II. Diabeł nosi kratkę Burberry
{Orkiestra Męskie Granie 2016. - Lipstick on the glass}
Stoję skołowana, podczas gdy Karol Kotarski rozbiera się i wrzuca swój płaszcz oraz szalik do szafy stojącej w rogu przestronnego, jasnego gabinetu. Jego ruchy wyglądają na rutynowe, ale wciąż pozostaje w nich wiele galanterii i naturalności. Jakby przynosiło mu to dużo radości.
– Rzeczywiście nie jesteś gadatliwa – mówi w końcu i stając za swoim biurkiem, wskazuje mi jeden ze skórzanych, czarnych foteli.
– To zależy od tematu rozmowy – odpowiadam, siadając na wyznaczonym miejscu. Zakładam nogę na nogę i przyglądam się szefowi, jak sam zajmuje obrotowe krzesło i loguje się do swojego komputera.
– Dobra, Oziębła... – zaczyna, odwracając się wreszcie do mnie. Splata dłonie na blacie.
– Zięba – poprawiam go. – Karolina Zięba.
– Wybacz. – W jego uśmiechu nie ma niczego, co by wskazywało na szczerość tych słów. Nie sięga oczu, które skanują moją twarz równie dokładnie, jak moje jego.
Przez chwilę patrzymy na siebie w kompletnej ciszy. Kotarski pierwszy odwraca wzrok. Wygrałam.
– Dostałaś się tu z polecenia i szczerze powiedziawszy, nie wierzę w te cuda na kiju, jakich miałabyś dokonać – mówi wreszcie, a ja mam ochotę zrobić mu krzywdę. Wiedziałam, że coś było nie w porządku. Teraz już wiem.
To po prostu zamaskowany dupek.
– Mój były pracodawca może przedstawić wykaz moich obowiązków i skutków moich działań na rzecz klientów firmy – burczę.
– Oczywiście.
Jeszcze chwila, dosłownie sekunda, a zetrę mu ten pieprzony uśmieszek z twarzy. Zaciskam ręce na kolanach, żeby nie poderwać się z miejsca i nie pokazać mu, jak rozwiązujemy takie rzeczy w Krakowie. Maczeta nie będzie potrzebna.
– Ale, skoro twierdzisz, że jesteś taka świetna, mam dla ciebie idealne zadanie. – Jego cyniczny uśmieszek sprawia, że mam ochotę się porzygać. Jak ja nienawidzę takich wielkopańskich kretynów. Może i jest tylko kierownikiem działu public relations, ale mentalność syna prezesa mu została.
– Świetnie, po to tutaj przyszłam. Żeby pracować – wyrzucam z siebie, zanim mój mózg skontroluje pracę ust. Utrzymuję jednak dobrą minę do złej gry i chociaż w myślach właśnie planuję telefon do taty – by wytłumaczyć mu, że po pierwszym dniu wywali mnie z pracy, którą mi załatwił, sięgając do bardzo starych znajomości – patrzę się prosto na przełożonego.
Kotarski niespodziewanie zaczyna się śmiać. Ale tak szczerze. Czuję się zbita z pantałyku. Czy właśnie zostałam zwolniona?
– Umiesz odpyskować. Może jednak będą z ciebie ludzie. – Kręci głową i odchrząkuje, ponownie kładąc dłonie na blacie. – Dobra, Oziębła.
Otwieram usta, żeby zaprotestować, ale kiedy mruga do mnie, wiem, że to bez sensu. Właśnie zyskałam przezwisko. Ach, jak pięknie.
– Nasz dział PR to jakaś żałosna parodia. Nie istniejemy w umysłach klientów, którzy korzystają z nowych mediów. A podobno specjalizujesz się w sołszal midia. Dostaniesz team kreatywny, dostaniesz pieniądze, dostaniesz, co chcesz, tylko przygotuj taką kampanię, jakiej polski rynek reklamy nie widział.
