrodni mój idealny pomysł na utarcie nosa Kotarowi.
Wróciłam na chwilę (dosłownie) do Polski, więc wrzucam wcześniej rozdział! Trzymajcie kciuki, żebym nie umarła z gorąca w Hiszpanii. Następny rozdział już normalnie w poniedziałek <3
Czytam i staram się odpowiadać na wszystkie komentarze, więc możecie śmiało pisać <3
xx, Zo
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top