37

- Co?! - spojrzałam na niego zdenerwowana.

- Pojedziemy do moich rodziców. Przecież to nic strasznego.

- Nic strasznego?! - powiedziałam i wstałam z łóżka, mówiąc do siebie : - tak to jest, gdy facet nie zrozumie kobiety...

- Co? - podszedł do mnie, łapiąc za ramiona.

- Ja nigdzie nie jadę - patrzyłam wszędzie, tylko nie na niego.

- Co znaczy: nie jedziesz?

- Boję się - w końcu spojrzałam w to niebieskie morze w jego oczkach.

- Czego kiciu? - zapytał z uśmiechem, przytulając mnie.

- No... Wszystkiego. Tego, czy mnie zaakceptują. Czy twoje siostry mnie polubią... Albo, że wyjdę na idiotkę i palnę jakąś głupotę i mnie wyśmieją albo nie wiem co jeszcze! - oparłam głowę o jego tors. Chłopak zaśmiał się, przez co jego klatka piersiową zadrżała.

- Misiek, ty się chyba dziś nie wyspałaś w tym łóżku, bo gadasz od rzeczy - odsunął mnie od siebie i patrzał w oczy. - Po pierwsze: na pewno Cię zaakceptują. Po drugie : Polubią Cię, a jak nie to zmienią zdanie. Po trzecie: nie wyjdziesz na idiotkę. Masz tak nie mówić ani nawet tak nie myśleć, bo ci to szybko z tej ślicznej główki wybiję, tak? - kiwnęłam głową na zgodę. Cmoknął mnie w czubek głowę. - No.

- Dobrze, ok. Niech będzie - westchnęła. Z nim nie mam szans do wygrania.

- Czyli jedziemy?

- Tak.

- Ale na pewno?

- Tak! - powiedziałam głośniej i uśmiechnęłam się.

- No.

- Co porobić? jest dopiero dziesiąta.

- No... Ja mam pomysł... - spojrzał na mnie dwuznacznie. O nie!

Zaczął się przybliżać. Nawet nie wiem, kiedy się odsunęłam...

- To znaczy? - oby to nie było to...

- Oboje wiemy co - moje plecy dotknęły ściany, a ja pisnęłam.

Boże, czy ja się boję Louisa? Mojego Louisa?

Chyba naprawdę się dziś nie wyspałam...

- To znaczy? - patrzyłam na niego, jakbym nie wiedziała o co mu chodzi. Zbliżył usta do mojego ucha i powiedział cicho:

- Sama dobrze wiesz co, tylko nie chcesz się przed samą sobą do tego przyznać.

Przeszły mnie miłe ciarki wzdłuż kręgosłupa po tych słowach.

- A nawet jeśli to co?

- Chcę wiedzieć na czym stoimy.

- Aktualnie na panelach Louis.

- Zabawne kotku. Pytam poważnie - iskierki grały w jego oczach, gdy się zaśmiał.

- Myślę, że niedługo...

- Za niedługo, co?

- Będziemy mogli to zrobić...

- A to niedługo, to tak daleko, czy blisko?

Jego pytania mnie rozbrają.

- Raczej blisko.

Odetchnęłam. Nawet nie wiecie jak ciężko było mi to powiedzieć... A co dopiero... No ale trzeba się do cholery kiedyś przemóc, tak?

- Raczej blisko mówisz? - przytulił mnie.

- Raczej blisko. Więc... Kiedy jedziemy do twoich rodziców?

Musiałam zmienić temat, bo czułam się niezręcznie. I chyba tylko ja...

- Za trzy dni.

Wytrzeszczyłam oczy.
Kiedy?!

- Kiedy?

- W piątek. Po południu. Jak skończysz pracę. Poprosisz Nicole, by Ci dała zmianę na rano i już.

- Nawet jeśli, to będę o czwartej.

- I w sam raz.

Louis pociągnął mnie w stronę łóżka. Usiedliśmy, a on dalej mówił.