– Ja się nie zajmuję reklamą. Zajmuję się kreowaniem wizerunku marki na portalach społecznościowych – protestuję.
– No, a co ja właśnie powiedziałem? Dostaniesz ludzi z działu promocji, którzy wymyślą ci tradycyjne sposoby reklamy, tylko od ciebie zależy koncept. – Czy to jakiś pieprzony żart? Czy ja wyglądam na jakąś ex-machinę? Ja się nigdy takimi rzeczami nie zajmuję. Czy ten debil nie rozumie, co do niego mówię? Nie robię reklam. Nie zajmuję się promocją. Ja tylko kreuję wizerunek. Sprawdzam, jak ludzie go odbierają w mediach społecznościowych produkt, ewentualnie koryguję go, ile się da. Co za kretyn.
– No, ale ponieważ, nie robiłaś tego wcześniej, przydzielę ci partnera. Michaś będzie wprost idealny.
Kimkolwiek jest Michaś – a założę, że albo beznadziejnym, biurowym podrywaczem albo niezdecydowanym, co do preferencji seksualnych, uprawiaczem crossftu oraz weganinem, który nie dostał się z jakiegoś powodu na prawo – już wiem, że Kotar specjalnie podstawi mi go pod nos, żebym się potknęła i udowodniła wielkość jego racji.
Uśmiecham się szeroko, tak szeroko, że prawie rozrywa mi policzki i staram się powstrzymać gromy, które ciskają moje oczy.
– No, ale nie będę okrutny. Dzisiaj się zaaklimatyzuj. Poznaj załogę. Od jutra chcę zobaczyć wasz dream team, stawiający pierwsze fundamenty naszego przedsięwzięcia.
– Naszego? A pana, jaki jest w tym wkład?
– Nie chcesz wiedzieć, jaki będzie, kiedy się okaże, że opowieści o twoim doświadczeniu są bujdami wyssanymi z palca. – Ponownie uśmiecha się, a ja liczę do dziesięciu i to odwzajemniam, robiąc najbardziej bazyliszkową minę, jaką potrafię.
Nie dam się draniowi. A zrobię go w chuja i zagram na nosie. Ja nie dam rady? Ha! Jeszcze się przekona.
– To wszystko. Dobrego dnia.
Wstaję i odchodzę bez pożegnania. Dobry dzień to będzie dzień poza zasięgiem tego dupka na kółkach.
Jestem ponad trzaskaniem drzwiami, ale kiedy wychodzę z gabinetu, mina Ryśki jest wręcz komiczna.
– Przemaglował cię? Nie bój się, tylko się zgrywa. Sprawdza, czy się nadajesz do jego pojęcia dobrej firmy. To taki prezesowski zmysł, ale to dobry facet, nie chciał cię urazić. W jego oczach nadmierne zainteresowanie to prawie pochlebstwo – pociesza mnie, a ja prycham ostentacyjnie.
Czyżby zawrócił jej w głowie, że go tak broni? W sumie na początku wydawał się fajny – pomijając oczywiście estetyczne podobieństwo do Adama. Dopiero kiedy zostaliśmy we dwoje, okazało się, że ładna buźka nie równa się przyjemnemu charakterowi. A powinnam być mądra z poprzednich doświadczeń.
Mimo wszystko to nie wina Ryśki, że nasz szef to debil z rodzaju niereformowalnych. Spoglądam na nią nieco łagodniej i rozluźniam skrzyżowane na piersi ramiona.
– Dziękuję – mówię wreszcie i uśmiecham się nieśmiało. – Macie tu pokój socjalny?
– Poranna działka kofeiny? Spokojnie, zaraz praktykanci zaczną chodzić i rozwozić zamówienia. – Śmieje się na widok mojej zdumionej miny. Fajne mi praktyki, nie ma co. – Jesteś nowa, więc dostaniesz jako ostatnia, bo musisz im jeszcze podać swoje preferencje laktozowo-kofeinowo-rak-mózgu-murowany-alergenowe. – Ryśka przerywa swój wywód o porannej kawie, którą w końcu mogłabym sama sobie zrobić, bo dzwoni telefon na jej biurku.
– Dział Public Relations, Maria Batczyńska, słucham – mówi na autopilocie. – Już łączę z panem kierownikiem. – Mruga do mnie i naciska coś na bezprzewodowej słuchawce. – Szefie? Księgowość. – Wywraca oczami, słysząc odpowiedź Kotarskiego. – No co ja poradzę, powiedziałam, że już z panem łączę. Dobra, poszedł pan sikać, rozumiem.
Chyba nie chcę dalej słuchać jej rozmowy z kierownikiem, bo zaraz się okaże, że bucem jest tylko dla nowych pracownic. Macham Ryśce i odchodzę w kierunku swojego biurka.
Siadam na krześle i przez chwilę moje dłonie bezwiednie wiszą nad klawiaturą. Zawieszam się w przestrzeni.
Gdybym była jeszcze w Krakowie taki dzień zaczynałabym od newsfeedu, sprawdzając, jak pozycja naszych klientów zmieniła się od poprzedniego ranka. Potem wypisałabym cele na dany dzień, na przykład napisanie mailów do innych artystów internetowych, żeby zawiązać współpracę ponad kategoriami pracy. Kolejnym krokiem byłaby poranna kawka, gadka szmatka z Niną, która miała biurko obok mnie i oplotkowanie najnowszych trendów na Instagramie i kolejnych dziwacznych filtrów na Snapchacie. Potem poranny przegląd maili, korespondencja z klientami na temat aktualnych projektów, wymiana mailowa pomysłów z zaprzyjaźnionymi freelancerami. I tak cały dzień aż do wieczora praca twórcza.
Tylko że to była prywatna firma, która zajmowała się rozwojem wizerunkowym i artystycznym Youtuberów, blogerów, gwiazd Internetu. Klimat był swojski, rodzinny i bez parcia na niebotyczne zarobki. Teraz żałuję, że musiałam zostawić Kraków za sobą.
Ale to nie moja wina. Powtarzam to, jak mantrę, chociaż nic to nie daje. Cholera. Wiedziałam, że to pomysł skazany na porażkę. Nie jestem przystosowana do korporacyjnego świata. Nie wiem, jaki jest zakres moich zadań, czym tak naprawdę powinnam się zająć. Dodatkowo Kotarski to jakiś psychopata, który sam nie wie, co robi.
Mam ochotę uderzać głową o blat biurka tak długo, aż obudzę się z tego koszmaru i wrócę do zalanego słońcem biura przy Plantach, gdzie za oknem co siedem i pół minuty jedzie tramwaj numer trzynaście, którym dojechałabym do domu. Nina rzuci jakimś sucharem, a potem wciągniemy się w wir lubianej pracy.
Zasłaniam twarz dłońmi i wzdycham.
Czy naprawdę nie mogłam mieć spokoju w życiu choć przez jakiś moment? Czy okruchy szczęścia, jakimi karmił mnie los, zawsze musiały się kończyć w momencie, kiedy poczułam się pewnie i nie groziła mi znowu niestabilność emocjonalna?
– Kotar to dupek, nie przejmuj się.
Podnoszę głowę i podnoszę zaskoczony wzrok na wysokiego chłopaka w moim wieku, który uśmiecha się łagodnie. Modnie przycięte, wygolone po bokach mlecznobiałe włosy i równie jasna, hiszpańska bródka nawet współgrały z jego podłużną twarzą. Najciekawsze są jednak oczy. Niesamowicie ciemne, niemal niepasujące do tak jasnej karnacji i włosów bez koloru. A jednak czarne spojrzenie jest przyjazne i błyszczą w nich sympatyczne ogniki.
– Oziębła?
– Zięba. Karolina – poprawiam go chłodno.