- Gdy tylko wrócisz do domu, musisz mi o tym powiedzieć, żeby przetransportować Cię bez świadków do samochodu.

- Jak to przetransportować? Jak ty to sobie wyobrażasz?

- Normalnie. Zobaczysz.

- Nie powiesz mi?

- Nie - pokręcił przecząco głową z uśmiechem.

- Ale ty jesteś - udałam focha.

- Ej no. Tylko mi tu bez focha! - patrzył na mnie badawczo.

- Bo co? - spojrzałam na niego z ukosa.

- Bo będę musiał szybko się go pozbyć.

- No ciekawe jak!

- A tak - rzucił się na mnie, przyciskając swoim ciałem. Po chwili siedział mi na biodrach i zbliżał palce do... Do moich żeber. Tam, gdzie mam łaskotki.

- Louis nie - nie posłuchał, tylko zbliżał się cały czas z tym swoim cudny uśmiechem radości. - Louis, proszę...

A on zaczął mnie łaskotać.

- Louis... P... Przestań!

A ten nic.

- Koniec focha? - zapytał, kiedy ja śmiałam się w najlepsze.

- Tak... Tyl... Tylko już... Przestań...

Gdy tylko wyjęczałam pierwsze słowo, od razu przestał i przeturlał nas tak, że teraz to ja siedziałam na nim.

- Co to było?! - zapytałam, gdy się w końcu ogarnęłam.

- Hm... Łaskotanie?

- To nie jest... - Nie mogłam dokończyć, bo przyciągnął mnie do siebie i pocałował namiętnie, po czy przewrócił tak, że byłam pod nim. Nadal mnie całował. - Louis... Nie... Licz... Na... Nic - wwypowiadałam w przerwach pomiędzy pocałunkami.

- Wiem... - oderwał się ode mnie, łapiąc ciężko powietrze. Patrzyłam na to z uśmiechem, a on: - no co? Dla twoich ust warto nawet umrzeć miśku - przyciągnął mnie do siebie i przytulił.

Tak, dla jego ust także.

*** Trzy dni później ***

- Sama się dziwię, że mi pozwoliła - powiedziałam do Stacy.

- No nic. Ale jedno jest pewne - wychodzimy razem!

Po jej słowach, większość klientów kawiarni popatrzyło na nas jak na szalone, nieodpowiedzialne dziewczyny.

Ta od razu się uspokoiła i zaczęłyśmy sprzątać z blatu.

Wraz z godziną czwartą opuściłyśmy lokal. Pożegnałyśmy się i poszłyśmy w swoje strony.
Wchodząc do swojego domu, zadzwoniłam do Lou.

-Cześć misiek! Gotowa?

- Nie. Nie powiedziałeś mi co ja mam w ogóle ze sobą zabrać!

- Jedziemy na dwa dni. Zabierz co będzie Ci najpotrzebniejsze i wyjdź na taras.

- Okej.

Spakowane to co powinno i zamykając dom, wyszłam na taras, taj jak chciał.

- Eva! Tu jestem!

Usłyszałam gdzieś w końcu ogrodu.
Poszłam tam i zobaczyłam Louisa, który stał przy dość sporej dziurze w płocie.

- Hej kochanie - przywitaliśmy się.

- Cześć. Chodź, jedziemy.

- Louis, czemu w moim płocie jest dziura!? - zatrzymałam się. Chciałam wiedzieć dlaczego.

- No przecież jakoś musiałem się do ciebie dostawać. Chodź - przeszliśmy przez nią byliśmy na posesji chłopaków.

- Wsiadaj z tyłu, żeby nikt cię nie zobaczył. A potem jak będziemy już daleko stąd, to się przesiądziesz, ok?

- Dobra dobra.

Chłopak wsiadł, ruszył i po kilku chwilach byliśmy już na drodze.
Po kilku minutach Louis odezwał się.

- Okej, teraz możesz do mnie wrócić.

Tak też zrobiłam i po chwili siedziałam na miejscu pasażera z dłonią Louisa na kolanie.

No cóż, więc jedziemy do jego rodziców.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top