– Och, wybacz. Mogłem się domyślić, że Kotarski coś takiego wymyślił. – Rozprostowuje skrzyżowane na piersi dłonie. A tę pierś to ma szeroką, ukrytą pod granatową koszulą zapiętą na ostatni guzik. Szare spodnie idealnie podkreślają jego długie nogi. W sumie niebrzydki z niego chłop.
Nie wiem, co odpowiedzieć, tym bardziej że mój nowy kolega bardzo niedyskretnie przygląda się mojej twarzy. Tylko jeszcze mi teraz powiedzcie, że rozmazałam eyeliner albo wyskoczył mi wulkan na czole. Do pełni szczęścia brakuje tylko nieoczekiwanego czerwonego potopu.
– Przepraszam, nie przedstawiłem się. – Blondyn poprawia plastikową plakietkę na szyi, taką samą, jak moja, tyle że ta z moim nazwiskiem leży wciąż na biurku. Wyciąga w moją stronę wielką grabę. – Michał Witwicki.
Wstaję i ściskam jego rękę, a on prawie miażdży moją dłoń jak w imadle.
– Och – dukam i kiedy puszcza mnie, próbuję dyskretnie potrząsnąć nią, żeby sprawdzić, czy nie przemieścił mi żadnych kości. Michał zaczyna się śmiać.
– Drobniuteńka jesteś. Taka filigranowa. Tańczysz?
– Jeździłam na łyżwach figurowych do matury – mówię zgodnie z prawdą. – Nawyki żywieniowe zostały.
– Nawyki wypychania żołądka wacikami?
Parskam śmiechem, kręcąc głową.
– Dużo białka, dużo ruchu. No teraz już mniej, dlatego trochę mi się przytyło. – Wzrok Michała mimowolnie wędruje do mojego biustu pod szarym T-shirtem. – Tak, dokładnie tutaj poszło.
Patrzy mi w oczy z uroczym uśmiechem, wcale się nie wstydząc tego męskiego odruchu. W sumie nie mam mu go za złe. Odpowiadam uśmiechem.
– Kotar mi powiedział, że dostałaś zadanie inicjacyjne.
– Które wykracza poza obowiązki PR, ale tak.
– Nie przejmuj się, to wariat, ale niegroźny. Nie dam mu cię zjeść. – Mruga porozumiewawczo. – Mam złożyć dream team razem z innymi działami i asystować ci w kierowaniu nim, jeśli dobrze zrozumiałem. Jeszcze nie piłem yerby, więc nie myślę klarownie. – A jednak pedał. No kurde!
– Nie jestem homoseksualistą, żebyś sobie nie pomyślała. Po prostu nie wolno mi kawy, dobra? Nie uprawiam crossfitu i jem mięcho.
Zaczynam się śmiać. Michał dokładnie zaprzecza wszystkim moim podejrzeniom, które powstały na podstawie memów o korpo-szczurach Warszawiakach.
To nawet miłe, że chociaż on nie jest dupkiem i sprawia wrażenie miłego. Może ta współpraca nie będzie aż tak bolesna, kto wie?
Uśmiecham się do niego.
– Podejrzewałam tylko przez chwilę.
– Jasne. – Wywraca oczami, a potem mruga. – To co, partnerko? Bierzemy się za ten wymysł kochanego Kotara?
– A mamy inne wyjście? – Michał wyszczerza się, słysząc to. Ja też pozwalam sobie na szeroki uśmiech. Mam już kogoś po swojej stronie w korporacyjnym mikroświecie. Nie będę aż tak samotna.
No właśnie? Mają?
Wrzucam dzisiaj, bo jutro jadę na projekt do innego państwa :v Prawdopodobnie następny rozdział pojawi się albo bardzo wcześnie w niedzielę albo bardzo późno w sobotę, bo - o ile wracam do Polski w międzyczasie, o tyle w sobotę o 14 mam lot do Salamanki, więc kontakt ze mną może być ciut utrudniony przez podróże małe i duże :D
xx, Zo
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top